Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Moja głowa opadła na
poduszkę, jeszcze tylko przez chwilę przysłuchując się brzęczącemu
telewizorowi, który nastawiony był na samo-wyłączenie tuż przed 23:30. Wreszcie
wszystkie dźwięki ucichły. Niespodziewanie jednak mój mózg zamiast wytworzyć
sen o jednorożcach i ujeżdżających je seksownych opalonych mięśniakach pozostał
w świadomości, która zaczęła mnie wciągać i wciągać niczym niekończąca się rura
w akwaparku - zamiast wreszcie uderzyć o wodę zakręcała coraz bardziej i
bardziej...
Otworzyłam oczy.
Wokół panował mrok. Przyłożyłam dłonie do oczu i wytężyłam
wzrok. Siedziałam na łóżku, obok którego znajdowało się okno. W ciemności
dostrzegłam, że miękka pościel ułożona równo od wezgłowia do ramy stalowego,
pozawijanego w pewnych momentach łóżka, jest w niewielkie, mam nadzieję, że
różowe, serduszka. Zemgliło mi wzrok, tak bardzo kusiła, by się położyć i
zasnąć. Wiedziałam jednak, że nie jest to mebel, który kołysał mnie do snu każdego
wieczoru. Wyrwało mnie to z melancholii niemal natychmiast. Postawiłam stopy na
podłodze i wstałam. Cicho stawiając kroki podeszłam do okna. "Stuk!"
Ku mojemu zaskoczeniu zorientowałam się, że mam na sobie glany. Te same, które
stały w kącie szafy czekając na następny dzień. Przecież nie kładłam się w nich
spać, więc jak to w ogóle możliwe?
Położyłam dłoń na parapecie z ulgą przejmując chłód marmuru.
Zerknęłam za szybę. Niebo przybrało już niemal karminowe barwy zupełnie spychając
fiolet z chmur. Zaraz będzie świtać. Uśmiechnęłam się mimo woli na wspomnienie
wschodu słońca. W pewnym momencie przeszedł mnie dreszcz. Ja czułam. A we śnie się to nie zdarza. Uderzyłam ręką w parapet. Zabolało. W
tym momencie zdałam sobie sprawę, że jestem tutaj na prawdę.
Panujący półmrok nie pozwalał mi na dokładne zbadanie
pomieszczenia. Postanowiłam więc zaczekać. Zacisnęłam mocno powieki, a moja
prawa ręka zamknęła się na fragmencie obszernej, fioletowej bluzy z kapturem. Wiedziałam,
że ją na sobie mam, znałam ją doskonale. Zawsze czułam się w niej bezpieczna.
Uchyliłam ponownie powieki, po czym zbadałam dokładnie parapet. W rogu leżał
otwarty na czystej stronie skoroszyt. Dziwne, wcześniej go nie zauważyłam. Wzięłam
go do ręki. Między kółeczka miał wciśnięty ołówek. MÓJ ołówek. Brokatowy w
srebrno-niebieskie gwiazdki. Usiadłam ostrożnie na parapecie. Był na tyle
szeroki, że się zmieściłam. Nogi w pół zgięte wyciągnęłam naprzeciw siebie. Ten
pierwszy raz dziękowałam za mój niewielki wzrost. Mieściłam się na sześćdziesięcio
centymetrowym parapecie. Mój nos niemal dotykał szyby, kiedy tak wpatrywałam
się za okno czekając na dzielący mnie od siebie zaledwie kilkoma minutami
wschód słońca. Nie zauważyłam nawet, kiedy ołówek zaczął kreślić linie na
papierze. Oddychaj. Pochłonięta pracą i ciągłymi spojrzeniami rzucanymi za
okno, nawet nie zakodowałam w myślach, że ogromna ognista kula już dawno
wzeszła. Szybkie zaokrąglone ruchy na kartce. Raz, dwa, w górę! Mój umysł biegł
szaleńczo za ruchami nadgarstka. Dmuchnęłam na kartkę. W tym momencie drzwi
zatrzęsły się podczas, gdy do moich uszu dobiegło pukanie.
Rinea?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz