Byłam w domu, rodzice właśnie szykowali się, aby jechać na lotnisko po brata. Wiedziałam w tamtym momencie, że coś im się stanie, jednak zdecydowałam się z nimi jechać. Wyszliśmy z domu i spokojnie ruszyliśmy do samochodu. Od razu wsiadłam i włożyłam słuchawki do uszu. Nie chciałam słuchać, jak rodzice się sprzeczają. Zawsze tak się dzieje, nie znam powodu. Droga nie wydawała się aż taka długa. W pewnym momencie usłyszałam głos.
- Zginą przez ciebie - te słowa dudniły w moim ciele.
- Mamo, tato, zaraz macie skręcać - powiedziałam spokojnie, jednak przez ułamek sekundy wiedziałam, iż mogłam milczeć. Mama się uśmiechnęła w moim kierunku, a ojciec odwrócił... Mama na niego zaczęła krzyczeć, gdy nagle pojawił się samochód, który jechał prosto na nas... Tata spojrzał się na drogę, próbował wyminąć pojazd, jednak wtedy wypadliśmy z drogi. Samochód zaliczył kilka fikołków. Nie kontaktowałam, czułam jak coś ze mnie wypływa. Spróbowałam się odpiąć, wyjąć rodziców z samochodu. W tym momencie ktoś mnie pociągnął, ktoś mówił, że paliwo wyciekało... Samochód się zapalił, próbowałam się wyrwać, podbiec, zabrać ich... Na pewno żyją, gdyby tylko udało mi się ich wyrwać z objęć wybawcy. Samochód wybuchł, a mnie odrzuciło kilka metrów dalej. Uderzyłam się o coś i straciłam przytomność.
Obudziłam się dopiero w szpitalu, próbowałam poskładać to wszystko w całość, jednak wciąż przed oczami miałam rodziców, a tuż po chwili byli martwi. Z moich oczu zaczęły płynąć łzy, jednak gdy dotknęłam policzka, była tam krew... Wstałam, zerwałam wszystkie kable z ciała i ruszyłam jak najszybciej. Chciałam uciec, chciałam do nich. Być z nimi. Znalazłam apteczkę, jakiś zapas, wzięłam i wstrzyknęłam sobie kilka buteleczek czegoś...
- Mamo, tato. Już jestem - powiedziałam, gdy ich spotkałam.
- To twoja wina. Nie ocaliłaś nas - rzekli. Ojciec podszedł do mnie i złapał mnie za szyję, coraz mocniej zaciskając ręce. Próbowałam złapać oddech, nie mogłam. Łzy mi leciały po twarzy. Ich ciała były w opłakanym stanie...
Gdy myślałam, że życie ze mnie już uciekło... Obudziłam się nagle, nie wiedząc gdzie jestem. Łzy płynęły cały czas, zdawało mi się słyszeć swój własny łamiący się krzyk zmieszany ze szlochem.
- To moja wina, że oni nie żyją... To powinnam być ja...
Jednak mój głos nie mógł się wydobyć. Tak, jakby ktoś mnie wciąż dusił. Przede mną nagle pojawiła się matka. Wyglądała tak pięknie. Dotknęła mojej głowy i przytuliła mnie.
Ona tu jest, dalej nie mogłam się uspokoić.
- To nie twoja wina, córeczko - usłyszałam kojący głos mamy. Głaskała mnie po włosach, abym nieco się uspokoiła, po czym zaczęła nucić kołysankę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz