niedziela, 26 sierpnia 2018

Od Williama do Nicolasa

Ostatni raz gotował jeszcze za czasów nauki w szkole wojskowej, w ramach kary za wszczęcie bójki z pięcioma innymi chłopcami. Wtedy jednak dostał za zadanie tylko przygotowanie sosu w proszku do spaghetti i upilnowanie makaronu, żeby się nie rozgotował. Ot żadna filozofia, poradził sobie, choć nie obyło się bez narzekania kucharek, że i tak przypalił mięso oraz dosypał za mało pieprzu. Tymczasem powinny radować się pod niebiosa, że nie wysadził kuchni w powietrze, wszak należał do tego typu ludzi, którzy potrafili spalić wodę w czajniku i wywalić prąd, używając gofrownicy.
Podanie zatem czegoś, co nie było proszkiem lub konserwą, stanowiło dla Williama nie lada problem, szczególnie przy tak ograniczonych zasobach pokarmu. Na początek rozejrzał się po pozostałych półkach i znalazł starą patelnię, zakurzone talerze do kompletu ze sztućcami o takim samym kwiecistym motywie, garnek i resztki jakichś przypraw. Jeśli dobrze pamiętał zapachy, to był wysuszony rozmaryn, wegeta, papryka oraz pieprz. Ewentualnie zamaskowany arszenik.
Domek, w którym wylądowali, z zewnątrz mógł wyglądać na średniowieczną chałupę trochę bogatszego sołtysa, ale wewnątrz był wyposażony nawet w małą kuchenkę gazową z dwoma palnikami i piecykiem, więc nie było tragedii. Od razu zabrał się do roboty. W dużej misce, znalezionej gdzieś na dnie szafek kuchennych, przyniósł z płynącej niedaleko rzeczki wodę. Opłukał owoce oraz warzywa, a potem naczynia i zostawił je do wyschnięcia na parę minut. W tym czasie obejrzał kawałek mięsa. To była nie najświeższa, ale jeszcze wciąż jadalna jelenina. Uznał, że ją upiecze, więc przyprawił wedle marnej kucharskiej intuicji i włożył do małego piecyka, a następnie zajął się warzywami dla Nicolasa. Usmażył je na patelni według wskazówek, które udzielała mu mama w dzieciństwie, zanim poszedł do szkoły wojskowej i zniknął z domu na kilka ładnych lat.
Wiele z nich umknęło, więc nie mógł zapewnić pełnowartościowego albo chociaż przeciętnie smakującego dania. Nie oszukujmy się, William był zakałą wśród kucharzy, nie mógł się nawet pochwalić dobrym smakiem, bo aż za bardzo przywykł do suszonego albo konserwowanego prowiantu. Wręcz potrafił przełknąć wszystko, żeby nasycić głód.
Nagle zamarł z ręką zawieszoną tuż nad patelnią i szczyptą skruszonego rozmarynu między palcami, gdy usłyszał, przytłumiony przez syczenie warzyw oraz kamienne ściany domu, głos Nicolasa. Odruchowo rozluźnił mięśnie ramion, przypominając sobie, jak grał na fortepianie podczas spotkania z hordą kościotrupów. Musiał być bardzo utalentowanym muzykiem. W dzieciństwie William marzył o zostaniu artystą podziwianym przez tłumy ludzi, jednak szybko jego głupie pragnienia zostały przygniecione przez rzeczywistość. Okazało się, że jest kompletnym tłukiem, który nie potrafi ani rysować, ani pisać, ani śpiewać. Z zazdrością zerkał na niesamowicie uzdolnionych kolegów, podczas gdy sam jedyne do czego się nadawał, to do trzymania broni.
Westchnął ciężko i otworzył drzwi, za którymi zniknął Nicolas. Przez chwilę stał oniemiały, wpatrując się w ogromny ogród, kompletnie niepasujący do zwykłej, kamiennej chatki, a do co najmniej szlacheckiego dworu. Pełen zadbanych i dokładnie przyciętych krzewów, obfitych w kwiaty grządek oraz drzew tak wielkich i równo zasadzonych, że niemożliwością byłoby znalezienie podobnych gdziekolwiek indziej. Kolory igrały w muzykalnym szaleństwie ze świeżym zapachem jabłek, wiśni oraz bzu, tworzyły obraz słodki i upajający zmysły. A całość przełamywała surowość rzeźb, przypominających te z czasów antycznej świetności. Nieskazitelne, blade ciała oraz twarze, które wyglądały, jakby zastygły w kamieniu, wyciągały się do słońca lub sięgały do ziemi, udając pracę.
Mężczyzna rozchylił lekko usta, z których wydostało się ciche westchnienie zachwytu, lecz gdy jego wzrok odnalazł Nicolasa siedzącego przy fontannie na kamiennym murku, momentalnie spoważniał.
Chłopak sprawiał wrażenie totalnie przybitego, a William nigdy nie sprawdzał się w pocieszaniu. Miał śmieszny talent polegający na tym, że wszystko, co mówił brzmiało bardzo źle, nawet jeśli sam nie miał na myśli niczego okrutnego. Na chwilę uciekł wzrokiem w bok, niechlujnie przeczesując palcami włosy. Zastanawiał się, czy w ogóle powinien ingerować w problemy chłopca, wszak nie wszyscy i nie zawsze potrzebowali głupich rad albo pocieszeń od ludzi, którzy się kompletnie nie znali. Czasem wystarczyła jedynie chwila ciszy i spokoju, aby opanować szalejący w głowie rozgardiasz. Niektórym samotność bardziej pomagała w odpoczynku od ciążących myśli, niż płakanie na cudzym ramieniu.
William kiepsko sobie radził w odróżnianiu stanów, w których człowiek potrzebował wsparcia, a w których wolał pobyć na osobności.
Wrócił spojrzeniem do chłopca i przygryzł w zastanowieniu dolną wargę, nawet nie zauważając, kiedy zęby przebiły się przez skórę aż do krwi. Przełknął głośno ślinę, po czym żwawym krokiem ruszył przed siebie. Przez chwilę wydawało mu się, że jest pewny swojej decyzji, ale gdy Nicolas uniósł głowę znad wymiętoszonej, czarnej róży i William dostrzegł smugi łez na jego jasnych policzkach, uderzyła go prosto w głowę myśl, że powinien był wrócić do domku, zanim okazja uciekła mu sprzed nosa.
Od chłopca dzieliło go zaledwie parę kroków. Z wyraźną troską wymalowaną na twarzy, wpatrywał się w niego, myśląc co robić dalej. W dzieciństwie czasami pozwalał sobie na przytulenie brata albo mamy, ale nigdy nie potrafił im dać wystarczającego ciepła, aby odbudować to, co zostało zniszczone przez ojca. Aż z czasem dotyk nabrał dla Williama nowego znaczenia. Zamiast być czymś kojącym, co dawałoby mu poczucie swobody, paliło szalenie skórę, wyrywało na wierzch żyły i gotowało krew aż do wrzenia. Teraz jednak patrząc na załamanego towarzysza, coś w duszy kazało mu usiąść obok niego i objąć mocno, jak to czynił za młodu. A potem to samo podszepnęło mu, aby przycisnął chłopca do serca, aby delikatnie pogładził dłonią włosy i aby musnął opuszkami palców chłodną skórę na karku.
Pozwolił Nicolasowi oprzeć głowę na jego ramieniu i odpocząć w milczeniu od tego, co go dręczyło. Raz po raz William odruchowo poruszał kciukiem, zahaczając o mały fragment szyi tuż nad kołnierzykiem koszulki chłopca, jakby chciał mu w ten sposób uświadomić, że nie musi czuć się samotny. Leniwie upływały minuty liczone jedynie równomiernymi oddechami i świstem wiatru, który szalał w tańcu pomiędzy liśćmi drzew. Znosił w stronę dwójki ludzi drobne krople wody, a te osadzały się na ubraniach i skórze, studząc gniew oraz destrukcyjne myśli. Oparł brodę o czubek głowy chłopaka i sam zamknął na moment oczy, wzdychając cicho pod nosem. Wcześniej tego nie zauważył, ale Nicolas pachniał latem o poranku. Złotym zbożem na polu w okresie żniw i bladą mgiełką, co dopiero wznosiła się ponad polany i znikała pomiędzy czubkami drzew. Trzepotem skrzydeł bocianów albo przeszywającym na wskroś grzmotem podczas potężnej burzy. Wszystko to zlało się w jedno, a potem stało człowiekiem siedzącym teraz tuż obok niego.
Trwali tak przy sobie, dopóki Nicolas nie poruszył się i nie podniósł głowy. William chciał coś powiedzieć, aby dodać mu otuchy, lecz nie zdążył, bo jego uwagę przykuł raptowny ruch pomiędzy krzewami z boku. Natychmiast poderwał się z miejsca, zasłaniając ciałem towarzysza. Zmrużył podejrzliwie oczy i uważnie obserwował miejsce, gdzie wydawało mu się, że jeszcze przed chwilą coś widział. Zacisnął dłonie w pięści i napiął nieświadomie mięśnie, gotów do obrony, ale dookoła znów nastała głucha cisza oraz niepokojący bezruch. Do czasu.
— Kim jesteście? — Wzdrygnął się gwałtownie na dźwięk głosu zza pleców. Momentalnie odwrócił się i położył dłoń na ramieniu Nicolasa, jakby chciał się upewnić, że nieznajoma istota zza roślin go nie dotknie.
— A kim ty jesteś? — warknął niskim tonem, który mógłby wzbudzić w ludziach dreszcze, szczególnie w tych, którzy go nie znali i nie wiedzieli czego się po nim spodziewać. Wpatrywał się bezustannie w gęste krzewy przed nim i czekał. W końcu liście zaszeleściły, a spomiędzy nich wygrzebała się drobna i na pierwszy rzut oka delikatna kobietka, ubrana w białą, zwiewną sukienkę do kolan. Miała ładne, kasztanowe włosy splecione w luźny, trochę skołtuniony warkocz, który prawie sięgał łydek. A w niego wplątały się mnogie źdźbła trawy, liście oraz pojedyncze kwiatuszki stokrotek. Kobietka obserwowała mężczyznę małymi, zielonymi oczami w kształcie migdałów. Zmierzyła go podejrzliwie od stóp do głów, a potem odruchowo zmarszczyła piegowaty nos niczym królik.
— Mam na imię Cyra — powiedziała łagodnym głosem. — A to mój ogród i mój dom. — Zatoczyła łuk dłonią dookoła siebie, jakby chciała zaznaczyć, że to wszystko należy do niej. William zamrugał szybko zbity z tropu, ale po chwili wyprostował się i rozluźnił mięśnie, choć cały czas śledził wzrokiem dziewczynę. Nie wyglądała groźnie, ale mogła taka być. Pozory lubią mylić.
— Co tutaj robicie? — spytała. Najwidoczniej starała się brzmieć groźnie, jednak jej delikatny, wysoki głosik mógł co najwyżej przestraszyć mysz.
— Przepraszamy za najście. Zgubiliśmy się i znaleźliśmy to miejsce, a ponieważ nie było nikogo, postanowiliśmy się tu zatrzymać. Zwłaszcza, że mój towarzysz... — przerwał na moment i wskazał na Nicolasa. — znalazł rannego ptaka, który potrzebuje pomocy.
Mężczyzna cofnął się krok do tyłu, stając tuż obok chłopca, zaś kobieta oparła dłoń na biodrze i zerknęła na Nicolasa, a potem znów na Williama. Wydawała się nad czymś intensywnie myśleć. Znów pokręciła zadartym i zasypanym piegami noskiem, a na jej czole wykwitła drobna zmarszczka, lecz jej rysy twarzy wyraźnie złagodniały na wzmiankę o poszkodowanym zwierzątku.

Nicolas? A żarcie to już pewnie się sfajczyło XDD

sobota, 18 sierpnia 2018

Od Nicolasa do Williama (Prawie jak księżniczka Disney'a)

Nicolas poczuł okropne pieczenie dłoni, ale i ból gdzieś w środku. Dlaczego tak postąpił? Dlaczego uderzył Williama? Nie chciał tego robić, a jednak dopuścił się tego czynu. Zwykle starał się rozwiązywać konflikty pokojowo i nie miał pojęcia, co nim kierowało, gdy jego dłoń uderzyła w policzek Williama.
Teraz, gdy patrzył na jego twarz czuł ogromne poczucie winy, wypalające go od środka.
Chciał coś powiedzieć, jednak słowa utknęły w jego gardle i nie chciały wyjść. Po prostu minął mężczyznę i uklęknął przy rannym stworzeniu. Jego skrzydła były połamane, jednak w oczach stworzenia oprócz bólu Nicolas dostrzegł siłę i chęć walki.
Pomogę ci, pomyślał, jednak nie wypowiedział tego na głos, nie wiedząc dlaczego.
Wziął stworzenie na ręce, a ono nie opierało się, nie próbowało go podrapać, dziobnąć, nie szarpało się. Spojrzało na Nicolasa, a następnie na Williama. Widocznie zwierzę rozumiało, co się dzieje − z całą pewnością nie był to zwykły ptak.
Chłopak spojrzał na Williama i odchrząknął, spuszczając wzrok.
− Chodźmy. Musimy znaleźć coś, żeby mu pomóc.
Udali się w drogę pieszo. Nie odezwali się do siebie słowem.
W końcu ich oczom ukazał się mały, kamienny domek. Mówiąc kamienny wcale nie mam na myśli domku z tymi pozlepianymi kamyczkami, ale dom zbudowany ze zlepionych ze sobą dużych, szarych kamieni przeróżnych kształtów. Dach wyłożony brązowymi dachówkami przechylał się lekko, zupełnie jak kamienny komin.
Podeszli do drzwi i William zapukał kilkukrotnie, jednak nikt nie otwierał. Z wnętrza nie dobiegał żaden odgłos, szmer czy stuknięcie. Nic.
William chwycił za klamkę i przekręcił ją, po czym popchnął ciężkie, drewniane drzwi. Wetknęli głowy przez niewielką szparę i rozejrzeli się.
Ich oczom ukazało się zadbane wnętrze. Nieco zakurzona, drewniana podłoga, czerwony dywan, niski stół i dwa fotele. Gdzieś tam w rogu stało dwuosobowe łóżko, a po drugiej stronie coś, co wyglądało jak kuchnia. Dostrzegli również drugie, mniejsze drzwi, które zapewne prowadziły do łazienki.
− Halo? −  zawołał mężczyzna, jednak nikt nie odpowiedział.
Weszli do środka, rozglądając się, ale i tym razem nikogo nie zobaczyli. Uznali domek za opuszczony, więc dlaczego nie mieli w nim na trochę zostać?
Kiedy przejrzeli szafki, zdumieni zobaczyli drobne zapasy jedzenia. Chleb, cukier, mąka, jajka, parę owoców i warzyw. Znalazło się nawet trochę mięsa dla Williama (no bo Nicolas przecież nie zje biednej krówki, czy czym tam to wcześniej było). Małe drzwiczki tuż przy wejściu faktycznie prowadziły do łazienki. Nicolas znalazł w szafce dwa czyste ręczniki, a nawet nierozpakowane szczoteczki do zębów.
Dziwne, pomyślał, odkładając je na miejsce, po czym dostrzegł coś jeszcze.
William będzie miał się czym ogolić, zaśmiał się w duchu.
William.
Wrócił do towarzysza, który na wejściu wręczył mu miotłę.
− Trochę tu ogarniemy i możemy zostać −  powiedział, wzruszając ramionami.
Nicolas pokiwał głową, odwracając wzrok od czerwonego śladu na jego policzku, po czym zabrał się do roboty, co nie zajęło zbyt dużo czasu, ponieważ chatka nie przerażała rozmiarem. Po skończonej pracy odłożyli narzędzia tam, gdzie je znaleźli.
− Nicolas, znalazłem to w jednej z szafek −  powiedział mężczyzna i wręczył chłopakowi kilka rolek bandaży.
Chłopiec wziął je do rąk i poszedł do leżącego na łóżku ptaka. Usztywnił jego skrzydła patykami i owinął je bandażem, upewniając się wcześniej, że nic się w nie nie wbiło. Uznał, że łóżko to zbyt niebezpieczne miejsce dla tego stworzenia, ponieważ może ono spaść i wyrządzić sobie jeszcze większą krzywdę. Wziął więc do ręki poduszkę, położył ją na ziemi i ułożył na niej ptaka.
− Tyle mogę dla ciebie zrobić −  powiedział cicho.
Odwrócił się do Williama, który uśmiechnął się do niego delikatnie. Nicolas wstał, podszedł do niego i spojrzał mu prosto w oczy. Przez chwilę nic nie mówił, nie poruszał się, może i nawet nie oddychał, ale w końcu objął mocno mężczyznę i wtulił twarz w jego ramię.
− Przepraszam, Will −  powiedział łamiącym się głosem. − Przepraszam...
Will?
Nigdy wcześniej nie nazwał go Willem i nie wiedział, czy mężczyźnie to odpowiada. Nicolas nie usłyszał odpowiedzi, więc odsunął się od niego i usiadł z powrotem na łóżku, a ptak patrzył na nich z zaciekawieniem, przechylając główkę.
Chłopak westchnął i podniósł głowę, a wtedy zauważył jeszcze jedne drzwi, które najpewniej prowadziły do ogrodu.
− Jeśli chcesz, możesz to sprawdzić −  powiedział William, widząc zainteresowanie w oczach przyjaciela. − Dzisiaj ja zajmę się posiłkiem.
− W porządku −  odpowiedział Nicolas, podchodząc do drzwi.
Miał rację, drzwi te prowadziły do ogrodu. Nie był to jednak malutki ogródeczek, czego można było się spodziewać po chatce takich rozmiarów −  wyglądał jak ogród w jakimś pałacu!
Zielona trawa, piękne kwiaty i drzewa, a na samym środku fontanna, a wokół kilka rzeźb. Nicolas ruszył przed siebie, rozglądając się z zachwytem. Widok pięknych rzeźb przypomniał mu wypady do muzeum wraz z rodzicami. Miał tam swoją ulubioną, przedstawiającą mężczyznę siedzącego wśród wilków. Na tabliczce pod nią napisano, że nie wiadomo, kto jest autorem ani co oznaczała rzeźba. Wiadomo było, że jest stara.
Chłopak przysiadł na fontannie, wokół której rosły czarne róże. Jedna z nich opadała nieco, więc Nicolas stwierdził, że nic się nie stanie, jeśli ją zerwie −  i tak niedługo zerwałby ją wiatr, albo opadłaby od deszczu.
Zaczął obracać kwiat w dłoni, obrywając go z kolców, rozmyślając nad tym, co przeszli i co zmieniło się w jego zachowaniu. Nad tym, jak cały się zmienił i nad tym, jak zmieniały się jego uczucia.
Prawie jak w „Herkulesie”, pomyślał i zaśmiał się cicho. Uwielbiał oglądać tę bajkę, gdy był młodszy. Kiedy znów rozejrzał się po ogrodzie przypomniała mu się scena, w której Megara zaczęła śpiewać o tym, że wcale nie zakochała się w Herkulesie. Żeby było śmieszniej, była to jego ulubiona piosenka z całej bajki.
Wygląda na to, że to ja jestem Megarą, pomyślał i zaczął cicho nucić.
− Ofiarę złóżcie z głupiej kozy, co sama sobie winna jest... −  zaczął cicho śpiewać. − Myślałem jakoś się ułoży, lecz między mity to muszę włożyć!
W głowie śpiewał mu chórek muz, podczas gdy sam Nicolas nucił melodię.
„Kogo chcesz czarować, skoro serce masz na wierzchu? Już straciłeś głowę, dostrzegamy to bez przeszkód.”
Oj tak, stracił głowę i to już dawno, gdy po raz pierwszy usłyszał jego zachrypnięty głos.
Wstał i odwrócił się gwałtownie, by zobaczyć rzeźbę mężczyzny łudząco podobnego do Williama.
Naprawdę?
− Co to, to nie! Ani słowa −  a sio!
Śpiewał coraz pewniej, a nie miał się czego wstydzić! Od dziecka uwielbiał śpiewać i świetnie mu to wychodziło, tak samo jak wczuwanie się w role.
Tylko, że teraz chyba za bardzo się wczuł i zapomniał, że nie jest postacią z bajki.
− Nie powiem, że pokochałbym go.
Podszedł do jednej z rzeźb przypominających czarnowłosego i spojrzał w jej nieruchome, kamienne oczy. Mężczyzna wyciągał do niego rękę, uśmiechając się zachęcająco.
− Lecz serce głuche, gdy się uprze...
„Popatrz prawdzie w oczy on cię zauroczył. Kochasz go, go, go i już...”
Nicolas dotknął palców kamiennej dłoni opuszkami swoich smukłych palców, po czym zmarszczył brwi i gwałtownie zabrał rękę, odgarniając włosy z twarzy, zaczesując je przy tym do tyłu.
− Co to, to nie! Ani słowa −  a sio! Na pewno nie powiem, że kocham go!
Oparł się o rzeźbę i spojrzał na nią, po czym chwycił się za włosy i odsunął od niej.
− Co to, to nie! Ani słowa −  a sio! Nie powiem, że pokochałbym go.
Nie powie, że kocha te cudowne, niebieskie oczy i piękne, czarne włosy. Wcale nie miał ochoty odgarniać tej czarnej grzywki z jego pięknej twarzy, wcale nie chciał pogładzić blizny znajdującej się na jego twarzy ani wycałować każdej innej blizny znajdującej się na jego ciele.
Wcale nie chciał wpatrywać się w te oczy do końca życia.
Przysiadł na fontannie i spojrzał ponownie na trzymaną przez siebie różę. Westchnął cicho i obrócił ją w dłoni.
„Już dosyć hec −  to nie grzech kochać go!”
− Cichutko więc... −  powiedział i poczuł, jak jego głos się załamuje. Przytrzymał opadający kwiat dłonią. − Powiem, że kocham go...
Nie przypominał sobie, żeby Megara płakała, gdy skończyła śpiewać. Tak samo jak nie przypominał sobie, żeby ją i Herkulesa dzieliło jakieś dziesięć lat różnicy. Nie przypominał sobie też, żeby była mężczyzną zakochanym w innym mężczyźnie.
Prychnął cicho. Brakowało jeszcze tylko wyskakującego zza fontanny Hadesa.
Ciekawe, czy obiekt westchnień Nicolasa widział to całe przedstawienie. W sumie, jakby się nad tym zastanowić, Nicolas tak się wczuł, że zapomniał, że nie jest sam...
Wziął głębszy oddech, po czym wstał i odwrócił się, by zobaczyć wpatrującego się w niego Williama.
No i mamy naszego Hadesa.

<William?>

Od Williama do Nicolasa

Minęło około godziny, zanim William stracił cierpliwość do wpatrywania się w skałę i opuścił jaskinię, przedtem jednak sprawdził, czy Nicolas na pewno śpi i dorzucił drewna do ognia. W złocistym świetle tańczącym po skórze chłopca dostrzegł gęsią skórkę na jego ramionach, więc instynktownie pomyślał, że powinien bardziej o niego zadbać. Już pokazał Williamowi, że jest silny, cwany i odważny, ale nieważne kogo przed sobą miał, zawsze czuł silny obowiązek troszczenia się o wszystkich dookoła. A akurat Nicolasowi był winien szczególną przysługę. Udał się na niewielką polanę w pobliżu ich tymczasowego obozu i tam padł ciężko na ziemię. Chociaż od kilku dni o niczym tak bardzo nie marzył, jak o śnie, nie potrafił zasnąć. Za dużo myśli kłębiło się w jego głowie i za dużo pytań kłuło jego serce, żeby mógł oddać się słodkiemu uczuciu spokoju. Leżał zatem sztywno na chłodnej trawie, napawał się pachnącym żywicą wiatrem i wpatrywał w rozgwieżdżone niebo ponad nim. Noc była chłodna jak na letnią porę roku. Kojące zimno przenikało przez skórę Williama i muskało zmęczone od wysiłku mięśnie. Powoli powietrze zaczęła wypełniać ciężka, ale odświeżająca wilgoć, a drobne krople rosy osadziły się na rzęsach mężczyzny i zalśniły w bladym świetle księżyca jak morskie perły. Zamrugał szybko, żeby je strząsnąć, a potem znów uniósł wzrok. Szukał punktów zaczepienia, które mogłyby sugerować, że Świat Wyśnionych jest częścią świata, do którego należy William.
Należeć.
Zamknął oczy, a potem zakrył je ramieniem. To potężne słowo i gdy rozbrzmiało w jego myślach z silnym echem, sam już nie był pewien, czy powinien go używać, zwłaszcza w takim kontekście. Istniało parę miejsc, które nazywał domem, lecz nie czuł z nimi emocjonalnego powiązania, ani nie dzielił szczególnych wspomnień, które targałyby go na samą myśl odejścia. Były tylko miejscami, gdzie jadł, spał, odpoczywał, nic więcej. Wydawałoby się, że sam wydźwięk słowa „dom” powinien wzbudzać w sercu ciepło, podczas gdy William miał w nim jedynie pustkę. To zapewne wzbudzało największy ból. Wiedzieć, że mógłby mieć dom, ale go nie czuć. Patrząc na odległe niebo, rozpoznawał konstelacje, które widział z Ziemi. Nie czuł się jednak spokojniejszy przez drążące w piersi uczucie wyobcowania. To, co miał przed oczami nie było tym, czego szukał i czego oczekiwał. Niebo, chociaż wyglądało jak to, czuwające nad nim od dzieciństwa, jakaś część Williama podpowiadała mu, że nie jest tym samym niebem, które znał. Tamto przynosiło mu nadzieję, chwilę spokoju, pomagało się wyciszyć, a to… było puste. Powoli podniósł się z miękkiej trawy i zmusił ciało do spokojnego biegu. Skupił się na szumie liści, pośród których tańczył wiatr. Pozwolił na chwilę odpłynąć duszy daleko stąd i zastanowił się nad tym, czego potrzebował w życiu. Nie, czego potrzebował teraz. Potrzebował więcej ruchu, więcej bólu, więcej wolności od myśli, chociaż wiedział, że nikt nigdy nie zdołał się od nich uwolnić. Potrzebował pozbyć się słabości ze swojego serca i potrzebował nauczyć się jak z nimi walczyć, gdyż sama ucieczka nic nie rozwiązywała. One na zawsze z nim pozostaną, jeśli nie stawi im czoła. A czego pragnął? Pragnął odepchnąć wszystko na bok. Powinno liczyć się tylko tu i teraz, słodka teraźniejszość spleciona z cichego koncertu świerszczy, plusku płynącej wody w małym strumyku, zapachu żywicy i sosnowej kory, uczucia potu na karku i chwilowego zapomnienia. Pragnął rzucić się w wir cudowności chwili, więc przyspieszył i pognał w niewyobrażalnym tempie w głąb lasu. Uśmiechał się, smakując słony wiatr na języku.  Żył chwilą aż do świtu, jednak wrócił na ziemię, gdy pierwsze promienie słońca powoli zaczęły wkradać się na niebo. Głęboki grafit leniwie przyjmował barwę soczystego granatu, a tuż nad horyzontem wbiegał w niewinny jasnoniebieski. Widoku nie skalała ani jedna chmura, co dla Williama było bardzo dobrym znakiem i pocieszeniem, że istniały małe szanse na deszcz. Niepokój jednak szybko wrócił, gdy sklepienie nieba przeciął jasny ogon małej kulki światła. William dostrzegł ją kątem oka, a już po chwili śledził jej lot spod przymrużonych powiek, dopóki nie zniknęła wśród koron drzew oddalonych o kilkadziesiąt metrów od tymczasowego obozowiska. Przez dłuższą chwilę stał jak wryty i nasłuchiwał, bijąc się w myślach na temat tego, co powinien zrobić. Niecodziennie miał do czynienia z nieznanymi obiektami latającymi, a znając ten świat, to mogło być cokolwiek. Groźna bestia albo miły dżin z lampy, który pomógłby im wrócić na teren kampusu. Czuł się rozdarty pomiędzy tym, czego chciał, a co powinien. Przeklął w duchu na swoje niezdecydowanie i szybkim krokiem wszedł do jaskini. Przy wygaszonym ognisku leżał skulony Nicolas, który wciąż spokojnie błądził po własnych snach. William zmrużył oczy, żeby przebić się przez panujący tutaj mrok i pierwsze, co dostrzegł to wyraźny zarys długich rzęs złożonych na policzku. Potem przesunął spojrzenie przez drobny nos i zatrzymał je na lekko zaróżowionych ustach. Nabrał trochę kolorów od wczorajszego dnia i wyglądał znacznie lepiej po posiłku z ziół, a przynajmniej jak na człowieka, który przeżył śmierć. Nagle chłopiec poruszył się, poprawił na skale i uniósł kąciki ust w ciepłym uśmiechu. William odruchowo zrobił krok w tył, spłoszony przez nagły ruch, ale gdy Nicolas znowu znieruchomiał, rozluźnił mięśnie, a jego spojrzenie złagodniało. Każdemu należały się miłe sny, więc nie miał serca go budzić, mimo że chciał jak najszybciej powiadomić towarzysza o niesamowitym zjawisku. Zbliżył się do chłopca i przykucnął ostrożnie obok niego. Wyciągnął w jego stronę dłoń, lecz zatrzymał ją w połowie drogi, jakby wahał się czy powinien mu przerywać. Nicolas znowu drgnął, wymruczał coś pod nosem, czego William nie zrozumiał, a potem skupił swoją uwagę na pojedynczym kosmyku włosów, który opadł na jego policzek tuż przy oku. Odruchowo zbliżył dłoń do jego twarzy i delikatnie musnął opuszkami palców chłodną skórę, zakładając włosy za ucho. Nie powinien szukać takiego dotyku, a jednak zrobił to i nawet nie miał czasu, żeby zastanowić się, czy żałuje, bo jak na zawołanie Nicolas otworzył oczy. William ostrożnie odsunął rękę.
— Jak się czujesz? — spytał łagodnym tonem i zajął się rozgrzebywaniem popiołu w ognisku za pomocą uschniętej gałęzi.
— Nie najgorzej, a co z tobą? — odparł Nicolas, przecierając dłonią zaspane oczy. Podniósł się do pozycji siedzącej i przeczesał dłonią rozczochraną grzywkę. William przemilczał odpowiedź na to pytanie i gdy w ognisku nie było już czego rozgrzebywać, zmienił temat.
— Niedaleko na północ spadła dziwna kula ognia. Nie wiem co to jest, ale mam zamiar udać się na zwiady — orzekł i wyprostował się, odrzuciwszy patyk gdzieś na bok. Podparł się pod bok i spojrzał na towarzysza. Nicolas na to zamrugał szybko oczami, a potem leniwie podniósł się z ziemi, przeciągnął i zbliżył do mężczyzny.
— Idę z tobą — stwierdził na wpół ziewając. Położył mu dłoń na ramieniu, jakby chciał zaakcentować swoją decyzję, której z kolei William nie akceptował. Planował się sprzeciwić i surowo zakazać mu wychodzenia z jaskini, ale chłopiec prawdopodobnie wyczuł jego zamiary, bo gdy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, natychmiast zgromił go spojrzeniem. — To już postanowione — dodał i permanentnie uciął rozmowę. Pewnym siebie krokiem wyszedł z jaskini, zaś niezadowolony obrotem spraw William powlókł się za nim z poważną miną. Dogonił go dopiero przy pierwszych drzewach odgradzających polanę od reszty lasu i zagrodził dalszą drogę.
— Będę czuć się pewniejszy, jeśli zostaniesz z tyłu — przemówił surowo. — Miałbym wyrzuty sumienia, gdyby znowu coś ci się stało. — Spojrzał wymownie na jego pierś. Staruszka odwaliła kawał dobrej roboty, po ranie nie została nawet blizna, ale William wciąż w głowie widział przebitego na wylot Nicolasa. Za każdym razem strach rozdzierał go na strzępy i zaciskał wygłodniałą paszczę na jego szyi. Skrzywił się nieznacznie i złożył dłonie w pięści, żeby odgonić ten obraz. — Proszę — dodał znacznie łagodniej. Chłopak niechętnie przystał na propozycję, ale William rzeczywiście czuł ulgę, wiedząc, że Nicolas nie będzie się wychylał. Ruszył przodem w kierunku, gdzie dziwna kula ognia powinna wylądować. Nie wędrowali długo, kilka razy zabłądzili, ale wspólnymi siłami znaleźli właściwą drogę i wreszcie dotarli do niewielkiego wodospadu, z którego uchodził strumyk. U stóp skałek napędzających nurt wody, rosły krzewy róż obfite w wielkie pąki kwiatów. Jeden z nich coś mocno poturbowało, a kiedy William podszedł bliżej, żeby obejrzeć ślady po połamanych gałęziach, dostrzegł zaplątanego w ciernie ptaka.  Był znacznie większy od gatunków, które widział na co dzień na Ziemi. Sam szczupły korpus z szyją oraz głową dorównywał długości męskiego ramienia, rozłożone skrzydła zaś liczyły dwa razy tyle. Były połamane, a cudowne, złotoczerwone pióra ostro postrzępione. Zwierzak nie poruszył się na widok Williama, nawet nie drgnął, ale wpatrywał się w niego czujnym okiem, przypominającym głęboką studnię wypełnioną po brzegi gwiazdami. Po krótkiej chwili Nicolas stanął obok.
— Masz przy sobie ten pistolet? — spytał William. Chłopak spojrzał na niego zaniepokojony.
— Po co ci? — Zmrużył podejrzliwie oczy, nie spuszczając wzroku z mężczyzny.
— Ten ptak cierpi, chcę mu pomóc — odparł, jakby wcale nie mówił o zastrzeleniu żywej istoty. Sam nie był pewien czy w jego głosie zabrzmiała litość, czy cierpka obojętność. Jeśli to drugie, niewiele go dzieliło od potwora.
— Oszalałeś? — Nicolas odsunął się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, na co serce Williama zadrżało.
— Nie da się go już uratować. — Spojrzał na chłopca.
— Nie da się, czy nie chcesz spróbować? — warknął przez zaciśnięte zęby. William spiął się.
— Nie mamy odpowiednich narzędzi, ani warunków. — Starał się zachować należyty spokój.
— A gdybym to ja był na jego miejscu, to też byś mnie zastrzelił? W czym zwierzęta są gorsze od ludzi?! — Nicolas posłał mu pełne gniewu spojrzenie, tak bolesne, tak ostre, że stracił na chwilę opanowanie. Poczuł się przygnieciony przez stukilogramowy ciężar.
— Tego nie powiedziałem — rozbrzmiał niskim tonem, który przypominał pomruk lwa.
— Ale tak po prostu chcesz zabić tego ptaka!
— Śmierć będzie dla niego teraz największym zbawieniem — podniósł głos i zmarszczył brwi.  Nim zorientował się, co zaszło, Nicolas już stał tuż przed nim, a w policzku Williama rozlał się ognisty ból. Stał jak wryty z szeroko otwartymi oczami, a potem z szokiem wymalowanym na twarzy zwrócił głowę w stronę chłopca. Nie, mógł przysiąc, że w tamtym momencie zobaczył zamiast chłopca, mężczyznę o surowych rysach twarzy i gniewnym wyrazie.
— Wolisz więc przekładać śmierć ponad życie? — powiedział chłodno, a te słowa jak strzała wbiły się w pierś Williama i przeszyły go na wylot. Opuścił powoli głowę, a potem odsunął się w tył, robiąc miejsce Nicolasowi przy rannym ptaku.
Miał rację.


<Nicolas?>

Od Matta do Sinary

Nie miałem pojęcia jakim cudem to się tak potoczyło. Ledwo znam dziewczynę, a całe dnie spędzam praktycznie z nią. To płytka znajomość na seks, a jednak przestałem się kontrolować. Odwzajemniłem pocałunek, po czym usiadłem i zacząłem się ubierać. Czerwonowłosa podniosła się i objęła mnie w pasie.
- Już idziesz?
- Tak, muszę się wykąpać
- Możesz zostać i tu się wykąpać. Razem ze mną - dodała uwodzicielskim głosem
- Kusząca propozycja, jednak muszę odmówić - Odwróciłem się i pocałowałem ją - Powinnaś odpocząć.
Remi puściła mnie i rozłożyła na łóżku. Gdyby nie zmęczenie, wziął bym ją tu i teraz. Zapiąłem koszulę i ruszyłem do wyjścia.
- Dobranoc - rzuciłem na odchodne
Po błogosławionej kąpieli, czułem się jak nowo narodzony. Był już wieczór, a ja się trochę nudziłem. Gdybym poszedł do Sinary to pewnie nie przespałbym całej nocy. Jak na dziś miałem dość pieszczot. Zacząłem się zastanawiać, co będę robić w następnych dniach. Pobyt tu był już strasznie nużący, bo nie działo się nic ciekawego. Zgasiłem światło i padłem na łóżko.
- Przynajmniej chcę się porządnie wyspać - powiedziałem sam do siebie
Ciemność szybko spowiła mój umysł. Pamiętam tylko skrawki tego co widziałem. Blond włosy i ciemne oczy. Te których zawsze nienawidziłem. Szyderczy uśmiech jak zawsze gościł na jego twarzy.
- Lucas - wyszeptałem zaciskając pięść
Obudziłem się cały odrętwiały. Często śni mi się jego facjata, więc byłem przyzwyczajony. Może to i dobrze, że tu trafiłem. Jestem wolny i nic mnie tu nie prześladuje. No, po za jedną nimfomanką. Postanowiłem odświeżyć umysł i wyjść na spacer. Nasunąłem szybko na siebie jakieś spodnie i pierwszą lepszą bluzę. Gdy znalazłem się na zewnątrz, otrzeźwiła mnie poranna bryza. Słońce dopiero wstawało, rozświetlając powoli okolicę. Ruszyłem pewnym krokiem przed siebie, zatapiając się w głąb myśli.



Sinara?

Od Sinary do Tośki

Po wejściu na stołówkę, dziewczyna niemal jak oparzona rzuciła się na jedzenie. Ja podeszłam wolniej i sięgnęłam po tace i talerz. Wtedy ona odwróciła się z pełną buzią. Wywróciłam jedynie oczami i wzięłam to, co chciałam. Gdy miałam wszystko, podeszłam do pierwszego lepszego stołu i położyłam na nim tace, po czym usiadłam na ławce. Wolno jadłam, gdyż patrzyłam to, jak dziewczyna pochłania w ogromnych ilościach pokarm, to też płyn.
- Może spokojniej. Nikt ci nie zabierze. Zawsze możesz też trochę wziąć do pokoju. Jeszcze brzuch cię rozboli - powiedziałam. Nie chciałam, zabrzmieć jakbym się o nią martwiła. Było mi to całkowicie obojętne. Jednak ona chyba wyłapała jakieś słowa i się uśmiechnęła, na tyle ile mogła. Zaśmiałam się z tego, gdyż to było śmieszne. Aż nieco za bardzo.
Zajadała się dalej, choć też większość posiłku jej oddałam. Zostawiłam sobie jedynie napój oraz deser lodowy. Wszystko inne mi pochłonęła i widać, że było jej mało.
- Chcę jeszcze - szepnęła.
- Idź weź, i tak jest dużo jedzenia. Stół się zapełnia szybko, także jedz, ile możesz - dodałam. Jadłam swoje jedzenie ze smakiem i wciąż uważnie obserwowałam dziewczynę.

Tośka?

piątek, 10 sierpnia 2018

Od Angelo do Marka

Stał jak wryty, wpatrując się na wpółprzytomnym wzrokiem w bezdenny cień jaskini, przy którym noc mogła uchodzić za coś, co zostało z niego zrodzone. Tam mrok był tak gęsty i tak przeraźliwie pożądliwy, że wydawał się nieskończoną, żywą materią gotową do pożarcia całego wszechświata.
Kusząco szeptał do ucha Angelo i zwodził go słodkimi słówkami, zachęcał, żeby zrobił tylko krok wprzód i pozwolił się pochłonąć cudownemu zapomnieniu. Jego głosy miały tak ciepłą oraz przyjemną barwę, że całkowicie zatracały człowieka w pragnieniu dostawania ich więcej. Przy nich zdrowy rozsądek przestawał mieć znaczenie, liczyły się wspaniałe obietnice wolności.
Angelo lekko drgnął, ale zbudził się z dziwnego paraliżu, gdy z mroku wyłoniło się osiem jadowicie zielonych oczu o spojrzeniu tak przenikliwym, że przedarło się przez skórę i kości, a duszę spaliło w ogniu piekielnym na popiół.
Stała przed nimi półtorametrowa bestia o głowie lwa z gęstą, poplątaną grzywą; masywnym ciele kozy z silnymi nogami oraz o ogonie, na którego końcu wiła się czarna głowa węża. Jej ciemne łuski połyskiwały pięknie, lecz niebezpiecznie – jak ostrze sztyletu. Trzy pary soczyście zielonych oczu należały do lwiego łba, a pozostała ostatnia, o najbardziej przeraźliwym błysku, do wężowego.
Stworzenie uważnie śledziło wzrokiem dwóch młodych mężczyzn, warcząc ostrzegająco i obnażając ostre, lwie kły w masywnej paszczy. Angelo widział jak napina mięśnie, powoli zniża kozie cielsko do suchej ziemi i szykuje się do skoku, lecz nie potrafił wykrztusić ani słowa do Marka. W jego głowie tłukła się jedna jedyna myśl, że umrze rozerwany na strzępy przez Chimerę.
Czy to sen? Przecież żadne z tych stworzeń nie mogło być realne.
Kątem oka zauważył, że wąż nieustannie wpatruje się w jego zranioną łydkę, po której wciąż spływała świeża krew. Czuł jak strużkami rysuje czerwone ślady po jego skórze, ale w przypływie adrenaliny podczas ucieczki przed bobro-wilkami, całkiem zapomniał o bólu. Teraz był pierwszy do odstrzału, wszak zapach krwi przyciągał bestię.
— Mark — powiedział cicho, zwracając na siebie całą uwagę Chimery. — Biegnij w lewo, ja pobiegnę w prawo. Na mój znak — Spojrzał wymownie na mężczyznę i będąc pewnym, że robi to ostatni raz, uśmiechnął się w ten beztroski, cudowny sposób, jakby jego jedynym zmartwieniem było za mało cukru w kawie. Z trudem ukrywał przerażenie szarpiące jego sercem w piersi. Czuł jak ucieka mu oddech z gardła, a tętno staje się nie do wytrzymania, ale do końca chował się za maską wspaniałego anioła. W ostatnich chwilach myślał o rodzinie, o swoim dzieciństwie, o codziennej pracy, o doskonałym pięknie w postaci Marka, o niespełnionych marzeniach i o tęsknocie za domem.
To przecież tylko sen. Nie powinien się bać, skoro zaraz któreś z rodzeństwa z krzykiem wpadnie do jego pokoju i go obudzi. Nic mu nie grozi.
— Teraz! — krzyknął i obydwoje rzucili się do biegu we wskazanych wcześniej kierunkach. Spragniona krwi Chimera, tak jak Angelo przewidział, skoczyła za nim. Była większa, silniejsza i dysponowała zabójczą ilością ostrych jak brzytwa kłów, ale Angelo przynajmniej miał kondycję wyrobioną w lekkoatletyce. Pocieszał się w myślach, że tyle wystarczy.
Przebiegł przez plac z wysuszoną ziemią i wpadł w zarośla lasu po drugiej stronie. Trudniej mu szło przedzieranie się przez chaszcze oraz krzewy, ale stanowiły naturalną kryjówkę i gdyby tylko udało mu się zgubić chociaż na chwilę Chimerę, mógłby się gdzieś schować. Uchylił głowę przed gałęzią, a potem przeskoczył nad zwalonym pniem, lecz chwilę później potknął się o wystający korzeń i runął z hukiem na ziemię.
Okropny ból przeszedł zranioną nogę. Syknął cicho i ze strachem spojrzał za siebie. Przeklął w duchu, widząc zbliżającą się nań bestię. Dzieliło ją od Angelo zaledwie kilka metrów. Miał jeszcze szansę poderwać się na nogi, ale wizja śmierci zaślepiła mu oczy i sparaliżowała ciało, więc tylko skulił się w duchu i czekał. Czekał na wyrok, który przesądzi o jego losie.
W ostatniej chwili z zarośli obok wyskoczył Mark. Angelo poczuł jego szczupłą dłoń na swoim nadgarstku, której dotyk natychmiast odgonił całe przerażenie. Mężczyzna podciągnął Angelo do góry i rzucił się do przodu, prowadząc go za sobą. Kiedy sam odzyskał rezon, zrównał z tempo z Markiem. Był mu wdzięczny, lecz nie mieli czasu na ckliwości, ponieważ Chimera deptała im po piętach.
Adrenalina toczyła się w ich żyłach i doprowadzała na skraj szaleństwa niczym najdroższy narkotyk. Strach całkowicie zniknął, chociaż ryzyko śmierci dyszało im prosto na karki, rozpalając krew do granic możliwości. Angelo nie czuł zmęczenia, zapomniał znów o bólu i nie zwracał uwagi na palący w piersi oddech. Skupiał się jedynie na opętańczym biegu oraz na gorącym dotyku Marka.
To wszystko było szalone. I niemożliwe.
Wyszarpnął dłoń z uścisku mężczyzny, a kiedy ten odwrócił głowę w jego stronę, posłał mu uspokajające spojrzenie i odbiegł parę metrów w bok. Przyspieszył, a potem odbił się od ziemi i z dziwną, anielską lekkością, jakby niosły go skrzydła, doskoczył do jednej z gałęzi wielkiego drzewa, która ugięła się pod jego ciężarem. Z głośnym sapnięciem przyciągnął ją bliżej ziemi. Wyczekał odpowiedniego momentu, modląc się w duchu, aby plan się powiódł. Stawiał wszystko na szali, przyszła pora na osąd. Chimera zbliżyła się niebezpiecznie do Angelo i wyskoczyła w powietrze, a wtedy on puścił gałąź. Trafiła ją prosto w pysk i bestia zawyła boleśnie, a potem szarpnęła cielskiem w tył, zaś Angelo bez zwłoki popędził w stronę biegnącego na przodzie Marka.
Obydwoje wypadli na malowniczą polanę tuż u stóp skalnego wzniesienia, które skutecznie odgradzało im drogę ucieczki. Otaczało teren praktycznie zewsząd i było zbyt strome, aby się po nim wspinać. Wszelka nadzieja w mężczyznach wygasła, gdy tymczasem z lasu wyłoniła się rozjuszona Chimera. Warczała wściekle w akompaniamencie syków wężowego ogona. Wierzgała kopytami, rozgrzebując ziemię i układała wielkie cielsko do skoku. Jej jadowite oczy znów przeszyły Angelo na wskroś, mrożąc krew w żyłach.
To tylko sen. To tylko sen.
Odwrócił głowę, czekając aż pochłonie go śmierć. Ostrożnie musnął wierzchem dłoni nadgarstek Marka, jakby chciał go pocieszyć, chociaż ledwo się znali. Przynajmniej na tyle mógł się zdobyć, zanim obydwoje skończą wepchnięci w bezdenną otchłań końca i początku. Zapamiętał gładkość skóry doskonałego piękna i pozwolił sobie na chwilę zapomnieć o niebezpieczeństwie, skupiając się tylko na perfekcji, której tak długo szukał.
Czas jednak płynął, a Chimera nie ruszyła się z miejsca, więc Angelo spojrzał na nią i z zaskoczeniem dostrzegł, że kierowała swój wzrok ku górze, zapominając o niedoszłych ofiarach. Odruchowo zrobił to samo i szybko pożałował. Przeraził się na widok wielkiego cienia pięciometrowego ptaka, który krążył ponad skalistym wzniesieniem, wydając dumne ptasie odgłosy, jakich Angelo jeszcze nigdy nie słyszał. Były wysokie i melodyjne, tak cudowne, że wyrywały serce z piersi i wypełniały myśli cudowną, nieziemską melodią mogącą odgrywać rolę inspiracji dla muzyków.
Chimera zjeżyła się wojowniczo, gdy ptak złożył skrzydła i poszybował w stronę polany, lądując z niesamowitą gracją i zasłaniając swym ciałem dwójkę mężczyzn. Zasyczał wściekle, pusząc piękne, perłowe pióra z bladoróżowym błyskiem odbijającym promienie księżyca, a potem rozwarł złoty dziób i wrzasnął ostrzegająco. Chimera spłoszyła się, po czym zniknęła wśród zarośli lasu.
Piękny ptak zatrząsł ciałem, aby ułożyć nastroszone pióra i podziobał chwilę lotki w skrzydłach. Angelo patrzył urzeczony na cudowne zwierzę, ale kiedy odwróciło łeb w ich stronę, spiął mięśnie. Mark jednak wyglądał na znacznie bardziej rozluźnionego, swobodnie podszedł do stworzenia i wyciągnął w jego stronę dłoń. Ptak dłuższą chwilę obserwował czujnie człowieka, poruszając ciekawsko łbem, aż ostatecznie trochę niepewnie przysunął dziób do smukłych palców Marka i zamruczał perliście.
Obydwoje wydawali się Angelo najpiękniejszym obrazem na świecie i najpiękniejszym snem, jaki kiedykolwiek miał. Przygryzł dolną wargę, zapominając o byciu aniołem na tę jedną krótką chwilę i wedle nawyku, zerwał świeżo odbudowaną skórę z kącika ust. Nie chciał kończyć śnić, nie w takim momencie.
— Jesteś niesamowity — szepnął bardziej do siebie, niż do Marka, jednak mężczyzna to usłyszał, gdyż nagle zwrócił ku niemu głowę. Angelo z zachwytem złapał jego lśniące spojrzenie, zanim poczuł jak z ciała uciekają mu wszystkie siły i upadł nieprzytomny na ziemię.

~*~

Zbudził się, gdy nocne niebo powoli zaczęło przechodzić w cudowny błękit, choć słońce jeszcze kryło się za horyzontem. Czucie wróciło mu do kończyn, więc zadowolony poruszył się trochę bardziej, muskając palcami dziwne, przypominające plecionkę z gałęzi podłoże. Zmrużył w zastanowieniu brwi, po czym powoli podniósł się do pozycji siedzącej, z szokiem zauważając, że znajduje się w wielkim gnieździe tuż obok śpiącego na jego skraju ptaka. W nocy to stworzenie uratowało życie Angelo oraz Marka. Mark.
Gwałtownie przypomniał sobie o towarzyszu i zdenerwowany rozejrzał się dookoła. Odetchnął z wielką ulgą dopiero, gdy zauważył go siedzącego trochę dalej. Wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem w modre niebo i zapewne był pochłonięty przez myśli, więc Angelo postarał się ostrożnie zwrócić na siebie jego uwagę, przysuwając się trochę bliżej.
Cieszył się, że ten piękny sen dalej trwa.
— Co się stało? — spytał. Mężczyzna spojrzał na niego.
— Zemdlałeś. Ptaszynka nas tu zabrała — Skinął krótko głową w kierunku śpiącego stworzenia, a potem leniwie wstał na nogi i krótkim ruchem dłoni poprawił spadające na nos okulary, zbliżywszy się do krawędzi gniazda. Angelo poszedł w jego ślady, lecz zatrzymał się pół kroku z tyłu, a kiedy zorientował się, że gniazdo, w którym się znajdowali, zbudowano na samym czubku skalnego wzniesienia, westchnął z zachwytu. Przed nim rozpościerał się najcudowniejszy widok, jaki było mu dane zobaczyć w całym jego życiu.
Słońce właśnie wyłaniało się zza horyzontu, a jego złote promienie zlały się z niebiańskim błękitem i stworzyły cudowną harmonię kolorów, których Angelo nie potrafił nazwać. Nie był pewien nawet, czy takie kiedykolwiek istniały przed tym dniem. Poranna mgła powoli wznosiła się ponad czubki rozległego lasu sięgającego aż po granice widoczności. Ich cudownie słodka zieleń mieszała się ze światłem słonecznym.
— Pięknie — powiedział cicho i zamilkł, nie potrafiąc wykrztusić ani słowa więcej, ale kiedy spojrzał na Marka skąpanego w pierwszych promieniach słońca, które rześko tańczyły po jego bladej cerze, zapomniał jak się oddycha.
Nigdy nie wierzył w anioły, ale patrząc na niego, był skory uwierzyć.
Przyjemnie pachnący świerkami wiatr rozwiewał białe włosy mężczyzny, nadając im wizerunek spienionych fal oceanu. Angelo tylko raz miał okazję pływać w morzu, jednak doskonale pamiętał uczucie niemocy i bezbronności w obliczu tak potężnego żywiołu. Podobnie czuł się teraz. Widok Marka sprawił, że Angelo zapragnął znów zostać porwanym przez fale i zabranym na samo dno, żeby mógł się utopić z zachwytu.
Cudowne, ciemne oczy odbijały miliony niemożliwych, magicznych kolorów. Były głębokie, pochłaniające w całości duszę każdego, kto w nie zajrzy, i jednocześnie splątane w niekończące się gwiazdy oraz promienie, które Angelo bez wahania pochwyciłby w swoje dłonie.
Dłonie. Dopiero, gdy Mark uniósł jedną, aby niechlujnie przeczesać kosmyki włosów, zauważył jak zgrabne miał palce i natychmiast przypomniał sobie ich dotyk na nadgarstku, albo jeszcze wcześniej, gdy wymieniali się uściskami. Z żalem powstrzymał się przed pokusą dotknięcia go jeszcze raz, lecz z przyjemnością sprawdziłby, czy skóra Marka jest tak samo aksamitna na jego całym, szczupłym ciele. Mógłby w niej zatonąć, jeśli okazałaby się jednakowa.
I usta. Te cudowne, blade usta rozciągnięte w olśniewającym uśmiechu. Rysowałby je w nieskończoność i dalej czuł niepokorną myśl, że chciał, aby rozpaliły w jego duszy pożar oraz rozpętały niepokonany sztorm, który zgubiłby go gdzieś między rzeczywistością a snem. Aby rozbudziły szczelnie ukryte w myślach pożądanie ryzyka. Aby wtłoczyły w krew słodką truciznę.
Angelo wbił zęby w dolną wargę i znów zerwał skórę z ust. Nie zwrócił uwagi na ból.
Anioły musiały istnieć.
— To wszystko jest snem, prawda? — spytał prawie szeptem, jakby bał się, że głośniejszy dźwięk zaburzy całą harmonię kolorów i kształtów.
Jedyne, czego teraz pragnął, to wrócić do porzuconych marzeń i na nowo zatopić się w farbach. Uwiecznić obraz, który widzą jego oczy.

<Mark? Wyszło jednak bardziej lipnie, niż sądziłam. Dupa.>

wtorek, 7 sierpnia 2018

Od Marka do Angelo


Od zawsze wierzyłem w anioły. Ani na chwilę nie zwątpiłem, że żyją wśród nas, pomagając nie tylko biednym, chorym i potrzebującym, ale tak naprawdę całej ludzkości. Nigdy jednak nie sądziłem, że mógłbym spotkać jednego z nich naprawdę, przynajmniej do czasu, gdy nie zobaczyłem aktualnie siedzącego przede mną mężczyzny. Był zobrazowaniem wszystkich moich anielskich fantazji, które nieraz przebiegały mi przed oczami. Wpatrywał się we mnie z psotnymi ognikami wypisanymi w lazurowo niebieskich oczach. Jego spojrzenie hipnotyzowało − mogłem porównać je do płonącego ogniska, które zachęcało cię do zabawy, tańców, śpiewów, poczucia wolności, ale kryło w sobie ostrzeżenie możliwości dotkliwego poparzenia się przy odrobinie nieuwagi.  Sprawiało, że wpatrujący się w nie człowiek odczuwał ogarniające go niesamowite pożądanie, niczym na widok narkotyku, który chociaż dający przyjemność, tak bardzo jest uzależniający.  A tym właśnie spojrzeniem spod długich, czarnych rzęs okalających te niebiańskie oczy, obdarowywał mnie nieznajomy, sprawiając, że mimowolnie mój oddech przyśpieszał, a źrenice rozszerzały się głodne jego widoku. Wodząc wzrokiem po idealnej twarzy anioła, zauważyłem jego prosty, chodź delikatnie zadarty nos, komponujący się ze szczupłą twarzą o ostrych rysach. Na chwilę zatrzymałem spojrzenie na jego ustach, które delikatnie unosiły się w kąciku. Na wargach mężczyzny mogłem dostrzec małe ranki i pęknięcia, sprawiały one jednak, że chciałem wyciągnąć dłoń i przejechać po nich kciukiem, rozkoszując się ich ideałem nawet w takich, jak mogłoby się wydawać, niedoskonałościach. Ciemne, przydługie włosy opadały na jego urokliwą twarz. Gdy jedno atramentowe pasemko miękko dosięgło jego brwi, boleśnie powstrzymałem się od założenia mu go za ucho i czułego dotknięcia dłonią jego gładkiej, bladej twarzy. Sprawiał, że miałem ochotę poznać go samym dotykiem, chociaż nie czułem się godzien zniszczyć takiego arcydzieła. Był jak wszystkie studiowane przeze mnie greckie rzeźby – pełen tajemnicy, chłodnego piękna i dostojeństwa w jego szczupłej, aczkolwiek umięśnionej sylwetce. Mógłbym wpatrywać się w niego z zachwytem godzinami, bojąc się, że kiedyś mógłbym zapomnieć jego ideał. Dreszcz przeszedł mnie, gdy w końcu usłyszałem głos mężczyzny. Był on melodyjny, pełen finezji, który mógłby natchnąć niejednego wielkiego muzyka do napisania najpiękniejszej melodii. Smakował jak słony, rozpuszczony karmel, który mógłbym spijać z jego ust.
− To było ekscytujące. I takie niemożliwe – mężczyzna uśmiechnął się lekko, po czym zmrużył w zastanowieniu oczu, wpatrując się we mnie hipnotyzującym spojrzeniem. − Dziękuję za ratunek, jestem twoim dłużnikiem.
Brzmiało to doprawdy irracjonalnie. Anioł? Moim dłużnikiem? Prawie roześmiałem się na te słowa. Nagrodą było samo patrzenie na niego.  Ewentualnie mógłby dla mnie coś ugotować. Najlepiej w samym fartuszku.
− Mam na imię Angelo – To imię wywołało u mnie dreszcz. Zwykłe słowo, a ja już reagowałem tak silnie. Zupełnie tego nie rozumiałem. Musiałem jednak przyznać, że jego imię pasowało idealnie. Uśmiechając się trochę niepewnie, także się przedstawiłem.
− Mark – odpowiedziałem krótko i z niemal nabożną czcią złapałem jego wyciągniętą dłoń. Była to dłoń człowieka pracującego rękoma, opuszki palców miał szorstkie w dotyku, a palce smukłe i zwinne. Ileż bym dał, żeby poczuć te dłonie odrobinę dłużej i odrobinę mocniej. Szybko jednak zganiłem się w myślach, gdy usłyszałem niepokojące szuranie w dolnych częściach drzewa, na którym się znajdowaliśmy. Podziwiając swego towarzysza Apolla Angelo, właściwie zupełnie zapomniałem o okolicznościach w których się znaleźliśmy. A były one nieciekawe. U dołu tymczasowej ostoi, czekały na nas stwory z piekła rodem. Wyglądały przerażająco ze swoimi wielkimi cielskami wilków, płaskimi ogonami bobrów i rogami wystającymi z ogromnej i dziko wyszczerzonej paszczy. Warczały, syczały i poszczekiwały dziwnie, wpatrując się w naszą stronę z nienawiścią. Moje przerażenie osiągnęło jednak apogeum, gdy zobaczyłem jak za pomocą swoich wielkich, zaostrzonych pazurów, potwory powoli zaczęły wspinać się na drzewo, szczerząc się z dziką radością. Przekląłem cicho pod nosem, starając się na szybko wymyślić plan ucieczki. Angelo rozglądał się dookoła, także gwałtownie rozmyślając. W dół skoczyć nie mogliśmy – wpadlibyśmy prosto w zacieśniające się stado drapieżców. Na drzewie zostać także mi się nie uśmiechało, wyszłoby właściwie na to samo, co przy opcji pierwszej. Wspiąć wyżej? Nie ma sensu. Zostało nam jedno wyjście. Skoczyć na drzewo tuż obok. Chyba że…
− Nie masz przypadkiem ukrytych wielkich skrzydeł, których mógłbyś użyć, żeby nas stąd zabrać? – rzuciłem w kierunku Angelo, przez chwilę marząc o półnagim boskim aniele, który trzymałby mnie w ramionach podczas tej niebezpiecznej podróży. Szybko jednak zreflektowałem się, gdy zobaczyłem spojrzenie mężczyzny obok. – Nieważne. Musimy skoczyć na tamto drzewo, wydaje mi się, że to jedyna droga ucieczki.
Chłopak krytycznym spojrzeniem ocenił odległość i powoli kiwnął głową. Po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech, który wyglądał jak pęknięcie w idealnie dobranej masce mężczyzny. Przysunął się bliżej końca gałęzi, uważając, by pod nim nie pękła, po czym mocno wychylił się i potężnym półskokiem dostał się na gałąź sąsiedniego drzewa. Odetchnąłem szybko, gdy zauważyłem, że nic mu się nie stało. Rzuciłem szybkie spojrzenie za siebie, okazało się to jednak błędem. Adrenalina w moim ciele podniosła się o dwa stopnie wyżej. Stwór stał tuż za mną i szczerzył w złości kły. Bez namyślenia skoczyłem, wymijając polującego potwora w ostatniej sekundzie. Wylądowałem boleśnie, obijając się o mężczyznę, który zareagował cichym sapnięciem.  Wymamrotałem przeprosiny, lekko sobą zawstydzony. Zacząłem sprawdzać stan pobliskich gałęzi, stając na nich lekko. Nie miałem ochoty na to, by jakiś konar nagle się pod nami załamał i posłał ku szybkiemu spotkaniu ze śmiercią. Angelo jednak miał co do tego inne przemyślenia.
− Nie mamy na to czasu. Dalej!
Szybko wyjrzałem przez ramię, chcąc skorygować naszą beznadziejną sytuację, zrozumiałem jednak, że mężczyzna nie pomylił się, każąc postępować mi teraz mniej rozważnie, a jedynie szybciej. Śmierć dyszała nam głośno na karki, spragniona krwi, w postaci tych cholernych bestii. Ruszyłem szybko po gałęziach, tylko co jakiś czas spoglądając na anioła. Działaliśmy w ciszy, skupiając się na odpowiednich krokach i ewentualnie łapiąc się w ostatecznych momentach. Postawiłem szybki krok na jednej z gałęzi i odwróciłem się w kierunku mężczyzny. Widziałem, że stado wciąż za nami podąża, nie było jednak tak blisko jak wcześniej. Już otwierałem usta, żeby coś powiedzieć, gdy nagle usłyszałem charakterystyczny odgłos pękającej gałęzi. Zdążyłem dostrzec przerażenie na twarzy mężczyzny, które prawdopodobnie odbiło się także na mojej, po czym w ułamku sekundy, z bolesnym łupnięciem, znaleźliśmy się na ziemi. Nie dość, że zostaliśmy przygnieceni sobą wzajemnie, to jeszcze gałęzią. Jęknąłem cicho w ramię Angelo, próbując pozbyć się czarnych plamek sprzed oczu. Mężczyzna obok także podniósł się powoli, potrząsając głową ze skrzywioną miną. Z drzew, z głośnym krakaniem poderwały się czarne jak noc ptaszyska, a z pobliskich krzaków patrzyły się polujące na nas stwory. Zaskoczony jednak zauważyłem, że nie podchodzą bliżej. Czaiły się w zaroślach, nie próbując nawet przejść przez linię krzewów. Warczały i skomlały, zataczały koła, jednak nie odważyły się do nas podejść.  Rozejrzałem się dookoła. Znajdowaliśmy się na jakimś dziwnym terenie. Nie było tu żadnej trawy, drzewa, ani nawet kwiatka. Goły plac gorącej, nagrzanej od słońca ziemi. Odepchnąłem się do tyłu, gdy nagle usłyszałem, jak coś pod moją dłonią chrupie i pęka. Zdziwiony skierowałem w tym kierunku wzrok, przez chwilę nie rozumiejąc na co patrzę. Po chwili z obrzydzeniem i  zszokowaniem zrozumiałem, że dotykam zabrudzonej i obdartej ze skóry kości. Podniosłem się szybko, szukając Angelo, który uciekł z zasięgu wzroku.
− Mark… − Nagle usłyszałem jego mruknięcie zza pleców.
Odwróciłem się w kierunku jego głosu. Przede mną stała olbrzymia jaskinia, z której powiewał chłód i odór niemytego ciała. Gdzieś w tle któryś ze stworów zaskomlał, został jednak szybko uciszony. Oprócz tego jednego odgłosu, panowała złowróżbna cisza. Nie poruszyło się żadne drzewo w okolicy, żaden krzak, nawet najmniejsze źdźbło trawy. Wszystko zastygło w oczekiwaniu, nie byłem w stanie się poruszyć, ani spokojnie odetchnąć. Angelo, który stał obok mnie, także zamarł i tylko rozglądał się na boki, co chwila jednak wracając spojrzeniem do jaskini. Nagle, z groty rozległo się przytłumione warkotanie. Odgłos przypominał grzmot, albo mruczenie wielkiego kota, który oczekuje na pieszczoty. Poczułem, że miękną mi kolana, gdy z ciemności wyłoniły się cztery pary jadowito zielonych oczu.
− O kurwa.

<Angelo? To wielki misio, czy może warszawski pyton?>

czwartek, 2 sierpnia 2018

Fabuła Angelo I

Zanim wyszedł na scenę, jeszcze raz przyjrzał się swojemu odbiciu w lekko podświetlonym przez prawie całkowicie przepaloną żarówkę lustrze. Uśmiechnął się do siebie, upewniając, że i dziś podoła roli. Grał księcia. Pięknego, eleganckiego następcę tronu, którego wszyscy darzyli bezgraniczną miłością i pragnęli mu ufać z całych sił. Jak zwykle musiał pokazać swoją najlepszą stronę.
Delikatnie przejechał dłońmi w białych, aksamitnych rękawiczkach, po ramieniu, strzepując niewidzialny kurz. Książęcy mundur, w którym występował, był koloru czarnego i zdobiły go niewielkie, pozłacane elementy w postaci guzików, szerokiego pasa z okrągłą klamrą oraz luźno przebiegającej przez tors szarfy utkanej ze złotych nici. Na lewej piersi Angelo w kieszonce piersiowej widniała piękna, czerwona róża, a jej pąk wydawał się tylko uwydatniać niewinną urodę młodego mężczyzny. Założył kosmyk czarnych włosów za ucho, a potem poprawił sztuczną szablę podpiętą pod bok i wyszedł na scenę.
Został powitany gromkimi oklaskami, krzykami rozweselonych dzieci, wiwatami dumnych z niego mężczyzn i westchnieniami ślicznych dam. Skłonił się nisko w podzięce za gorący entuzjazm, a potem jego wzrok pognał na sam koniec widowni, gdzie zasiadała jego rodzina. Mama, piękna jak zwykle, wtuliła się mocniej w ramię jego ojca i położyła mu głowę na ramieniu. Obydwoje patrzyli na Angelo pełnym wzruszenia wzrokiem. Babcia, siedząca obok uśmiechała się ciepło, aby dodać wnukowi otuchy. Rodzeństwo zaś krzyczało najgłośniej, wyróżniając się na tle całego tłumu.
Angelo wyciągnął z kieszonki piersiowej różę i rzucił ją widowni, uśmiechając się niczym książę z bajki. Znów rozbrzmiały wiwaty oraz westchnienia, a potem wszystko zagłuszyła muzyka niewidzialnej orkiestry. Była delikatna, słodka, wiedziona przez cudowny rytm fortepianu, za którym dalej ciągnęły się skrzypce oraz wiolonczele. Przypominała piórko na wietrze, ostrożnie wzlatujące i opadające raz za razem, aby znów się unieść. Wirowało w powietrzu jak najwspanialsza baletnica i roztapiało zmysły słuchaczy. Niektórzy zamknęli oczy, aby głębiej zatonąć w niepowtarzalnym uczuciu. Kładli dłonie na piersiach, splatając palce przy sercu. Wszyscy, Angelo również, pozwalali, aby melodia wypełniła ich dusze oraz ciała.
Nabrał powietrza w płuca i rozpoczął recytować monolog. Jego głos doskonale wpasował się w nadchodzące nuty, zawisając w przestrzeni teatru niczym piórko na wietrze. Brzmiał równie książęco, jak wyglądał. Każdy jego gest, każdy uśmiech, każde spojrzenie było doskonale odegrane, aż przyprawiało widzów o dreszcze, gdy unosił ton albo go obniżał. Jego rodzeństwo wpatrywało się w niego z zachwytem, a mama ukradkiem ocierała łzy płynące po policzkach. Uśmiechała się wzruszona i dumna ze swojego najstarszego syna.
Kontynuował kwestię. Ludzie wpatrywali się w niego jak urzeczeni, ich oczy lśniły od zachwytu, a na twarzach wykwitały rozemocjonowane uśmiechy, gdy Angelo wykonywał gwałtowniejszy ruch. Z uwagą śledzili przedstawienie i teraz to muzyka dostosowywała się do Angelo, a nie on do muzyki. Pióro, które żyło własnym życiem wzlatywało tak, jak Angelo mu nakazał. Wirowało wedle jego tonu, przestając być tak piękne, jak było na początku, gdy nikt nim nie rządził, oprócz wiatru.
Widzowie obserwowali go z coraz większą nachalnością, muzyka rozbrzmiała głośniej i bardziej gwałtownie, piórkiem targała potężna wichura, a głos Angelo drżał, będąc u granicy sił. Wreszcie zamilkł. Wiolonczele i skrzypce rozdarły z piskiem powietrze, zaś fortepian wybuchł szaleństwem klawiszy. Widzowie zastygli w bezruchu z szokiem namalowanym na twarzy i dłońmi zaciśniętymi na ubraniach.
Pióro wpadło do wody i porwała je wygłodniała, wielka ryba.
Angelo opuścił dłonie i wbił pełen smutku wzrok w czubki eleganckich butów. Tłum zawył przeciągle z oburzeniem, a wkrótce dźwięk zaczął przypominać ryk rozwścieczonych lwów. Słyszał obelgi, oskarżenia, obrzydliwe porównania, hańbiące określenia, ale nie miał już siły. Spojrzał na piękną, jednak połamaną różę koło swoich nóg. Była taka jak on.
Zniszczona.
Opadł na kolana i zacisnął mocno powieki, modląc się w duchu, aby to wszystko ustało, chociaż wiedział, że nie zasługuje na ciszę. Obiecał tym ludziom pięknego księcia w równie pięknym przedstawieniu z równie pięknym początkiem, jak i zakończeniem, a potem ich perfidnie zawiódł. Wiedział, że nie powinien, ale nie mógł już tak dłużej. Całym swoim sercem nienawidził odgrywania tej roli, mimo że wtopiła się w jego duszę i czasem już nie potrafił rozpoznać która część jego była tym rzeczywistym Angelo, a która zmyślonym.
Zasłonił dłońmi uszy. Pragnął tylko wolności. Wolności od swoich masek i wolności od presji, jaką wszyscy na niego wywierali, licząc, że na zawsze będzie pięknym, perfekcyjnym księciem. A był tylko Angelo, zwykłym, smutnym Angelo i chciał nim być przed ludźmi.
Hałas z czasem ucichł, a kiedy znów uniósł głowę, nikogo na widowni nie było. Odetchnął z ulgą, cieszył się, że wreszcie został sam. Nikt nie musiał patrzeć jak słabnie przytłoczony przez własne zmartwienia, zwłaszcza, że w ogóle nie powinni go oglądać takiego. Podniósł złamaną różę z drewnianego podestu i wstał na nogi. Zrzucił z siebie złotą szafę, zaś szablę odrzucił na bok. Nie był księciem, nie mógł więc go więcej udawać.
— Co ty robisz? — Tuż za plecami Angelo rozległ się karcący głos, który znał tak doskonale, choć dawno go nie słyszał. Przepełniał go gniew, a wciąż pozostawał delikatny jak wspaniałe piórko na wietrze. Pragnął znów go usłyszeć, ale nie w tak obrzydliwie wściekły sposób.
Odwrócił się powoli, napotykając przeszywające spojrzenie matki. Była wysoką, urodziwą kobietą o subtelnych kształtach, podkreślonych przez granatową, ołówkową sukienkę na cienkich ramiączkach. Czarne, lśniące włosy miała upięte w elegancki kok ozdobiony długą szpilką z kwiatem róży. Pojedyncze dwa większe kosmyki włosów falami opadały na szczupłe policzki. Pełne, pomalowane rażąco czerwoną szminką usta, wygięła w okropnym grymasie, a zmarszczka na jej czole powiększyła się. Angelo opuścił głowę.
— Mówiłam ci! — krzyknęła, ale krzyk nie był zwrócony na Angelo, ale do mężczyzny, który stanął parę metrów za nią. Był wyższy od żony o głowę, dobrze zbudowany z barczystymi ramionami i z długimi nogami. Miał na sobie elegancki garnitur z jadowicie czerwonym krawatem przewiązanym pod kołnierzykiem. Wpatrywał się obojętnym wzrokiem raz w Angelo, a raz w kobietę. Pomimo wieku wciąż wyglądał, jakby dopiero co skończył nie więcej jak dwadzieścia pięć lat. Dorównywał atrakcyjnością żonie. — To przez ciebie! Przez ciebie i twoje aroganckie zachowanie! — wrzasnęła głośniej.
— To ty powinnaś się bardziej troszczyć o nasze dzieci. Poświęcam dla nich cały mój czas! — warknął niskim, ochrypłym głosem. Był tak zimny, że zmroził krew w żyłach Angelo.
— Ja?! Tak się składa, że jestem przykładną matką. To przez ciebie nasz syn stoczył się na samo dno! — odwrzeszczała, rzucając małą torebką kopertówką o podłogę.
— Ty go niszczysz, pieprzona suko! Nie radzi sobie z twojej winy! — Mężczyzna stracił panowanie i podniósł głos. Tak głęboki, tak tubalny, że zatrzęsła się scenografia przedstawiająca różany ogród koło zamku.
Angelo otworzył szeroko oczy, patrząc jak burza powoli rozpętuje się pomiędzy jego rodzicami i przeistacza w prawdziwą wojnę. Poczuł bolesne ukłucie w piersi, a potem rozlewające się po sercu wspomnienia z dzieciństwa. Nie chciał tego przeżywać znowu, nie mógł patrzeć na nienawiść mamy i taty. Kochał ich i to było najbardziej bolesne.
Zerwał się do biegu. Natychmiast zeskoczył ze sceny, przewinął się przez garderobę jak wichura i wypadł na zewnątrz teatru, potykając się o własne nogi. Upadł na zimny beton, rozdzierając materiał kostiumu księcia. Przeklął siarczyście i uderzył zaciśniętą pięścią w ziemię, raniąc knykcie. Z wściekłości zrobił to jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze aż po palcach popłynęła krew. Miał ochotę krzyczeć, płakać, wrzeszczeć na wszystkich, chociaż nigdy tego nie robił. Zawsze cudowny, opanowany książę z gołębim sercem i anielską cierpliwością. Nie miał cierpliwości już do niczego.
— A był z ciebie taki złoty chłopiec. — Jego próby wyżycia się przerwał drżący, ale miękki dla uszu głos. Angelo zacisnął mocno powieki, wiedząc kto do niego mówi. — Wierzyłam, że wyrośnie z ciebie cudowny mężczyzna. Zawiodłam się — dodała babcia młodego mężczyzny. Stała nieopodal, nawet nie patrząc na wnuka. Obserwowała leniwie płynące po niebie chmury zwiastujące deszcz. Zimny wiatr targał jej siwe włosy. Zawsze uważał ją za autorytet oraz idolkę. Była taka stara, ale przez te lata nie straciła klasy, tylko ją zyskała przez pomarszczoną, ale mądrze wyglądającą twarz. Te drobne, kościste dłonie, obsypane odciskami oraz drobnymi bliznami, mówiły ile robiła dla niego oraz jego rodzeństwa każdego dnia. Oparł czoło o beton. Ją też zawiódł.
Z trudem podniósł się na nogi. Czuł się, jakby dźwigał cały ciężar tego świata na swoich barkach, a słowa, które przewijały się przez jego myśli rozsadzały go od środka. Wydawało mu się, że cały drżał z frustracji, gniewu, chęci rozpłakania się jak dziecko. Jeszcze nigdy tak jawnie nie okazywał swoich słabości, lecz nieważne jak bardzo chciał wrócić do ich ukrywania, nie potrafił. To, co się wydostało na zewnątrz, nie wróci do klatki. Było zdziczałym zwierzęciem, rozszalałym przez lata udawania, że wszystko jest pod kontrolą. Każda łza, każde warknięcie, każdy krzyk zbierał się głęboko w duszy Angelo i czekał cierpliwie na swoją wolność.
Nie potrafił być dalej wspaniałym synem, wnukiem i bratem. Zawodził kolejno wszystkich. Niszczył tę rodzinę przez własny egoizm, ponieważ nie potrafił poradzić sobie z maską księcia.
— I co teraz? Jesteś z siebie dumny? — Z boku uderzył go głos jednego z młodszych braci. Kipiał od żalu i rozczarowania, co najbardziej uderzyło Angelo. Odwrócił głowę w stronę Rocco, który stał przed pozostałą czwórką braci oraz sióstr.
Otworzył szeroko oczy, gdy dostrzegł ich w potarganych, brudnych ubraniach, wiszących na każdym z nich jak na wieszaku. Byli chudzi, ich kości wyraźnie odrysowywały się pod skórą, a ręce oraz nogi przypominały krzywe, powyginane patyki. Rocco wypiął pierś, jakby chronił ich całym sobą. Beatrice i Anna na chwilę wychyliły się zza jego pleców, a Angelo dostrzegł blask perłowych łez w ich oczach. Odwróciły się, gdy wyciągnął rękę i otworzył usta, aby coś powiedzieć.
— Zdradziłeś nas. To przez ciebie tu gnijemy, a więc odejdź. Nie potrzebujemy zdrajcy — warknął zajadle Rocco głosem tak bardzo podobnym do głosu ich ojca. Wdał się w niego, Angelo to widział, patrząc jak przez lata dorastał.
Upadł na ziemię, drżąc z przeszywającego jego serce zimna. Cierpiał, żeby oni nie cierpieli, zatem co powinien zrobić dla własnego dobra? Istniało rozwiązanie, które pozwoli mu uszczęśliwiać ludzi i samemu być szczęśliwym?
Emocje rozszarpywały ciało Angelo na strzępy. Oczy zaszły mu łzami, a w gardło i w głowę wtłoczył się wrzask złożony z nienawiści rozbijającej duszę. Czuł się zjadany przez słowa, obrazy, wspomnienia. Skórę oraz kości rozdzierały szpiczaste kły wyrzutów sumienia, a potem wtaczały w krew żrącą truciznę. Coś wiło się po nogach Angelo i powoli pięło w górę, raniąc ostrymi kolcami. Owijało się dookoła tułowia, rąk, ramion, a potem dotarło do szyi i zacisnęło mocno, doprowadzając Angelo do większych łez. Ciepła krew powoli spłynęła po skórze, wypalając po sobie ślad.
Nie mógł oddychać. Powoli wszystko znikało i tylko kątem oka dostrzegł jak tuż obok jego policzka z pnącz, które go oplątały, wyrastał kwiat róży. Piękny i zniszczony.

~*~

Szeroko otworzył oczy i zawył boleśnie, uświadamiając sobie, że ból nie ustał. Wpatrywał się tępym, przyćmionym wzrokiem w nocne niebo roziskrzone od miliona drobnych gwiazd. Zimne powietrze muskało rozgrzaną skórę, a do nozdrzy wdzierał się przyjemny zapach kwiatów. Coś krępowało całe jego ciało, mógł poruszyć tylko głową, chociaż czuł kolce wbijające się w skórę szyi. Ostrożnie rozejrzał się dookoła.
Leżał pośród krzewów róż w ogrodzie. Pnącza wraz z kolcami obejmowały go w całości, a przy twarzy rozkwitł kwiat róży. Lśnił tysiącem kropel rosy.