Ostatni raz gotował jeszcze za czasów nauki w szkole wojskowej, w ramach
kary za wszczęcie bójki z pięcioma innymi chłopcami. Wtedy jednak
dostał za zadanie tylko przygotowanie sosu w proszku do spaghetti i
upilnowanie makaronu, żeby się nie rozgotował. Ot żadna filozofia,
poradził sobie, choć nie obyło się bez narzekania kucharek, że i tak
przypalił mięso oraz dosypał za mało pieprzu. Tymczasem powinny radować
się pod niebiosa, że nie wysadził kuchni w powietrze, wszak należał do
tego typu ludzi, którzy potrafili spalić wodę w czajniku i wywalić prąd,
używając gofrownicy.
Podanie zatem czegoś, co nie było proszkiem lub konserwą, stanowiło dla
Williama nie lada problem, szczególnie przy tak ograniczonych zasobach
pokarmu. Na początek rozejrzał się po pozostałych półkach i znalazł
starą patelnię, zakurzone talerze do kompletu ze sztućcami o takim samym
kwiecistym motywie, garnek i resztki jakichś przypraw. Jeśli dobrze
pamiętał zapachy, to był wysuszony rozmaryn, wegeta, papryka oraz
pieprz. Ewentualnie zamaskowany arszenik.
Domek, w którym wylądowali, z zewnątrz mógł wyglądać na średniowieczną
chałupę trochę bogatszego sołtysa, ale wewnątrz był wyposażony nawet w
małą kuchenkę gazową z dwoma palnikami i piecykiem, więc nie było
tragedii. Od razu zabrał się do roboty. W dużej misce, znalezionej
gdzieś na dnie szafek kuchennych, przyniósł z płynącej niedaleko rzeczki
wodę. Opłukał owoce oraz warzywa, a potem naczynia i zostawił je do
wyschnięcia na parę minut. W tym czasie obejrzał kawałek mięsa. To była
nie najświeższa, ale jeszcze wciąż jadalna jelenina. Uznał, że ją
upiecze, więc przyprawił wedle marnej kucharskiej intuicji i włożył do
małego piecyka, a następnie zajął się warzywami dla Nicolasa. Usmażył je
na patelni według wskazówek, które udzielała mu mama w dzieciństwie,
zanim poszedł do szkoły wojskowej i zniknął z domu na kilka ładnych lat.
Wiele z nich umknęło, więc nie mógł zapewnić pełnowartościowego albo
chociaż przeciętnie smakującego dania. Nie oszukujmy się, William był
zakałą wśród kucharzy, nie mógł się nawet pochwalić dobrym smakiem, bo
aż za bardzo przywykł do suszonego albo konserwowanego prowiantu. Wręcz
potrafił przełknąć wszystko, żeby nasycić głód.
Nagle zamarł z ręką zawieszoną tuż nad patelnią i szczyptą skruszonego
rozmarynu między palcami, gdy usłyszał, przytłumiony przez syczenie
warzyw oraz kamienne ściany domu, głos Nicolasa. Odruchowo rozluźnił
mięśnie ramion, przypominając sobie, jak grał na fortepianie podczas
spotkania z hordą kościotrupów. Musiał być bardzo utalentowanym
muzykiem. W dzieciństwie William marzył o zostaniu artystą podziwianym
przez tłumy ludzi, jednak szybko jego głupie pragnienia zostały
przygniecione przez rzeczywistość. Okazało się, że jest kompletnym
tłukiem, który nie potrafi ani rysować, ani pisać, ani śpiewać. Z
zazdrością zerkał na niesamowicie uzdolnionych kolegów, podczas gdy sam
jedyne do czego się nadawał, to do trzymania broni.
Westchnął ciężko i otworzył drzwi, za którymi zniknął Nicolas. Przez
chwilę stał oniemiały, wpatrując się w ogromny ogród, kompletnie
niepasujący do zwykłej, kamiennej chatki, a do co najmniej szlacheckiego
dworu. Pełen zadbanych i dokładnie przyciętych krzewów, obfitych w
kwiaty grządek oraz drzew tak wielkich i równo zasadzonych, że
niemożliwością byłoby znalezienie podobnych gdziekolwiek indziej. Kolory
igrały w muzykalnym szaleństwie ze świeżym zapachem jabłek, wiśni oraz
bzu, tworzyły obraz słodki i upajający zmysły. A całość przełamywała
surowość rzeźb, przypominających te z czasów antycznej świetności.
Nieskazitelne, blade ciała oraz twarze, które wyglądały, jakby zastygły w
kamieniu, wyciągały się do słońca lub sięgały do ziemi, udając pracę.
Mężczyzna rozchylił lekko usta, z których wydostało się ciche
westchnienie zachwytu, lecz gdy jego wzrok odnalazł Nicolasa siedzącego
przy fontannie na kamiennym murku, momentalnie spoważniał.
Chłopak sprawiał wrażenie totalnie przybitego, a William nigdy nie
sprawdzał się w pocieszaniu. Miał śmieszny talent polegający na tym, że
wszystko, co mówił brzmiało bardzo źle, nawet jeśli sam nie miał na
myśli niczego okrutnego. Na chwilę uciekł wzrokiem w bok, niechlujnie
przeczesując palcami włosy. Zastanawiał się, czy w ogóle powinien
ingerować w problemy chłopca, wszak nie wszyscy i nie zawsze
potrzebowali głupich rad albo pocieszeń od ludzi, którzy się kompletnie
nie znali. Czasem wystarczyła jedynie chwila ciszy i spokoju, aby
opanować szalejący w głowie rozgardiasz. Niektórym samotność bardziej
pomagała w odpoczynku od ciążących myśli, niż płakanie na cudzym
ramieniu.
William kiepsko sobie radził w odróżnianiu stanów, w których człowiek
potrzebował wsparcia, a w których wolał pobyć na osobności.
Wrócił spojrzeniem do chłopca i przygryzł w zastanowieniu dolną wargę,
nawet nie zauważając, kiedy zęby przebiły się przez skórę aż do krwi.
Przełknął głośno ślinę, po czym żwawym krokiem ruszył przed siebie.
Przez chwilę wydawało mu się, że jest pewny swojej decyzji, ale gdy
Nicolas uniósł głowę znad wymiętoszonej, czarnej róży i William
dostrzegł smugi łez na jego jasnych policzkach, uderzyła go prosto w
głowę myśl, że powinien był wrócić do domku, zanim okazja uciekła mu
sprzed nosa.
Od chłopca dzieliło go zaledwie parę kroków. Z wyraźną troską wymalowaną
na twarzy, wpatrywał się w niego, myśląc co robić dalej. W dzieciństwie
czasami pozwalał sobie na przytulenie brata albo mamy, ale nigdy nie
potrafił im dać wystarczającego ciepła, aby odbudować to, co zostało
zniszczone przez ojca. Aż z czasem dotyk nabrał dla Williama nowego
znaczenia. Zamiast być czymś kojącym, co dawałoby mu poczucie swobody,
paliło szalenie skórę, wyrywało na wierzch żyły i gotowało krew aż do
wrzenia. Teraz jednak patrząc na załamanego towarzysza, coś w duszy
kazało mu usiąść obok niego i objąć mocno, jak to czynił za młodu. A
potem to samo podszepnęło mu, aby przycisnął chłopca do serca, aby
delikatnie pogładził dłonią włosy i aby musnął opuszkami palców chłodną
skórę na karku.
Pozwolił Nicolasowi oprzeć głowę na jego ramieniu i odpocząć w milczeniu
od tego, co go dręczyło. Raz po raz William odruchowo poruszał
kciukiem, zahaczając o mały fragment szyi tuż nad kołnierzykiem koszulki
chłopca, jakby chciał mu w ten sposób uświadomić, że nie musi czuć się
samotny. Leniwie upływały minuty liczone jedynie równomiernymi oddechami
i świstem wiatru, który szalał w tańcu pomiędzy liśćmi drzew. Znosił w
stronę dwójki ludzi drobne krople wody, a te osadzały się na ubraniach i
skórze, studząc gniew oraz destrukcyjne myśli. Oparł brodę o czubek głowy chłopaka i sam zamknął na moment oczy,
wzdychając cicho pod nosem. Wcześniej tego nie zauważył, ale Nicolas
pachniał latem o poranku. Złotym zbożem na polu w okresie żniw i bladą
mgiełką, co dopiero wznosiła się ponad polany i znikała pomiędzy
czubkami drzew. Trzepotem skrzydeł bocianów albo przeszywającym na
wskroś grzmotem podczas potężnej burzy. Wszystko to zlało się w jedno, a
potem stało człowiekiem siedzącym teraz tuż obok niego.
Trwali tak przy sobie, dopóki Nicolas nie poruszył się i nie podniósł
głowy. William chciał coś powiedzieć, aby dodać mu otuchy, lecz nie
zdążył, bo jego uwagę przykuł raptowny ruch pomiędzy krzewami z boku.
Natychmiast poderwał się z miejsca, zasłaniając ciałem towarzysza.
Zmrużył podejrzliwie oczy i uważnie obserwował miejsce, gdzie wydawało
mu się, że jeszcze przed chwilą coś widział. Zacisnął dłonie w pięści i
napiął nieświadomie mięśnie, gotów do obrony, ale dookoła znów nastała
głucha cisza oraz niepokojący bezruch. Do czasu.
— Kim jesteście? — Wzdrygnął się gwałtownie na dźwięk głosu zza pleców.
Momentalnie odwrócił się i położył dłoń na ramieniu Nicolasa, jakby
chciał się upewnić, że nieznajoma istota zza roślin go nie dotknie.
— A kim ty jesteś? — warknął niskim tonem, który mógłby wzbudzić w
ludziach dreszcze, szczególnie w tych, którzy go nie znali i nie
wiedzieli czego się po nim spodziewać. Wpatrywał się bezustannie w gęste
krzewy przed nim i czekał. W końcu liście zaszeleściły, a spomiędzy
nich wygrzebała się drobna i na pierwszy rzut oka delikatna kobietka,
ubrana w białą, zwiewną sukienkę do kolan. Miała ładne, kasztanowe włosy
splecione w luźny, trochę skołtuniony warkocz, który prawie sięgał
łydek. A w niego wplątały się mnogie źdźbła trawy, liście oraz
pojedyncze kwiatuszki stokrotek. Kobietka obserwowała mężczyznę małymi,
zielonymi oczami w kształcie migdałów. Zmierzyła go podejrzliwie od stóp
do głów, a potem odruchowo zmarszczyła piegowaty nos niczym królik.
— Mam na imię Cyra — powiedziała łagodnym głosem. — A to mój ogród i mój
dom. — Zatoczyła łuk dłonią dookoła siebie, jakby chciała zaznaczyć, że
to wszystko należy do niej. William zamrugał szybko zbity z tropu, ale
po chwili wyprostował się i rozluźnił mięśnie, choć cały czas śledził
wzrokiem dziewczynę. Nie wyglądała groźnie, ale mogła taka być. Pozory
lubią mylić.
— Co tutaj robicie? — spytała. Najwidoczniej starała się brzmieć
groźnie, jednak jej delikatny, wysoki głosik mógł co najwyżej
przestraszyć mysz.
— Przepraszamy za najście. Zgubiliśmy się i znaleźliśmy to miejsce, a
ponieważ nie było nikogo, postanowiliśmy się tu zatrzymać. Zwłaszcza, że
mój towarzysz... — przerwał na moment i wskazał na Nicolasa. — znalazł
rannego ptaka, który potrzebuje pomocy.
Mężczyzna cofnął się krok do tyłu, stając tuż obok chłopca, zaś kobieta
oparła dłoń na biodrze i zerknęła na Nicolasa, a potem znów na Williama.
Wydawała się nad czymś intensywnie myśleć. Znów pokręciła zadartym i
zasypanym piegami noskiem, a na jej czole wykwitła drobna zmarszczka,
lecz jej rysy twarzy wyraźnie złagodniały na wzmiankę o poszkodowanym
zwierzątku.
Nicolas? A żarcie to już pewnie się sfajczyło XDD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz