piątek, 10 sierpnia 2018

Od Angelo do Marka

Stał jak wryty, wpatrując się na wpółprzytomnym wzrokiem w bezdenny cień jaskini, przy którym noc mogła uchodzić za coś, co zostało z niego zrodzone. Tam mrok był tak gęsty i tak przeraźliwie pożądliwy, że wydawał się nieskończoną, żywą materią gotową do pożarcia całego wszechświata.
Kusząco szeptał do ucha Angelo i zwodził go słodkimi słówkami, zachęcał, żeby zrobił tylko krok wprzód i pozwolił się pochłonąć cudownemu zapomnieniu. Jego głosy miały tak ciepłą oraz przyjemną barwę, że całkowicie zatracały człowieka w pragnieniu dostawania ich więcej. Przy nich zdrowy rozsądek przestawał mieć znaczenie, liczyły się wspaniałe obietnice wolności.
Angelo lekko drgnął, ale zbudził się z dziwnego paraliżu, gdy z mroku wyłoniło się osiem jadowicie zielonych oczu o spojrzeniu tak przenikliwym, że przedarło się przez skórę i kości, a duszę spaliło w ogniu piekielnym na popiół.
Stała przed nimi półtorametrowa bestia o głowie lwa z gęstą, poplątaną grzywą; masywnym ciele kozy z silnymi nogami oraz o ogonie, na którego końcu wiła się czarna głowa węża. Jej ciemne łuski połyskiwały pięknie, lecz niebezpiecznie – jak ostrze sztyletu. Trzy pary soczyście zielonych oczu należały do lwiego łba, a pozostała ostatnia, o najbardziej przeraźliwym błysku, do wężowego.
Stworzenie uważnie śledziło wzrokiem dwóch młodych mężczyzn, warcząc ostrzegająco i obnażając ostre, lwie kły w masywnej paszczy. Angelo widział jak napina mięśnie, powoli zniża kozie cielsko do suchej ziemi i szykuje się do skoku, lecz nie potrafił wykrztusić ani słowa do Marka. W jego głowie tłukła się jedna jedyna myśl, że umrze rozerwany na strzępy przez Chimerę.
Czy to sen? Przecież żadne z tych stworzeń nie mogło być realne.
Kątem oka zauważył, że wąż nieustannie wpatruje się w jego zranioną łydkę, po której wciąż spływała świeża krew. Czuł jak strużkami rysuje czerwone ślady po jego skórze, ale w przypływie adrenaliny podczas ucieczki przed bobro-wilkami, całkiem zapomniał o bólu. Teraz był pierwszy do odstrzału, wszak zapach krwi przyciągał bestię.
— Mark — powiedział cicho, zwracając na siebie całą uwagę Chimery. — Biegnij w lewo, ja pobiegnę w prawo. Na mój znak — Spojrzał wymownie na mężczyznę i będąc pewnym, że robi to ostatni raz, uśmiechnął się w ten beztroski, cudowny sposób, jakby jego jedynym zmartwieniem było za mało cukru w kawie. Z trudem ukrywał przerażenie szarpiące jego sercem w piersi. Czuł jak ucieka mu oddech z gardła, a tętno staje się nie do wytrzymania, ale do końca chował się za maską wspaniałego anioła. W ostatnich chwilach myślał o rodzinie, o swoim dzieciństwie, o codziennej pracy, o doskonałym pięknie w postaci Marka, o niespełnionych marzeniach i o tęsknocie za domem.
To przecież tylko sen. Nie powinien się bać, skoro zaraz któreś z rodzeństwa z krzykiem wpadnie do jego pokoju i go obudzi. Nic mu nie grozi.
— Teraz! — krzyknął i obydwoje rzucili się do biegu we wskazanych wcześniej kierunkach. Spragniona krwi Chimera, tak jak Angelo przewidział, skoczyła za nim. Była większa, silniejsza i dysponowała zabójczą ilością ostrych jak brzytwa kłów, ale Angelo przynajmniej miał kondycję wyrobioną w lekkoatletyce. Pocieszał się w myślach, że tyle wystarczy.
Przebiegł przez plac z wysuszoną ziemią i wpadł w zarośla lasu po drugiej stronie. Trudniej mu szło przedzieranie się przez chaszcze oraz krzewy, ale stanowiły naturalną kryjówkę i gdyby tylko udało mu się zgubić chociaż na chwilę Chimerę, mógłby się gdzieś schować. Uchylił głowę przed gałęzią, a potem przeskoczył nad zwalonym pniem, lecz chwilę później potknął się o wystający korzeń i runął z hukiem na ziemię.
Okropny ból przeszedł zranioną nogę. Syknął cicho i ze strachem spojrzał za siebie. Przeklął w duchu, widząc zbliżającą się nań bestię. Dzieliło ją od Angelo zaledwie kilka metrów. Miał jeszcze szansę poderwać się na nogi, ale wizja śmierci zaślepiła mu oczy i sparaliżowała ciało, więc tylko skulił się w duchu i czekał. Czekał na wyrok, który przesądzi o jego losie.
W ostatniej chwili z zarośli obok wyskoczył Mark. Angelo poczuł jego szczupłą dłoń na swoim nadgarstku, której dotyk natychmiast odgonił całe przerażenie. Mężczyzna podciągnął Angelo do góry i rzucił się do przodu, prowadząc go za sobą. Kiedy sam odzyskał rezon, zrównał z tempo z Markiem. Był mu wdzięczny, lecz nie mieli czasu na ckliwości, ponieważ Chimera deptała im po piętach.
Adrenalina toczyła się w ich żyłach i doprowadzała na skraj szaleństwa niczym najdroższy narkotyk. Strach całkowicie zniknął, chociaż ryzyko śmierci dyszało im prosto na karki, rozpalając krew do granic możliwości. Angelo nie czuł zmęczenia, zapomniał znów o bólu i nie zwracał uwagi na palący w piersi oddech. Skupiał się jedynie na opętańczym biegu oraz na gorącym dotyku Marka.
To wszystko było szalone. I niemożliwe.
Wyszarpnął dłoń z uścisku mężczyzny, a kiedy ten odwrócił głowę w jego stronę, posłał mu uspokajające spojrzenie i odbiegł parę metrów w bok. Przyspieszył, a potem odbił się od ziemi i z dziwną, anielską lekkością, jakby niosły go skrzydła, doskoczył do jednej z gałęzi wielkiego drzewa, która ugięła się pod jego ciężarem. Z głośnym sapnięciem przyciągnął ją bliżej ziemi. Wyczekał odpowiedniego momentu, modląc się w duchu, aby plan się powiódł. Stawiał wszystko na szali, przyszła pora na osąd. Chimera zbliżyła się niebezpiecznie do Angelo i wyskoczyła w powietrze, a wtedy on puścił gałąź. Trafiła ją prosto w pysk i bestia zawyła boleśnie, a potem szarpnęła cielskiem w tył, zaś Angelo bez zwłoki popędził w stronę biegnącego na przodzie Marka.
Obydwoje wypadli na malowniczą polanę tuż u stóp skalnego wzniesienia, które skutecznie odgradzało im drogę ucieczki. Otaczało teren praktycznie zewsząd i było zbyt strome, aby się po nim wspinać. Wszelka nadzieja w mężczyznach wygasła, gdy tymczasem z lasu wyłoniła się rozjuszona Chimera. Warczała wściekle w akompaniamencie syków wężowego ogona. Wierzgała kopytami, rozgrzebując ziemię i układała wielkie cielsko do skoku. Jej jadowite oczy znów przeszyły Angelo na wskroś, mrożąc krew w żyłach.
To tylko sen. To tylko sen.
Odwrócił głowę, czekając aż pochłonie go śmierć. Ostrożnie musnął wierzchem dłoni nadgarstek Marka, jakby chciał go pocieszyć, chociaż ledwo się znali. Przynajmniej na tyle mógł się zdobyć, zanim obydwoje skończą wepchnięci w bezdenną otchłań końca i początku. Zapamiętał gładkość skóry doskonałego piękna i pozwolił sobie na chwilę zapomnieć o niebezpieczeństwie, skupiając się tylko na perfekcji, której tak długo szukał.
Czas jednak płynął, a Chimera nie ruszyła się z miejsca, więc Angelo spojrzał na nią i z zaskoczeniem dostrzegł, że kierowała swój wzrok ku górze, zapominając o niedoszłych ofiarach. Odruchowo zrobił to samo i szybko pożałował. Przeraził się na widok wielkiego cienia pięciometrowego ptaka, który krążył ponad skalistym wzniesieniem, wydając dumne ptasie odgłosy, jakich Angelo jeszcze nigdy nie słyszał. Były wysokie i melodyjne, tak cudowne, że wyrywały serce z piersi i wypełniały myśli cudowną, nieziemską melodią mogącą odgrywać rolę inspiracji dla muzyków.
Chimera zjeżyła się wojowniczo, gdy ptak złożył skrzydła i poszybował w stronę polany, lądując z niesamowitą gracją i zasłaniając swym ciałem dwójkę mężczyzn. Zasyczał wściekle, pusząc piękne, perłowe pióra z bladoróżowym błyskiem odbijającym promienie księżyca, a potem rozwarł złoty dziób i wrzasnął ostrzegająco. Chimera spłoszyła się, po czym zniknęła wśród zarośli lasu.
Piękny ptak zatrząsł ciałem, aby ułożyć nastroszone pióra i podziobał chwilę lotki w skrzydłach. Angelo patrzył urzeczony na cudowne zwierzę, ale kiedy odwróciło łeb w ich stronę, spiął mięśnie. Mark jednak wyglądał na znacznie bardziej rozluźnionego, swobodnie podszedł do stworzenia i wyciągnął w jego stronę dłoń. Ptak dłuższą chwilę obserwował czujnie człowieka, poruszając ciekawsko łbem, aż ostatecznie trochę niepewnie przysunął dziób do smukłych palców Marka i zamruczał perliście.
Obydwoje wydawali się Angelo najpiękniejszym obrazem na świecie i najpiękniejszym snem, jaki kiedykolwiek miał. Przygryzł dolną wargę, zapominając o byciu aniołem na tę jedną krótką chwilę i wedle nawyku, zerwał świeżo odbudowaną skórę z kącika ust. Nie chciał kończyć śnić, nie w takim momencie.
— Jesteś niesamowity — szepnął bardziej do siebie, niż do Marka, jednak mężczyzna to usłyszał, gdyż nagle zwrócił ku niemu głowę. Angelo z zachwytem złapał jego lśniące spojrzenie, zanim poczuł jak z ciała uciekają mu wszystkie siły i upadł nieprzytomny na ziemię.

~*~

Zbudził się, gdy nocne niebo powoli zaczęło przechodzić w cudowny błękit, choć słońce jeszcze kryło się za horyzontem. Czucie wróciło mu do kończyn, więc zadowolony poruszył się trochę bardziej, muskając palcami dziwne, przypominające plecionkę z gałęzi podłoże. Zmrużył w zastanowieniu brwi, po czym powoli podniósł się do pozycji siedzącej, z szokiem zauważając, że znajduje się w wielkim gnieździe tuż obok śpiącego na jego skraju ptaka. W nocy to stworzenie uratowało życie Angelo oraz Marka. Mark.
Gwałtownie przypomniał sobie o towarzyszu i zdenerwowany rozejrzał się dookoła. Odetchnął z wielką ulgą dopiero, gdy zauważył go siedzącego trochę dalej. Wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem w modre niebo i zapewne był pochłonięty przez myśli, więc Angelo postarał się ostrożnie zwrócić na siebie jego uwagę, przysuwając się trochę bliżej.
Cieszył się, że ten piękny sen dalej trwa.
— Co się stało? — spytał. Mężczyzna spojrzał na niego.
— Zemdlałeś. Ptaszynka nas tu zabrała — Skinął krótko głową w kierunku śpiącego stworzenia, a potem leniwie wstał na nogi i krótkim ruchem dłoni poprawił spadające na nos okulary, zbliżywszy się do krawędzi gniazda. Angelo poszedł w jego ślady, lecz zatrzymał się pół kroku z tyłu, a kiedy zorientował się, że gniazdo, w którym się znajdowali, zbudowano na samym czubku skalnego wzniesienia, westchnął z zachwytu. Przed nim rozpościerał się najcudowniejszy widok, jaki było mu dane zobaczyć w całym jego życiu.
Słońce właśnie wyłaniało się zza horyzontu, a jego złote promienie zlały się z niebiańskim błękitem i stworzyły cudowną harmonię kolorów, których Angelo nie potrafił nazwać. Nie był pewien nawet, czy takie kiedykolwiek istniały przed tym dniem. Poranna mgła powoli wznosiła się ponad czubki rozległego lasu sięgającego aż po granice widoczności. Ich cudownie słodka zieleń mieszała się ze światłem słonecznym.
— Pięknie — powiedział cicho i zamilkł, nie potrafiąc wykrztusić ani słowa więcej, ale kiedy spojrzał na Marka skąpanego w pierwszych promieniach słońca, które rześko tańczyły po jego bladej cerze, zapomniał jak się oddycha.
Nigdy nie wierzył w anioły, ale patrząc na niego, był skory uwierzyć.
Przyjemnie pachnący świerkami wiatr rozwiewał białe włosy mężczyzny, nadając im wizerunek spienionych fal oceanu. Angelo tylko raz miał okazję pływać w morzu, jednak doskonale pamiętał uczucie niemocy i bezbronności w obliczu tak potężnego żywiołu. Podobnie czuł się teraz. Widok Marka sprawił, że Angelo zapragnął znów zostać porwanym przez fale i zabranym na samo dno, żeby mógł się utopić z zachwytu.
Cudowne, ciemne oczy odbijały miliony niemożliwych, magicznych kolorów. Były głębokie, pochłaniające w całości duszę każdego, kto w nie zajrzy, i jednocześnie splątane w niekończące się gwiazdy oraz promienie, które Angelo bez wahania pochwyciłby w swoje dłonie.
Dłonie. Dopiero, gdy Mark uniósł jedną, aby niechlujnie przeczesać kosmyki włosów, zauważył jak zgrabne miał palce i natychmiast przypomniał sobie ich dotyk na nadgarstku, albo jeszcze wcześniej, gdy wymieniali się uściskami. Z żalem powstrzymał się przed pokusą dotknięcia go jeszcze raz, lecz z przyjemnością sprawdziłby, czy skóra Marka jest tak samo aksamitna na jego całym, szczupłym ciele. Mógłby w niej zatonąć, jeśli okazałaby się jednakowa.
I usta. Te cudowne, blade usta rozciągnięte w olśniewającym uśmiechu. Rysowałby je w nieskończoność i dalej czuł niepokorną myśl, że chciał, aby rozpaliły w jego duszy pożar oraz rozpętały niepokonany sztorm, który zgubiłby go gdzieś między rzeczywistością a snem. Aby rozbudziły szczelnie ukryte w myślach pożądanie ryzyka. Aby wtłoczyły w krew słodką truciznę.
Angelo wbił zęby w dolną wargę i znów zerwał skórę z ust. Nie zwrócił uwagi na ból.
Anioły musiały istnieć.
— To wszystko jest snem, prawda? — spytał prawie szeptem, jakby bał się, że głośniejszy dźwięk zaburzy całą harmonię kolorów i kształtów.
Jedyne, czego teraz pragnął, to wrócić do porzuconych marzeń i na nowo zatopić się w farbach. Uwiecznić obraz, który widzą jego oczy.

<Mark? Wyszło jednak bardziej lipnie, niż sądziłam. Dupa.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz