Od zawsze wierzyłem w anioły. Ani na chwilę nie zwątpiłem,
że żyją wśród nas, pomagając nie tylko biednym, chorym i potrzebującym, ale tak
naprawdę całej ludzkości. Nigdy jednak nie sądziłem, że mógłbym spotkać jednego
z nich naprawdę, przynajmniej do czasu, gdy nie zobaczyłem aktualnie siedzącego
przede mną mężczyzny. Był zobrazowaniem wszystkich moich anielskich fantazji,
które nieraz przebiegały mi przed oczami. Wpatrywał się we mnie z psotnymi
ognikami wypisanymi w lazurowo niebieskich oczach. Jego spojrzenie
hipnotyzowało − mogłem porównać je do płonącego ogniska, które zachęcało cię do
zabawy, tańców, śpiewów, poczucia wolności, ale kryło w sobie ostrzeżenie
możliwości dotkliwego poparzenia się przy odrobinie nieuwagi. Sprawiało, że wpatrujący się w nie człowiek
odczuwał ogarniające go niesamowite pożądanie, niczym na widok narkotyku, który
chociaż dający przyjemność, tak bardzo jest uzależniający. A tym właśnie spojrzeniem spod długich,
czarnych rzęs okalających te niebiańskie oczy, obdarowywał mnie nieznajomy,
sprawiając, że mimowolnie mój oddech przyśpieszał, a źrenice rozszerzały się
głodne jego widoku. Wodząc wzrokiem po idealnej twarzy anioła, zauważyłem jego
prosty, chodź delikatnie zadarty nos, komponujący się ze szczupłą twarzą o
ostrych rysach. Na chwilę zatrzymałem spojrzenie na jego ustach, które
delikatnie unosiły się w kąciku. Na wargach mężczyzny mogłem dostrzec małe
ranki i pęknięcia, sprawiały one jednak, że chciałem wyciągnąć dłoń i
przejechać po nich kciukiem, rozkoszując się ich ideałem nawet w takich, jak
mogłoby się wydawać, niedoskonałościach. Ciemne, przydługie włosy opadały na
jego urokliwą twarz. Gdy jedno atramentowe pasemko miękko dosięgło jego brwi,
boleśnie powstrzymałem się od założenia mu go za ucho i czułego dotknięcia
dłonią jego gładkiej, bladej twarzy. Sprawiał, że miałem ochotę poznać go samym
dotykiem, chociaż nie czułem się godzien zniszczyć takiego arcydzieła. Był jak
wszystkie studiowane przeze mnie greckie rzeźby – pełen tajemnicy, chłodnego
piękna i dostojeństwa w jego szczupłej, aczkolwiek umięśnionej sylwetce.
Mógłbym wpatrywać się w niego z zachwytem godzinami, bojąc się, że kiedyś
mógłbym zapomnieć jego ideał. Dreszcz przeszedł mnie, gdy w końcu usłyszałem
głos mężczyzny. Był on melodyjny, pełen finezji, który mógłby natchnąć
niejednego wielkiego muzyka do napisania najpiękniejszej melodii. Smakował jak
słony, rozpuszczony karmel, który mógłbym spijać z jego ust.
− To było ekscytujące. I takie niemożliwe – mężczyzna
uśmiechnął się lekko, po czym zmrużył w zastanowieniu oczu, wpatrując się we
mnie hipnotyzującym spojrzeniem. − Dziękuję za ratunek, jestem twoim
dłużnikiem.
Brzmiało to doprawdy irracjonalnie. Anioł? Moim dłużnikiem?
Prawie roześmiałem się na te słowa. Nagrodą było samo patrzenie na niego. Ewentualnie mógłby dla mnie coś ugotować.
Najlepiej w samym fartuszku.
− Mam na imię Angelo – To imię wywołało u mnie dreszcz.
Zwykłe słowo, a ja już reagowałem tak silnie. Zupełnie tego nie rozumiałem.
Musiałem jednak przyznać, że jego imię pasowało idealnie. Uśmiechając się
trochę niepewnie, także się przedstawiłem.
− Mark – odpowiedziałem krótko i z niemal nabożną czcią
złapałem jego wyciągniętą dłoń. Była to dłoń człowieka pracującego rękoma,
opuszki palców miał szorstkie w dotyku, a palce smukłe i zwinne. Ileż bym dał,
żeby poczuć te dłonie odrobinę dłużej i odrobinę mocniej. Szybko jednak
zganiłem się w myślach, gdy usłyszałem niepokojące szuranie w dolnych częściach
drzewa, na którym się znajdowaliśmy. Podziwiając swego towarzysza Apolla
Angelo, właściwie zupełnie zapomniałem o okolicznościach w których się
znaleźliśmy. A były one nieciekawe. U dołu tymczasowej ostoi, czekały na nas
stwory z piekła rodem. Wyglądały przerażająco ze swoimi wielkimi cielskami
wilków, płaskimi ogonami bobrów i rogami wystającymi z ogromnej i dziko
wyszczerzonej paszczy. Warczały, syczały i poszczekiwały dziwnie, wpatrując się
w naszą stronę z nienawiścią. Moje przerażenie osiągnęło jednak apogeum, gdy
zobaczyłem jak za pomocą swoich wielkich, zaostrzonych pazurów, potwory powoli
zaczęły wspinać się na drzewo, szczerząc się z dziką radością. Przekląłem cicho
pod nosem, starając się na szybko wymyślić plan ucieczki. Angelo rozglądał się
dookoła, także gwałtownie rozmyślając. W dół skoczyć nie mogliśmy – wpadlibyśmy
prosto w zacieśniające się stado drapieżców. Na drzewie zostać także mi się nie
uśmiechało, wyszłoby właściwie na to samo, co przy opcji pierwszej. Wspiąć
wyżej? Nie ma sensu. Zostało nam jedno wyjście. Skoczyć na drzewo tuż obok.
Chyba że…
− Nie masz przypadkiem ukrytych wielkich skrzydeł, których
mógłbyś użyć, żeby nas stąd zabrać? – rzuciłem w kierunku Angelo, przez chwilę
marząc o półnagim boskim aniele, który trzymałby mnie w ramionach podczas tej
niebezpiecznej podróży. Szybko jednak zreflektowałem się, gdy zobaczyłem
spojrzenie mężczyzny obok. – Nieważne. Musimy skoczyć na tamto drzewo, wydaje
mi się, że to jedyna droga ucieczki.
Chłopak krytycznym spojrzeniem ocenił odległość i powoli
kiwnął głową. Po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech, który wyglądał jak
pęknięcie w idealnie dobranej masce mężczyzny. Przysunął się bliżej końca
gałęzi, uważając, by pod nim nie pękła, po czym mocno wychylił się i potężnym
półskokiem dostał się na gałąź sąsiedniego drzewa. Odetchnąłem szybko, gdy
zauważyłem, że nic mu się nie stało. Rzuciłem szybkie spojrzenie za siebie,
okazało się to jednak błędem. Adrenalina w moim ciele podniosła się o dwa
stopnie wyżej. Stwór stał tuż za mną i szczerzył w złości kły. Bez namyślenia
skoczyłem, wymijając polującego potwora w ostatniej sekundzie. Wylądowałem
boleśnie, obijając się o mężczyznę, który zareagował cichym sapnięciem. Wymamrotałem przeprosiny, lekko sobą
zawstydzony. Zacząłem sprawdzać stan pobliskich gałęzi, stając na nich lekko.
Nie miałem ochoty na to, by jakiś konar nagle się pod nami załamał i posłał ku
szybkiemu spotkaniu ze śmiercią. Angelo jednak miał co do tego inne
przemyślenia.
− Nie mamy na to czasu. Dalej!
Szybko wyjrzałem przez ramię, chcąc skorygować naszą
beznadziejną sytuację, zrozumiałem jednak, że mężczyzna nie pomylił się, każąc
postępować mi teraz mniej rozważnie, a jedynie szybciej. Śmierć dyszała nam
głośno na karki, spragniona krwi, w postaci tych cholernych bestii. Ruszyłem
szybko po gałęziach, tylko co jakiś czas spoglądając na anioła. Działaliśmy w
ciszy, skupiając się na odpowiednich krokach i ewentualnie łapiąc się w
ostatecznych momentach. Postawiłem szybki krok na jednej z gałęzi i odwróciłem
się w kierunku mężczyzny. Widziałem, że stado wciąż za nami podąża, nie było
jednak tak blisko jak wcześniej. Już otwierałem usta, żeby coś powiedzieć, gdy
nagle usłyszałem charakterystyczny odgłos pękającej gałęzi. Zdążyłem dostrzec
przerażenie na twarzy mężczyzny, które prawdopodobnie odbiło się także na mojej,
po czym w ułamku sekundy, z bolesnym łupnięciem, znaleźliśmy się na ziemi. Nie
dość, że zostaliśmy przygnieceni sobą wzajemnie, to jeszcze gałęzią. Jęknąłem
cicho w ramię Angelo, próbując pozbyć się czarnych plamek sprzed oczu.
Mężczyzna obok także podniósł się powoli, potrząsając głową ze skrzywioną miną.
Z drzew, z głośnym krakaniem poderwały się czarne jak noc ptaszyska, a z
pobliskich krzaków patrzyły się polujące na nas stwory. Zaskoczony jednak zauważyłem,
że nie podchodzą bliżej. Czaiły się w zaroślach, nie próbując nawet przejść
przez linię krzewów. Warczały i skomlały, zataczały koła, jednak nie odważyły
się do nas podejść. Rozejrzałem się
dookoła. Znajdowaliśmy się na jakimś dziwnym terenie. Nie było tu żadnej trawy,
drzewa, ani nawet kwiatka. Goły plac gorącej, nagrzanej od słońca ziemi.
Odepchnąłem się do tyłu, gdy nagle usłyszałem, jak coś pod moją dłonią chrupie
i pęka. Zdziwiony skierowałem w tym kierunku wzrok, przez chwilę nie rozumiejąc
na co patrzę. Po chwili z obrzydzeniem i
zszokowaniem zrozumiałem, że dotykam zabrudzonej i obdartej ze skóry
kości. Podniosłem się szybko, szukając Angelo, który uciekł z zasięgu wzroku.
− Mark… − Nagle usłyszałem jego mruknięcie zza pleców.
Odwróciłem się w kierunku jego głosu. Przede mną stała
olbrzymia jaskinia, z której powiewał chłód i odór niemytego ciała. Gdzieś w
tle któryś ze stworów zaskomlał, został jednak szybko uciszony. Oprócz tego
jednego odgłosu, panowała złowróżbna cisza. Nie poruszyło się żadne drzewo w
okolicy, żaden krzak, nawet najmniejsze źdźbło trawy. Wszystko zastygło w
oczekiwaniu, nie byłem w stanie się poruszyć, ani spokojnie odetchnąć. Angelo,
który stał obok mnie, także zamarł i tylko rozglądał się na boki, co chwila
jednak wracając spojrzeniem do jaskini. Nagle, z groty rozległo się
przytłumione warkotanie. Odgłos przypominał grzmot, albo mruczenie wielkiego
kota, który oczekuje na pieszczoty. Poczułem, że miękną mi kolana, gdy z
ciemności wyłoniły się cztery pary jadowito zielonych oczu.
− O kurwa.
<Angelo? To wielki misio, czy może warszawski pyton?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz