czwartek, 26 kwietnia 2018

Fabuła Marka I

uwaga. istnieje pewne prawdopodobieństwo na kilka wulgaryzmów.

Zmęczony opadłem na łóżko. Po całym dniu bolały mnie nogi, plecy, a w głowie nieznośnie mi łupało. Z wdzięcznością zapadłem się w miękkich poduszkach i zasnąłem kamiennym snem.

Huśtałem się na zniszczonej huśtawce, na placu zabaw. Wyglądał, jakby bardzo dawno temu został opuszczony. Wszystkie atrakcje były zardzewiałe, z niektórych odłaziła farba, o ile już całkowicie nie zeszła. Patrząc z boku, miejsce wyglądało dość samotnie i delikatnie przerażająco. Świeciło mocne słońce bez nawet najlżejszego podmuchu wiatru. Cała ta duchota oblepiała cię, niemal nie pozwalając oddychać. Jedynym tutaj sposobem na ochłodzenie się, było huśtanie. Zabawka skrzypiała straszliwie, gdy bujałem się na niej w górę i w dół. Nie przejmowałem się tym jednak. Nagle, huśtawką szarpnęło i jakas niewidzialna siła zatrzymała ją. Zauważyłem, że obok mnie pojawił się Matt. Kiwał się spokojnie, wyciągając długie nogi przed siebie. Zamyślony bawił się palcami, wpatrując ze zmarszczonymi brwiami w kolana. Wyglądał dokładnie tak, jak zapamiętałem go ostatniego dnia przed jego ucieczką. Miał czarne, luźne spodnie i jakąś spraną koszulkę. Jego długie, brązowe włosy były rozpuszczone i wpadały mu co chwila do oczu. Usilnie powstrzymywałem się od podejścia do niego i przeczesania ich swoją dłonią. Nagle Matt poderwał głowę do góry i spojrzał się na mnie, jakby dopiero zauważył moją osobę. Uśmiechnął się, mrużąc oczy. Odpowiedziałem niepewnie tym samym. Tak bardzo chciałbym, żeby takie chwile trwały wieczność. Siedzieliśmy w ciszy, wpatrując się raz w siebie, a raz po prostu w krajobraz. W pewnym momencie spojrzałem się prosto w słońce, co poskutkowało łzami w moich oczach. Chłopak zszedł wtedy z huśtawki i kucnął przede mną. Uśmiechając się smutno, starł kciukiem lecącą łzę. Wstrzymałem na chwilę oddech, gdy wpatrywał się we mnie intensywnie.
- Czasem mam wrażenie, że to nie ja tak naprawdę uciekłem – szepnął, po czym nagle wstał i kręcąc ze zrezygnowaniem głową, zniknął. Rozmył się w powietrzu, a ja jedynie mogłem bezsilnie wyciągnąć rękę w jego kierunku. Znowu. Bezsilność. Zszokowany wpatrywałem się w miejsce, gdzie brunet przed chwilą jeszcze stał. Gdzie on się podział? Nikt przecież tak po prostu nie znika... Chociaż, to pieprzony Matt Counter. Ocuciła mnie pojedyncza kropla, która spadła na moją twarz. Spojrzałem się w niedawno jasne niebo, które teraz przysłoniły ciemne chmury. W ciągu paru sekund zaczęło padać z niesamowitą siłą. Deszcz był zimny i nieprzyjemny, zalewał mi oczy tak mocno, że nic właściwie nie widziałem. Idąc po omacku przed siebie i wołając Matta, starałem się jakoś zasłonić od deszczu. Niestety, nie miałem zbytnio czym. Szedłem dobre parędziesiąt minut, dopóki zupełnie nie przemokłem. Nogi co chwila utykały mi w powstałym błocie, ubrania lepiły się nieprzyjemnie. W pewnym momencie dostrzegłem przed sobą jakaś postawną sylwetkę. Mrużąc oczy udałem się w jej kierunku. Był to wysoki mężczyzna w ciemnych, garniturowych spodniach, rozpiętej, białej koszuli i z rozwiązanym krawatem. Stał, pochylając się nad czymś, a deszcz kapał z jego włosów i sprawiał, że koszula właściwie całkowicie mu prześwitywała. Gdy podszedłem jeszcze bliżej, zauważyłem, że był to Matt. Po raz kolejny. Nic nie rozumiejąc, dotknąłem jego ramienia, a wtedy chłopak drgnął. Odwrócił się powoli w moją stronę. Mokre włosy, zasłaniały jego twarz, zdążyłem jednak dostrzec powoli pojawiający się szeroki uśmiech i wytrzeszczone szaleńczo oko. Patrzyłem się na chłopaka starając wyczytać odpowiedź z jego twarzy. Wtedy brunet przysunął się do mnie i łapiąc mnie po bokach głowy rozcapierzonymi palcami, pocałował mocno i gwałtownie. Początkowo nie reagowałem, stałem tylko zszokowany, jednak po chwili odepchnąłem go od siebie. Coś było zdecydowanie nie tak. Chłopak zachichotał, gdy prawie potykając się o swoje nogi, odsunął się. Dotknąłem dłonią ust, czując w nich dziwny smak. Poczułem nagły dreszcz, gdy zrozumiałem, że jest to krew. Dopiero teraz zauważyłem, że usta chłopaka są całe umazane czerwoną ciecza. Zresztą, nie tylko usta, ale także dłonie i część twarzy. Przerażony odsunąłem się szybko do tyłu, jednak upadłem, zasysając się w błocie. Uderzyłem wtedy o coś plecami, dlatego odwróciłem się, żeby dowiedzieć się co to. Jestem niemal pewny, że w tamtym momencie moje serce stanęło. Patrzyłem na nagrobek własnej siostry. Obok stał jakiś kolejny, jednak za bardzo bałem się, by zobaczyć, jakie imię i nazwisko się na nim znajdowało.  Wtedy usłyszałem też śmiech, który zmroził mnie do szpiku kości. Matt śmiał się obłąkańczo, błyskając białkami swoich ogarniętych chaosem oczu. Zakrwawione usta, szczerzyły się w szaleńczym uśmiechu. Nie wiedziałem, co właśnie się dzieje, o co tu chodzi. Czułem tylko, jak serce bije mi szybko, przerażone, deszcz zalewa oczy, a ręce trzęsą się niekontrolowanie. Nagle rozległ się głośny grzmot, brzmiący niczym huk wystrzału. Błysnęło... A mój świat zatrzymał się na chwilę. Widziałem tylko, jak Matt upada powoli na ziemię z zamarłym na ustach, przerażającym uśmiechem. W chwili, gdy jego ciało zderzyło się z podłogą, z moich ust wydał się długi krzyk. Potykając się, wstałem i podbiegłem do chłopaka. Wciąż chichotał, trzęsąc się w konwulsjach. Uderzyłem w jego twarz, starałem się zrobić cokolwiek, nic to jednak nie dało. Po chwili leżałem już tylko nad martwym ciałem przyjaciela, w otoczeniu innych nagrobków. Krzyczałem ile sił w płucach, chociaż i tak wiedziałem, że nikt mnie nie usłyszy. Byłem tu tylko ja, moja rozpacz i deszcz, który mieszał się z moimi łzami.

Zlany potem, obudziłem się, gdy moja twarz zderzyła się boleśnie z podłogą. Kołdra lepiła się do mnie nieprzyjemnie. Mrużąc oczy, zauważyłem powoli wschodzące słońce o barwie krwawej czerwieni. Widząc to, załkałem głośno, gryząc zaciśniętą w pięść dłoń. To wszystko było takie prawdziwe, tak bardzo rzeczywiste... A jednak był to sen. Pierdolony sen.
- Kurwa mać! – krzycząc głośno, przewróciłem stojący obok stolik nocny. Znajdująca się na nim plastikowa lampka spadła z głuchym uderzeniem, rzucając teraz światło na ścianę i tworząc pokraczne cienie. Ramka ze zdjęciem, na którym znajdowałem się ja, Emma, Matt i Grace, wylądowała na podłodze bez większego szwanku. Podniosłem ją na chwilę i przyjrzałem się naszym uśmiechniętym twarzom. Zaciskając zęby, z furią zacząłem uderzać ramką o podłogę, aż całkowicie się nie zniszczyła. Zdjęcie wyleciało z niej i upadło na leżące wszędzie odłamki szkła. Widząc cały ten bałagan, popłakałem się, jak małe dziecko. Nienawidząc własnej słabości, klęczałem nad szkłem, na które skapywały moje łzy. To tylko sen. Jakiś popieprzony sen. Kiwając się, powtarzałem te słowa jak mantrę, dopóki słońce całkowicie nie wzeszło i nie osuszyło mojej twarzy. Dopiero wtedy położyłem się znowu wyczerpany na pościeli, podnosząc do twarzy nieszczęsne zdjęcie. Ustawiłem je tak, żeby świeciło na nie słońce. Jedyne czego chciałem, to zobaczyć jak obrazek jest palony przez życiodajne promienie. Wyjąłem z kieszeni różaniec i ucałowałem mały krzyżyk. Leżałem na ziemi, pośród szkła i drewna, i modliłem się o przebaczenie. Modliłem się za wszystkich, których kochałem i których nienawidziłem. Modliłem się o ogień, który mógłby pochłonąć teraz zarówno zdjęcie, mnie, jak i wszystko wokół. Najlepiej, gdyby nie został z nas nawet popiół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz