czwartek, 12 lipca 2018

Od Williama do Nicolasa

Oderwał wzrok od szklanej półki, na której leżała ludzka czaszka z nienaturalnie ukształtowanymi kośćmi policzkowymi i spojrzał na Nicolasa. Po krótkim namyśle skinął lekko głową, a następnie usiadł pod ścianą koło paleniska. Kiedy chłopak dołączył do niego, przygotowawszy wszystkie potrzebne przedmioty, bez protestowania wyciągnął tę bardziej poranioną od szkła rękę i pozwolił mu działać. Prawie natychmiast zabrał się do roboty, a William w ciszy przyglądał się jak zręcznie wyciągał kawałek szkła po kawałku, a potem odkładał je na pokrywkę od słoika, którą wcześniej położył koło swojej nogi. Przez chwilę wyglądał na lekarza, który od lat zajmuje się wymagającymi precyzji przypadkami i bez mrugnięcia okiem potrafi za pierwszym podejściem wyciągnąć byle jaką drzazgę. William pomyślał, że to pewnie przez stabilne ręce i palce, radzące sobie z taką wprawą na fortepianie. Był pełen podziwu dla Nicolasa, kiedy usłyszał wygrywaną na klawiszach przez niego melodię, ale żałował, że nie mógł dłużej jej posłuchać. Niestety priorytetem stało się powstrzymanie hordy morderczych kościotrupów przed wyważeniem drzwi. Był jedynie szczurem wśród koneserów sztuki, nigdy nie przekładał jej ponad życie.
Mordercze kościotrupy. Miał ochotę roześmiać się na cały głos, lecz jedynie skrzywił się nieznacznie, co nie umknęło uwadze Nicolasa. Zapewne uznał, że wyciąganie szkła zabolało Williama, bo mruknął coś, że będzie ostrożniejszy. Mężczyzna puścił to jednak mimo uszu. Był zbyt skupiony na analizowaniu ostatnich wydarzeń.
Zaledwie kilka albo kilkanaście godzin temu – nie miał pewności już co do niczego – trafił do dziwnego lasu, gdzie spotkał osobliwego kota, czytał książkę ze znakami, które widział pierwszy raz, potem prawie zginął w pożarze wywołanym przez ducha, znalazł średniowieczny zamek i o włos nie skończył jako ser szwajcarski, podziurawiony przez miecze kościotrupów. To nie działo się naprawdę. Nieważne ile obrażeń odniósł i nieważne, że krew na jego ramionach była prawdziwa, nie wierzył w to, co widział.
– Nicolas? – odezwał się nienaturalnie ochrypłym głosem. Chłopak podniósł głowę znad jego ręki i przerwał na chwilę pracę, patrząc na twarz Williama wyczekująco. – To nie jest prawdziwe, racja? – spytał, odwracając wzrok. Jeszcze raz rozejrzał się dookoła, jakby oczekiwał, że to tylko sen, który rozpłynie się w mgnieniu oka.
– Chciałbym móc tak powiedzieć – odparł Nicolas, a potem zajął się wycieraniem skóry Williama z krwi i brudu. Kawałek materiału, który zamoczył w wodzie, nie wyglądał na odpowiedni do czyszczenia czegokolwiek, ale William nie śmiał narzekać. Znosił gorsze warunki i gorsze rany.
Nieusatysfakcjonowany odpowiedzią westchnął przeciągle, po czym podniósł się z podłogi. Poczuł przeszywające zimno w okolicach pleców i tułowia, ale zignorował je, tłumacząc, że to wina mokrego od deszczu ubrania, które przez cały czas przylegało do jego ciała. Spojrzał na Nicolasa zajętego gaszeniem paleniska.
– Ten topór… zostawiłem go w korytarzu z kościotrupami, prawda? – odezwał się z wyraźną irytacją w głośnie, skierowaną głównie na samego siebie, że zapomniał o jedynej dostępnej w tej sytuacji broni. Nie wiadomo czy gdy ruszą w dalszą drogę, nie zostaną zaatakowani przez kolejny oddział trupów, a przez głupotę Williama nawet nie będą mieli czym się bronić.
– Tak myślę, chcesz wrócić? – Chłopak stanął tuż obok niego, zakładając ramiona na piersi. W dłoni ściskał zwiniętą w rulon partyturę, którą zabrał z sali z fortepianem. Tym niestety nie da się ubić przeciwnika. Gdyby tylko znaleźli broń palną, wszystko stałoby się łatwiejsze, ale William nie łudził się, że w średniowiecznym zamku będzie coś nowocześniejszego od toporów, lanc albo mieczy. Nie uchodził za zwolennika walki bezpośredniej. W wojsku używał jedynie noży, lecz tutaj to za mało, aby przetrwać.
Zaprzeczył krótkim ruchem głowy i bez słowa ruszył w stronę drzwi po drugiej stronie pomieszczenia. Powrót był zbyt ryzykowny, nawet jeśli William zadbał o wybicie wszystkich kościotrupów co do nogi. Gdyby pojawiło się coś nowego, nie miałby gwarancji, że potrafiłby sobie z tym poradzić.
Nie miał też gwarancji, czy poradzi sobie z tym, co czeka ich dalej. Nieprzerwanie towarzyszyło mu uczucie, że im głębiej zapuszczają się w pałac, tym mocniej ocierają się o śmierć. Igranie z duchami to jednak głupota, ale co ma być to będzie, pomyślał przelotnie, zanim dotknął dłonią klamki. Na chwilę zamarł i odwrócił głowę w stronę Nicolasa.
– Dziękuję – powiedział. – Za wyciągnięcie szkła z ramion – dodał po chwili i otworzył drzwi, spodziewając się najgorszego, lecz jedyne, co zobaczył to pusty, wąski korytarz. Kiedy Nicolas dołączył do Williama, obydwoje opuścili salę medyczną, kierując się przed siebie.
Korytarz oświetlały płomienie świeżo zapalonych świec, które wstawiono do zakurzonych, złotych świeczników na ścianach. Wosk nie zdążył się stopić, a knoty zakrzywić, zatem ogień musiał pojawić się zaledwie dwie albo minutę temu, co wzbudziło wyraźny niepokój w mężczyźnie. Tapety w kolorze wyraźnej, ciemnej czerwieni były mocno zniszczone, wielkie płaty odchodziły od ścian i gdzieniegdzie były widoczne mocne zadrapania, jakby coś z wielkimi pazurami przetoczyło się przez korytarz. William zmarszczył brwi i odsunął te myśli na bok, poświęcając więcej uwagi obrazom w złotych ramach. Wszystkie przedstawiały dostojnych mężczyzn i równie dostojne kobiety o oczach, które wydawały się skute lodem. Delikatne uśmiechy czy zabawne gesty, nie nadawały emocjonalności obrazom. Nawet dzieci przypominały figury woskowe bez uczuć. Ostatni obraz po lewej był nieco inny. Widniała na nim kobieta łudząco podobna do tej, która napadła na Williama i Nicolasa w bibliotece. Nie patrzyła bezpośrednio na odbiorcę, ale lekko w bok, a jej oczy wyrażały rozpaczliwe wołanie o pomoc. Zaciskała drobną dłoń na dużej dłoni mężczyzny stojącego obok. Był przerażający, przemknęło Williamowi przez myśl. Potężną sylwetką oraz przytłaczającym, pełnym wzgardy spojrzeniem górował nad smutną kobietą. Bała się go, lecz za wszelką cenę próbowała tego nie okazywać.
Niespodziewanie Williamem wstrząsnął silny dreszcz, a po chwili do jego nozdrzy wdarł się zapach damskich perfum. To było coś na wzór czereśni zmieszanej z bzem albo dziką różą i jeszcze jednym składnikiem, którego nie potrafił rozpoznać, ale gdyby zapachy miały smak, prawdopodobnie ten smakowałby słabym, przesłodzonym winem. Z każdą chwilą czuł go coraz mocniej, aż stał się całkowicie duszący i nieprzyjemny. Przy czymś takim smród spoconego ciała to chleb powszedni. William zaczął się krztusić. Świat dookoła wirował jak na karuzeli, dopóki nie poczuł jak zderza się z Nicolasem. Chłopak chwycił go za nadgarstek i pociągnął w głąb korytarza, a gwałtowne szarpnięcie natychmiast rozbudziło zdrowy rozsądek mężczyzny i odzyskał rezon w parę sekund. Naciągnął przemoczoną koszulkę na pół twarzy, zasłaniając drogi oddechowe.
Obydwoje dobrnęli do kolejnych drzwi, tym razem bez wahania wpadli do następnego pomieszczenia. Gdy William ustabilizował oddech i nerwy, wyprostował się, rozglądając uważnie dookoła. Pokój był ciemny, tylko niezliczona ilość wysokich, prostokątnych luster wydawała się delikatnie oświetlona przez dziwny poblask bez źródła. Stykały się ze sobą i łączyły w korytarze. Długie, niezbadane, zapewne mogliby błądzić pośród nich w nieskończoność.
Nie mieli nieskończoności.
– Nie oddalajmy się od siebie – powiedział ściszonym głosem, jakby zaraz wszystkie lustra miały rozprysnąć się w drobny mak, gdyby rozbrzmiał chociaż cichy szept. Potem niewzruszony wyszedł przed Nicolasa, jakby zapomniał o tym, co się przed chwilą stało. Co kilka minut zerkał za siebie, żeby się upewnić, że nigdzie nie zgubił chłopaka. Gdyby komuś w jego otoczeniu znowu coś się stało, prawdopodobnie zapiłby się na śmierć po powrocie do domu. O ile zdołałby wrócić. Dom, czy kiedykolwiek mógł tak nazywać któreś z miejsc, jakie odwiedził? Czy ktoś go zacznie szukać? Nie, przecież jeśli to wszystko jest prawdą, zastąpił go sobowtór. Dobrze go odwzorowuje? Je tak jak on? Śpi tak jak on? Ma takie same sny? Takie same myśli? Wspomnienia? W taki sam sposób strzela, biega, czesze się i naśladuje tiki? Koledzy i rodzina nie zauważyli żadnych różnic? To niedorzeczne, ktoś musi się zorientować. Jeśli nie teraz, to później, ale na pewno. Nie da się podrobić kogoś w pełni, zawsze są uszczerbki.
Pochłonięty przez własne myśli nie zauważył, kiedy oddzielił się od Nicolasa i wszelki ślad po nim zaginął. William został sam w labiryncie luster, a towarzyszyły mu jedynie jego odbicia. Dopiero teraz zauważył, że wszystkie nie oddają realnej rzeczywistości. Przedstawiały go jako znacznie bledszego, tak chudego, że obojczyki, kości w ramionach i twarzy nabrały nienaturalnych rys pod skórą, a pod oczami wykwitły ogromne wory oraz sińce po uderzeniach. Z nosów odbić lała się krew. William zmarszczył brwi, zacisnął szczęki i zawrócił, aby odnaleźć towarzysza. Nawoływał go przez dłuższy czas, lecz odpowiadały mu jedynie dziwne, złowrogie echa, które zniekształcały jego głos tak, że wydawał się ochrypły. Nie podobało mu się to miejsce.
Zatrzymał się na dłużej w jednym miejscu i rozglądał dookoła. Nic nie wskazywało obecności chłopaka. William westchnął, opuszczając głowę. Znowu zawiodłem, pomyślał.
– Masz rację, jesteś żałosny – rozległ się głos łudząco podobny do jego głosu. Natychmiast uniósł głowę i odwrócił się, lecz ujrzał jedynie kolejne zniekształcone odbicie. Lecz ten mężczyzna, który na niego patrzył z lustra, trochę się różnił - jego spojrzenie wypełniała pogarda. – Najpierw matka i brat, potem koledzy w wojsku, narzeczona i nawet po serii wypadków, które powinny dać ci doświadczenie, popełniasz ten sam błąd. Ciągasz za sobą tego chłopca, robisz mu więcej problemów, a na koniec przez ciebie umiera – rzekło odbicie, poruszając się zupełnie swobodnie, niezależnie od ruchów Williama.
– Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby twój ojciec cię zastrzelił, kiedy miał okazję – dodało kolejne, te z lustra obok. – To nie, obudził się w tobie bohater i postanowiłeś sam go postrzelić, a teraz co się z tobą dzieje? Robisz więcej szkód. – Ton, z jakim wypowiedział ostatnie zdanie, było niczym wymierzone w policzek. Lustra kontynuowały swoje wywody.
William z wbitym w czubki butów wzrokiem oraz mocno zaciśniętymi pięściami, zastygł w miejscu, słuchając oskarżycielskich wywodów odbić. Nie mógł się ruszyć i znosił wszystkie ciosy pełne szyderstwa, które bezlitośnie przebijały jego duszę na wylot niczym groty strzał. Z każdym kolejnym słowem serce pękało mu coraz bardziej, gdy przypominał sobie jak wiele błędów popełnił, a jednak nigdy się nie nauczył niczego, co pomogłoby tym ludziom.
– Jak myślisz, co teraz sądzi o tobie twoja rodzina? Pewnie uważają cię za zbrodniarza. Dajesz taki przykład młodszemu bratu? Miejmy nadzieję, że Serge nie stanie się podobny do ciebie – odezwało się odbicie za jego plecami, ale nie odwrócił głowy. Przygryzł dolną wargę tak mocno, że po chwili poczuł na języku znajomy, metaliczny smak.
– Jesteś wszystkiemu winien. Twoje splamione krwią ręce nie zrobią już niczego dobrego, zrozum. Przyszedłeś na świat jako zguba dla tych, którzy cię kochają – powiedziało kolejne. William nie wiedział już które. Słowa zlewały się w niewyraźny szum uderzający go prosto w najczulsze punkty. Był winny śmierci niewinnych ludzi, dawał im więcej cierpienia, odbierał resztki nadziei.
Zachwiał się, opierając o jedno z luster. Spod skóry odbić rozlała się krew i spłynęła na dłonie, a na ich twarze wpełzły obrzydliwe, szaleńcze uśmiechy.
Nagle poczuł zimny, jakby szklisty dotyk na karku i uświadomił sobie, że coś go wciąga do jednego ze zwierciadeł. Odruchowo złapał rękę odbicia i jednym ruchem złamał w niej kość. Rozległo się nieprzyjemne dla ucha chrupnięcie, a potem trzask rozbijanego szkła, gdy William ostatkiem sił oderwał się od jego tafli. Z przerażeniem zauważył krew na własnych rękach.
„To nie jest prawdą. To omamy. Muszę się uspokoić.”
Gorączkowo biegł przed siebie, powtarzając jak mantrę nic nie znaczące słowa. Ciągle czuł strach i ogarniające go szaleństwo. Gdy dostrzegł drzwi zaledwie kilkadziesiąt metrów przed nim, sądził, że to kolejne figle płatane przez umysł, ale wraz z dotykiem zimnego złota na klamce, rozwiał wątpliwości. Pchnął drzwi, wpadając do jasnego pomieszczenia, którego podłogę zamiast drewna, pokrywała trawa i mnogo rozsiane maki. W jednej chwili coś błysnęło mu przed oczami, a w drugiej leżał na wpół przytomny pomiędzy kwiatami maków i zapadał w błogi sen. Nie sprzeciwiał się niczemu.

<Nicolas?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz