Doskonale pamiętał ten zapach. Obrzydliwy smród rozlanego alkoholu, pomieszanego z dymem tytoniowym, a to wszystko przesiąknięte paskudną wonią stęchlizny oraz pleśni. Mieszkanie było czterema kątami w czterech ścianach. W zaledwie kilku metrach kwadratowych mieściła się skromna kuchnia z poprzepalanymi palnikami oraz wiecznie pusta lodówka; salon z obdartą kanapą, która służyła jednocześnie za łóżko oraz odgrodzona cienkimi ścianami łazienka z odrażająco brudnym prysznicem oraz klozetem. Tapeta w śmieszne, zielono-żółte wzorki może kiedyś była ładna, ale dzisiaj wołała o pomstę do nieba, gdy wielkie winylowe płaty odchodziły od ścian i ukazywały rojowiska dziwnego robactwa.
— Zabiję cię, ty popieprzone ścierwo! Ciebie i tych dwóch gówniarzy! — przeraźliwy krzyk rozniósł się po pokoju. Był tak głośny, że pewnie usłyszeli go sąsiedzi, ale William już dawno przestał się łudzić, że ktoś ich uratuje i zadzwoni po policję. Uniósł głowę, wbijając wzrok w barczyste plecy ojca, pochylającego się nad żoną. Cała posiniaczona kobieta kuliła się z bólu i płakała, gdy mężczyzna okładał jej twarz, ramiona oraz piersi pięściami. W drugim kącie pokoju siedział przerażony brat Williama. Przetłuszczone, zbyt długie, złote włosy kleiły się to brudnych od potu policzków. Drżał, zaciskając drobne palce na kolanach. William chciał się ruszyć, żeby przerwać tę masakrę, lecz poczuł jak całe jego ciało odmawia posłuszeństwa. Stał niczym słup soli pośrodku pokoju, tylko kilka metrów od ojca oraz matki i nie mógł nic zrobić, chociaż strach o życie rodziny przepełniał całe jego serce. Głos grzązł mu w gardle, gdy otwierał usta, aby krzyknąć. Tak bardzo zależało mu na życiu mamy i brata, więc czemu mięśnie mu zdrętwiały w takiej chwili?
— Głupia suko! Umieraj! — Mężczyzna złapał obiema rękami za głowę żony i z całej siły zaczął uderzać nią o drewniane panele. Nie była w stanie krzyczeć albo nie chciała martwić synów, ale William dostrzegał jak pełne rozpaczy łzy mieszają się z krwią. Serge głośno zaszlochał.
— Milcz, pierdolony kundlu! — warknął wściekły na syna i odsunął się gwałtownie od żony, sięgając do pasa spodni, zza którego wyciągnął pistolet. William drgnął na dźwięk odbezpieczanego zamka i otworzył szeroko oczy z przerażenia, gdy ojciec wymierzył lufę w stronę Serge’a.
Serce Williama kotłowało się w klatce piersiowej. Czuł się, jakby zaraz miało połamać mu żebra, wyskakując na zewnątrz. Miał nierówny oddech i ręce mu się spociły. Musiał coś zrobić. Musiał.
M u s i a ł.
Zerwał się raptownie z miejsca, jednym susem doskakując do ojca. Jedną ręką złapał go za nadgarstek, a drugą wyrwał broń i pchnął mężczyznę z impetem na ścianę. Położył palec wskazujący na spuście, mierząc w czaszkę. Już dawno powinien to zrobić. Cała jego dusza aż jełczała z nienawiści, więc dlaczego dłonie mu drżały?
— No dalej, zabij mnie, ty sukinsynu! — krzyknął. William odruchowo zamknął oczy, lecz nie pociągnął za spust. Stał tak przez dłuższą chwilę, zastanawiając się co powinien zrobić, lecz zanim zdecydował, obrzydliwy zapach domu oraz ochrypły głos ojca zostały zastąpione głośnym dźwiękiem strzelania oraz przytłaczającym zapachem krwi i lasu po deszczu. Zimna wiązka wiatru musnęła rozgrzany policzek Williama.
— Arden! Na co czekasz! Strzelaj! — usłyszał tubalny głos po swojej prawej stronie. Natychmiast otworzył oczy, a nogi się pod nim ugięły, gdy zamiast paskudnej rudery na obrzeżach Londynu dostrzegł gęsty las tropikalny — Do jasnej Anielki, rusz się, padalcu! — usłyszał, a po chwili ktoś złapał go za kołnierz ciemnozielonego munduru z odznaczeniem brytyjskich sił zbrojnych i pociągnął do siebie. Pocisk przeciął powietrze obok policzka Williama tak blisko, że był w stanie poczuć jego gorąc na skórze, potem zaś wylądował na mokrej ziemi obok Lancelota Smitha, żołnierza z jego pułku.
— Czy ty jesteś normalny, żeby tak wystawiać się na celownik?! — krzyknął do Williama, lecz szybko zamilkł, skupiając się na strzelaniu. — Od początku wiedziałem, że długo nie pożyjemy, ale z twoim podejściem już jesteś martwy — ryknął jeszcze raz podczas przeładowywania magazynku — Uważaj na siebie, bo następnym razem mogę ci nie przyjść z pomo… — urwał, gdy jeden celny pocisk przeszył jego czaszkę i wyleciał z drugiej strony. Żołądek podszedł Williamowi do gardła. Doskonale pamiętał swoją pierwszą misję, podczas której zostali wysłani prawie setką, a wróciło zaledwie dziesięciu, w tym on. Ledwo żywy, poturbowany, zniszczony przez widok śmierci. Przez pierwsze noce płakał, wspominając, jak wielu kolegów stracił, ale nie porzucił profesji żołnierza i poradził sobie z lękiem.
Drżącą ręką sięgnął po karabin nieżywego towarzysza, po czym położył się na ziemi i przyłożył oko do celownika optycznego. Był ustawiony na wysokiego, tęgiego mężczyznę w szaroniebieskim mundurze z emblematem wrogiej armii. W dłoni trzymał pistolet i mierzył w kogoś po swojej prawej. Nie widział schowanego za krzewami Williama, który ze strachu poczuł rosnącą gulę w gardle. To znowu jego ojciec. Co on tutaj robił? Nigdy nie był żołnierzem.
Nagle mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał prosto w stronę syna. Uśmiechnął się kpiąco, a następnie przysunął swoją broń do skroni i pociągnął za spust. William otworzył szeroko usta ze zdumienia oraz strachu. Odepchnął gwałtownie karabin, odskakując do tyłu. Serce tłukło jak oszalałe o żebra, kręciło mu się w głowie i czuł, jak cały świat przed nim zlewa się w jedną, niewyraźną plamę bez kolorów. Tego było już za dużo. Nie potrafił niczego zrozumieć. Zdrowy rozsądek zakopał się głęboko pod ziemią wraz ze spokojem. Chciał krzyczeć, płakać jak małe dziecko, jednak emocje nie znajdywały ujścia. Coś trzymało go w ryzach.
Kiedy wróciła ostrość w oczach, zauważył, że znajdował się w ciemnym pomieszczeniu, przywiązany do krzesła. Nad nim wisiała na cienkim sznurku mała, dająca niewiele światła żarówka. Westchnął głęboko, zwieszając głowę. Miał totalny mętlik i nie potrafił zrozumieć niczego, co zobaczył. Czuł się potwornie zmęczony, przerażony oraz przepełniony gorzką rozpaczą. Gdyby tylko mógł, bez wahania skończyłby ze sobą tu i teraz. Pomimo siły żołnierza, wciąż był zbyt słaby, żeby poradzić sobie z przeszłością. Tak bardzo chciał o niej zapomnieć.
— Żałosne — Przez pomieszczenie przebiegł subtelny, kobiecy głos, brzmiący jak najsłodsza aria dla ucha. William wzdrygnął się gwałtownie i uniósł szybko głowę. Tuż przed nim stała jego narzeczona, piękna jak zawsze. Wysoka, elegancka kobieta z wyraźnie zaznaczonymi kształtami w biuście i biodrach, o prześlicznej twarzy anioła oraz cudownych, lśniących oczach. Jego serce zabiło mocniej na ten widok. Kochał Juliette całym sobą, pragnął ją przytulić, pocałować, pogłaskać po miękkich, hebanowych włosach, musnąć ustami każdy skrawek jej skóry, schronić się w jej ramionach i zapomnieć o całej nienawiści tego świata. Była jego cudowną iskierką w ciemności, gdy kolejny raz stawał przed sznurem zawieszonym na suficie. Przynosiła mu nadzieję każdego dnia, to dla niej żył.
— Julie… — szepnął i skarcił się w duchu, że pozwolił, aby jego głos się załamał.
— Jesteś żałosny — warknęła z okrutną pogardą w głosie, co zadziałało jak strzała wbita w pierś Williama — Udajesz skrzywdzonego szczeniaczka, podczas gdy to wszystko jest twoją winą — Obeszła dookoła krzesło, na którym siedział.
— Co? — wydukał przerażony. Znowu ścisnęło mu się gardło i miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. Czuł, jak zimne ciarki przebiegają mu po plecach. To nie mogło się dziać.
— Twoja mama i brat nie żyją przez ciebie, bo pozwoliłeś swojemu ojcu ich zamordować. A jego? Zamordowałeś ty. Jesteś najgorszym szczurem z możliwych. Brzydzę się tobą — rzekła, krzywiąc się i przeżuwając te słowa, jakby były obrzydliwe w smaku.
— Nie… Nieprawda! Serge i matka żyją! Ojciec też! Tylko go postrzeliłem, nic więcej! — wykrzyczał zrozpaczony łamiącym się, zachrypniętym głosem. Drżał na całym ciele, lecz nie wiedział czy z zimna, wdzierającego się do pomieszczenia, czy ze strachu.
— A co ze mną? Ja też nie żyję. Przez ciebie. Nie uratowałeś mnie, a przecież tyle razy mówiłeś, że mnie kochasz i zrobisz dla mnie wszystko. I co? Grzęznę teraz dwa metry pod ziemią, ty ohydna kanalio! Zdrajco! — wrzasnęła. Jej nienaganny warkocz z tyłu głowy rozpadł się, gdy uniosła nogę i z całej siły kopnęła Williama w szczękę, jednocześnie wywracając krzesło razem z nim. Uderzył głową w zimną, twardą posadzkę. Kosmyki lśniących włosów Juliette opadły na jej twarz. Była wściekła i gdyby jej oczy potrafiły zabijać, William już dawno by nie żył. Po chwili odzyskała panowanie nad sobą. Wyprostowała się dumnie, ruchem dłoni poprawiając ciemnozieloną marynarkę, która podskoczyła lekko do góry.
— Przepraszam… — wyszeptał mężczyzna.
— Nie przepraszaj. To był błąd, że postanowiłam ci zaufać. Żałuję, że cię poznałam — odparła chłodnym, dystyngowanym głosem, po czym sięgnęła dłonią do przypiętej u spodni kabury i wyciągnęła z niej broń palną. — Mam cię już dosyć. Pora, żebyś i ty poznał konsekwencje swoich czynów — Odbezpieczyła pistolet i wycelowała lufę w stronę Williama, kładąc palec na spuście. Zamknął oczy, a potem rozległ się głośny huk wystrzeliwanego pocisku.
Gwałtownie zerwał się z łóżka, oddychając ciężko. Czuł jak zimny pot strużkami spływa po czole i karku, a serce próbuje wyrwać się z piersi.
Czy to naprawdę był tylko sen?
Pytanie zawisło w głowie Williama, gdy szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciemny zarys swoich dłoni. Wciąż drżał na całym ciele, a w myślach przebiegały mu słowa, które usłyszał oraz obrazy, które zobaczył. Objął się rękami i zacisnął palce na ramionach tak mocno, że usłyszał ciche chrupnięcie w jednej z kości, ale zignorował to. Był zbyt roztrzęsiony. Chciał tylko się uspokoić.
Nagle kątem oka dostrzegł krótką broń palną, leżącą na drewnianym stoliku nocnym. Przysunął się bliżej i postawił bose stopy na podłodze, sięgając po pistolet. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niebo, czując jak drgawki ustają i powoli wraca do niego zdrowy rozsądek. Oddech wyrównał się, a przed oczami stała już tylko jego narzeczona z obrzydzonym wyrazem twarzy. To pewne, że go nienawidziła. Umarła, bo nie zareagował w odpowiednim czasie.
Odetchnął krótko, odbezpieczył broń i przysunął do skroni. Jeszcze parę minut temu był na skraju histerii, a teraz z łatwością kładł palec na spuście. Nie czuł nic i był gotowy to zakończyć, potem żadne koszmary go nie zadręczą, zapomni o wszystkim.
Nacisnął spust, lecz zamiast strzału rozległo się ciche pstryknięcie. Pociągnął jeszcze kilka razy i nic. Zacisnął mocno powieki, zgrzytając zębami i wściekły rzucił pistolet na podłogę. Ukrył twarz w dłoniach, kuląc się w sobie. Był taki żałosny. Miała rację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz