Strony

poniedziałek, 30 lipca 2018

Od Tośki do Sinary

Mrugnęłam. Raz, potem znowu. I jeszcze. Cały czas szukałam dowodu, który pomógłby mi pokazać – choćby i mnie samej – że to tylko jakiś głupi sen. Tak, dokładnie, zasnęłam w szpitalu po środkach przeciwbólowych. O, albo jeszcze lepiej – śpię teraz wygodnie w domu, po maratonie filmów obok chrapią na przemian Kasia z Mattim, a Hela wtula się we mnie, zabierając mi co chwilę pościel. Ale już zaraz obudzą nas koguty albo wróble, czy też pierwsze promienie słońca, zaczniemy razem marudzić, ale w końcu zejdziemy zjeść śniadanie, kiedy ja opowiem wszystkim mój szalony, długi sen o białaczce, koszmarnym szpitalu i pobycie w tym dziwnym... świecie, według ksiąg należących do Śniących. Nie mogłam znaleźć zegarka, który pokazałby mi najpierw jedną godzinę, a po drugim spojrzeniu – zupełnie inną. Nie, wszystko zdawało się być dziwnie... uporządkowane, a mi jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że to nie sen. Albo inaczej – to sen, ale prawdziwy, w którym teraz żyję. Cóż, choć byłam zawsze za mądrością książek – jak to typowy „grzyb” zakochany w biologii i chemii, bardzo wysoko ceniłam też intuicję, czasem nawet wyżej, niż zdrowy rozsądek, tak jak w tym przypadku. Tu przynajmniej czułam się zdrowo, byłam pełna sił i energii – a tego brakowało mi od bardzo, bardzo dawna. Pulsowało we mnie życie, zdrowie, nawet jeśli byłam niesamowicie skołowana tym wszystkim. Jakim cudem ta dziewczyna może być taka spokojna? Cóż, pewnie jest tu już dłużej i zdążyła się przyzwyczaić. A może to jakaś stała mieszkanka, która nie zna innego świata? Chociaż zdawała się mnie w jakiś sposób rozumieć, a przynajmniej wiedzieć, co jest na rzeczy. Wiedziałam, że normalnie za nic nie znalazłabym z nią wspólnego języka – już miałam ochotę potrząsnąć za język tę zarozumiałą, wyszczekaną ptaszynę, ale wzięłam głęboki wdech. Tak, będę spokojną i opanowaną Tośką. To nieznany teren.
Ale mnie tak niesamowicie to denerwowało! Bycie zależnym od kogoś obcego, kto w dodatku nie dogaduje się z tobą najlepiej – o tak, to zdecydowanie beznadziejne ucinaczej
– Tam masz stołówkę – wyjaśniła Remi, wskazując palcem na budynek biblioteki. Super, umieram z głodu. No i to dobra okazja do sprawdzenia – we śnie w końcu zupełnie inaczej działają zmysły, zwłaszcza tak pokręcone, jak dotyk i smak, prawda?
– Lubisz Bonnie i Clyde'a? – wypaliłam. – Wspomniałaś o nich w tej... piosence. Czyja jest? Bo mam wrażenie, że kojarzę tekst.
– Niekoniecznie – odparła, jak na mój gust, dość wyniośle. Miałam wrażenie, że bierze mnie za jakieś dziecko. Irytującego bachora, którym musi się zajmować. – I to „Superstar” Pitbulla.
– Kojarzę gościa – mruknęłam – ale tylko z nazwy.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, jakby niewiele ją to obchodziło. Cóż, zapewne tak było, niezbyt przydatna w życiu informacja. Zdawało mi się, że Kaśka mi kiedyś o nim wspomniała, może nawet pokazywała jakieś piosenki – słuchała dosłownie wszystkiego, przez pewien czas, jakieś cztery lata temu, miała istnego bzika zwłaszcza na punkcie rapu. Gdyby w porę na scenę nie wskoczyły musicale – w tym „Bonnie i Clyde” – zapewne cały pokój byłby w plakatach przedstawiających czarnoskórych gości w okularach. Ale dużo bardziej wolałam już słuchać „Hamiltona” i innych, niż tego... hmm, łupania, jak mi się to zawsze kojarzyło.
– Długo jeszcze chcesz tak siedzieć? – zapytała w końcu Remi z wyraźnym przekąsem, podnosząc się z ziemi.
– Cóż, kółko wzajemnej adoracji we dwie osoby faktycznie nie ma sensu – odparłam, również prostując nogi. – Stołówka i biblioteka w jednym budynku nie brzmi najlepiej, ale zgłodniałam. Macie normalne żarcie, czy jakieś dusze albo coś?
– Nie jesteśmy demonami ani niczym takim – sprostowała, przewracając oczami.
Pokiwałam wolno głową, zakładając ręce na piersi. Cóż, coraz bardziej przypominało to typowe miasteczko czy sanatorium wypoczynkotakim
– Jasne. Jesteśmy najnormalniejsi pod słońcem – mruknęłam, wchodząc do środka.

< Sinara? Niesamowicie Cię przepraszam, że tak długo nie odpisywałam, wiszę Ci ciasteczko! *_* >

sobota, 28 lipca 2018

Od Nicolasa do Williama


Nicolas poczuł, jak krew znów zaczyna krążyć w jego ciele, jak powietrze znów dociera do jego płuc. Powoli podniósł powieki, zobaczył rozmazany, kamienny sufit. Zamrugał kilkukrotnie i już po chwili wszystko wyraźnie widział. Podniósł się i chwycił się jedną ręką za głowę, drugą nadal się podpierając. Poczuł obejmujące go ramię i podniósł powoli wzrok, by zobaczyć swojego towarzysza.
− William? −  zapytał z niedowierzaniem. − Co... co się stało? Ty też umarłeś? −  w jego głosie dało się usłyszeć nutkę przerażenia.
− Nie −  mężczyzna zaśmiał się delikatnie. − Żyjesz.
− Żyję? Przecież... −  spojrzał na swoją klatkę piersiową, na której nie było ani śladu po ranie zadanej przez skorpiona. Wrócił spojrzeniem do Williama, który zaczął mu wszystko opowiadać.
Nicolas słuchał uważnie, a na jego twarzy pojawiało się coraz większe zdumienie. Kiedy mężczyzna zakończył swoją opowieść chłopiec rzucił mu się na szyję i uścisnął go mocno.
William zaryzykował utratą własnego życia, by go ratować. Nicolas wątpił, by ktokolwiek, kiedykolwiek zdobył się na coś takiego.
− Dziękuję −  powiedział cicho i odsunął się od niego, przez chwilę wpatrując się w oczy towarzysza. Zamrugał kilkukrotnie, po czym rozejrzał się. − A gdzie ta staruszka? Jej też chciałbym podziękować.
− Kiedy się obudziłem już jej nie było −  odpowiedział, przeczesując włosy jedną ręką. − Zostawiła włóczkę i koszulę dla ciebie.
− Miło z jej strony −  powiedział, biorąc ubranie do ręki. Zdjął płaszcz, pozbył się podartej koszuli i nałożył tę nową, nienaruszoną. − Um... nie bardzo wiem, co mam z tym zrobić. Nie jestem przyzwyczajony do zostawiania śmieci gdzie popadnie.
− Zostaw ją tutaj. Staruszka pewnie ją znajdzie i może zrobi sobie z niej coś ładnego.
− Pewnie tak −  wzruszył ramionami i odłożył koszulkę w widocznym miejscu. − Chodźmy stąd. Kto wie, co jeszcze się tu czai. Bierzesz miecz ze sobą?
− Może się jeszcze przydać.
Nicolas pokiwał głową, wstając. Jego miecz raczej do niczego się nie nadawał −  wyszczerbiony, wygięty po spotkaniu z szczypcami potwora. Poza tym, miał pistolet, który dostał od swojego bardziej zaradnego ja.
Udali się do miejsca, z którego wyszedł skorpion. Nicolas dostrzegł tam wcześniej plamkę światła i miał głęboką nadzieję, że to wyjście, a nie po prostu dziura w ścianie, przez którą nie da rady przecisnąć się większych rozmiarów mysz.
W końcu wspięli się na skalną półkę, a w ich oczach pojawiła się iskierka radości, gdy zobaczyli wyjście kilkanaście metrów przed sobą.
Koniec zjaw, żywych trupów, rycerzy i morderczych skorpionów. Koniec nieustannej walki o życie.
Wyszli na zewnątrz, wiatr rozmierzwił ich włosy, świeże powietrze uderzyło w ich twarze i dotarło do płuc. Poczuli dotyk miękkiej trawy, ich oczom ukazała się polana, a nieco dalej wysokie, zielone drzewa.
Był tylko jeden problem.
Żaden z nich nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajdują.
Spojrzeli na siebie, po czym obydwaj wzięli głęboki wdech i ruszyli przed siebie. No bo jaki mieli wybór?
Do ich uszu docierał śpiew ptaków oraz szelest poruszanych na wietrze liści. Było to naprawdę miłą odmianą. Nicolas cieszył się, że to piekło już się skończyło.
− Myślisz, że uda nam się znaleźć schronienie na noc, czy raczej będziemy musieli spać pod gołym niebem? −  zapytał Nicolas, chcąc zacząć jakąś rozmowę.
− Jestem bardziej nastawiony na drugą opcję −  odpowiedział William po krótkim zastanowieniu. − Jestem też nastawiony na to, że raczej nie znajdziemy niczego do jedzenia.
− Może przy odrobinie szczęścia uda nam się znaleźć strumyk z pitną wodą. Czuję, jak cały mój organizm usycha.
Nie musieli długo czekać. Chłopak uśmiechnął się na widok wolno płynącego strumyka. Obaj przysiedli przy nim i nabrali odrobinę wody w dłonie, pijąc powoli. Nicolas omal nie jęknął, gdy chłodna woda spłynęła w dół jego gardła. Brakowało mu tego.
Teraz pozostało tylko odnaleźć coś do jedzenia.
Niemal zaraz po tym, jak wstali, William mógł poczuć szturchnięcie Nicolasa. Mruknął pytająco i spojrzał na niego, a chłopak wskazał punkt przed sobą, nie odzywając się. Jego oczy wyrażały zachwyt, wyraz jego twarzy niedowierzanie.
Kilka metrów dalej w tym samym strumyku poiły się jednorożce.
Chłopak zobaczył zdumienie na twarzy towarzysza. Mężczyzna zamrugał kilkukrotnie, jakby chciał sprawdzić, czy to na pewno prawda, a nie cudowna mara. Nicolas ruszył przed siebie, ciągnąc go za rękaw.
− Zaraz, zaczekaj... −  zaczął William, jednak chłopak zdążył już dociągnąć go do trzech czwartych drogi.
Stanęli przed zwierzętami, które uniosły łby i przechyliły je, najwyraźniej zainteresowane przybyszami. Jeden z nich zrobił kilka kroków przed siebie i szturchnął Williama nosem.
Drugi z nich zajął się Nicolasem. Najpierw dokładnie go obwąchał, dmuchnął w jego ciemne włosy, a na koniec zaczął żuć rękaw jego płaszcza.
− Ej, zostaw −  chłopak zaśmiał się i delikatnie odsunął łeb rogatego konia. − Też cię lubię, ale nie przesadzajmy, no już.
Koń zarżał cicho i stuknął parę razy kopytem, po czym zaczął machać łbem w górę i w dół.
Nicolas stwierdził, że to jedno z najwspanialszych stworzeń, jakie kiedykolwiek widział. Nigdy by nie podejrzewał, że coś takiego może istnieć. Przybycie do tego świata całkowicie zmieniło jego życie i już nie wiedział, czy chciałby jeszcze kiedykolwiek wrócić do domu.
Spojrzał na Williama, który najwyraźniej nie wiedział, jak ma się zachować.
− Nie miałeś nigdy do czynienia z...
− Jednorożcem? Nie, nie zdarzyło mi się.
− Chodziło mi o konia −  zaśmiał się.
Mężczyzna pokręcił głową. Nicolas chwycił jego nadgarstek i uniósł rękę, by następnie przyłożyć ją do końskiego karku.
− Nic ci nie zrobi. Jednorożce to takie konie z rogiem, więc powinny reagować podobnie... Domyślam się, że nigdy nie jeździłeś?
− Nie.
− No to chodź, podsadzę cię.
− Co?!
− Nie bój się, nic ci nie zrobi. Myślałem, że jesteś odważniejszy −  powiedział, starając się go nieco podpuścić.
William przez chwilę patrzył to na niego, to na zwierzę, po czym westchnął i podszedł do Nicolasa, który uśmiechnął się triumfalnie.
− Złap go, o, tutaj, za grzywę. Dobrze, teraz podnieś lewą nogę i wybij się prawą na trzy −  powiedział, chwytając lewą nogę Williama. − Gotowy? Raz. Dwa. Trzy!
Kilka sekund później William siedział już na grzbiecie jednorożca. Trzymał się niepewnie jego grzywy, podczas gdy zwierzę przestępowało z nogi na nogę, podekscytowane nadchodzącą przejażdżką.
− A kto podsadzi... −  zaczął mężczyzna, jednak zanim dokończył Nicolas sprawnie wskoczył na grzbiet zwierzęcia.
Nicolas posłał mu spojrzenie swych błękitnych oczu, z czego jedno spoglądało spoza opadniętej na nie grzywki. Chłopak przymknął oczy i odgarnął włosy z twarzy, przeczesując je palcami, po czym znów popatrzył na towarzysza.
− Nie jestem taki słaby, jak się niektórym wydaje −  powiedział cicho. − Ściśnij go łydkami, żeby ruszył −  powiedział, po czym dał swojemu wierzchowcowi znać, by ten ruszył.
Chwilę później szli obok siebie, jednorożce szturchały się łbami i machały na boki ogonami, co jakiś czas podrzucając w górę wielkie łby i rżąc cicho.
Między jeźdźcami zapadła cisza, jednak Nicolasowi to nie przeszkadzało. Co jakiś czas zerkał na Williama, by sprawdzić, jak sobie radzi. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że przyjaciel czuje się coraz pewniej. Delikatnie ścisnął boki wierzchowca łydkami, by sprawdzić, czy William pojedzie za nim.
Obejrzał się za siebie, by sprawdzić, jak sobie radzi i zaśmiał się cicho, widząc kurczowo trzymającego się grzywy Williama.
− Obejmij go łydkami, trzymaj grzywę, odchyl się do tyłu i palce mocno w dół −  zawołał.
Will okazał się pojętnym uczniem. Już po chwili zrównał się z Nicolasem, który po kilku minutach kłusa znów przyspieszył, proponując tym towarzyszowi wyścigi.
Odwrócił się po raz kolejny, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, gdy zobaczył galopującego za nim Williama. Znów spojrzał przed siebie. Nagle jego zwierzę odskoczyło w bok, by zrobić miejsce wyprzedzającemu go rywalowi. Chłopak z podziwem patrzył, jak mężczyzna pędzi przed siebie, a później traci równowagę. I spada.
Zwolnił, by chwilę później zatrzymać się obok leżącego plackiem Williama i zszedł ze swojego zwierzęcia, śmiejąc się delikatnie.
− Nic ci nie jest? −  zapytał, siadając obok towarzysza, który podniósł się powoli i chwycił za głowę.
− Nie, nie... jest dobrze.
− Pokaż −  Nicolas chwycił delikatnie jego dłonie i podniósł się, by obejrzeć głowę przyjaciela. − Nic ci nie będzie, najwyżej parę siniaków.
Uśmiechnął się promiennie, na co William odpowiedział tym samym.
− Lubię, gdy się uśmiechasz −  wypalił, zanim zdążył ugryźć się w język. Przez chwilę wodził wzrokiem po ziemi, po czym wstał i pomógł towarzyszowi się podnieść, by znów posadzić go na jednorożcu. −  I tak wygrałeś. Teraz może bez szaleństw.
Jechali tak powoli, gawędząc o wszystkim i o niczym. Nicolas przyłapał się na tym, że rumieni się za każdym razem, gdy William na niego spojrzy. Odwrócił wzrok, karcąc się w myślach, po czym pogonił zwierzę, które zaczynało zwalniać.
W końcu zatrzymali się, widząc jaskinię, która wyglądała na niezamieszkaną. Rosło przy niej kilka krzaków z jagodami i poziomkami, więc mogli przynajmniej na jakiś czas napełnić puste żołądki.
Zeszli z wierzchowców i poklepali je po karkach, dziękując im za przejażdżkę, po czym podeszli do jaskini. Nicolas już chciał sprawdzić, czy aby na pewno nie jest zamieszkana, gdy nagle William chwycił go za ramię.
− Ty już raz byłeś martwy −  powiedział, mijając go i wszedł do jaskini.
Nicolas przez chwilę chodził w kółko, zdenerwowany i poczuł ogromną ulgę, gdy przyjaciel wyszedł na zewnątrz mówiąc, że mogą spędzić tam noc. Wspólnie uzbierali trochę suchych gałęzi na ognisko, po czym nazbierali sporo owoców. Nicolas popisał się też znajomością ziół, które miał zamiar przyrządzić razem z jagodami i poziomkami. Znalazł nawet kawałek grubej kory, który mógł posłużyć za prowizoryczny garnek i kilka mniejszych, nadających się na małe miski. Przygotował stos, a gdy William rozpalał ogień udał się po wodę do pobliskiej rzeczki.
Gdy wrócił wymieszał zioła z owocami i postawił je na ogniu, mając nadzieję, że kora wytrzyma tę temperaturę, chociaż powinna, skoro leżała na rozgrzanych kamieniach.
Podczas gdy owoce i zioła łączyły się ze sobą, chłopcy udali się nad rzekę, by odrobinę się obmyć. Nicolas szybko się z tym uporał, nurkując i pocierając o skórę kamieniem obrośniętym glonami.
− Jesteś pewny, że to bezpieczne? −  zapytał William. − Możesz się tym otruć.
− Bez obaw −  odpowiedział Nico, kontynuując. − To glony, które dostarczają wielu witamin do organizmu. Nieraz widywałem takie w naszym świecie. Jeśli o takie rzeczy chodzi, możesz mi w pełni zaufać. Jestem biologicznym świrem −  zaśmiał się.
− Skoro tak −  William wzruszył ramionami i zdjął płaszcz, by po chwili pozbyć się i reszty ubrań.
Nicolas poczuł, jak robi mu się ciepło. Rzucił obrośnięty glonami kamień przyjacielowi, po czym odwrócił się do niego tyłem i zajął się przemywaniem swoich włosów. Nie mógł się jednak powstrzymać, by co jakiś czas nie zerknąć na mężczyznę, który właśnie poddawał się kąpieli pod mini wodospadem, odgarniając włosy w tył. William otworzył delikatnie oczy, kierując spojrzenie w stronę Nicolasa, który natychmiastowo odwrócił wzrok, czując, jak całe jego ciało przechodzi dreszcz. Chłopak poczuł także dziwnie przyjemne mrowienie w brzuchu.
Ty idioto, warknął na siebie w myślach.
Wyszedł z wody, wziął swoje rzeczy i poszedł sprawdzić, czy ich kolacja aby nie wyparowała.
Kiedy William wrócił, Nicolas wręczył mu jego porcję owoców z ziołami.
− Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci, że nie poszliśmy zapolować na jakiegoś królika... −  powiedział cicho. − Jeśli o to chodzi, na mnie nie licz. Unikam mięsa jak ognia.
Mężczyzna uśmiechnął się tylko, przyjmując posiłek. Nicolas sam był zaskoczony, że smakowało tak dobrze. Przyjemnie było zjeść tak dobry posiłek, pierwszy od wielu dni.
Tak samo jak przyjemnie było spędzić chociaż jeden spokojny dzień bez walki o przetrwanie.
Zanim Nicolas zasnął, ostatni raz spojrzał na Williama, po czym zamknął oczy i uśmiechnął się delikatnie, zastanawiając się, co przyniesie im jutro.

<William?>

piątek, 27 lipca 2018

Od Williama do Nicolasa

„Cholera jasna. Niech to jebane życie przestanie próbować zabijać ludzi dookoła mnie.”
Z jego gardła wyrwał się zduszony krzyk, gdy ciało Nicolasa bezwładnie runęło w głębię jeziora z przytłumionym pluskiem. Na błyszczącej, niemożliwie lazurowej tafli pozostała jedynie czerwona smuga krwi, ale i ją po chwili rozniosła falująca woda. Prawie jak ludzkie życie. William nigdy nie zapominał, jakie potrafiło być ulotne.
Poczuł zbierające się pod skórą emocje, kotłujące się jak w garze i rozpalające jego żyły do czerwoności. Nie potrafił w tamtej chwili nazwać tego, co czuł. Miał zbyt mało informacji. Łatwiej przychodziło opisać to obrazami. Zdawało mu się, że znowu znajduje się na wojnie, obserwując jak wszyscy dookoła giną i tylko on wciąż trzyma się w jednym kawałku. W myślach nazywał siebie ostatnim ścierwem czerpiącym korzyści z cudzego cierpienia. Chciał przyłożyć lufę do skroni, ale broń za bardzo mu ciążyła w dłoni, chociaż to był tylko pistolet. Wolał wypuścić własną duszę, bo nienawidził tego cholernego uczucia wypuszczania z rąk kogoś innego. Tak wiele śmierci, tak wiele ofiar, że nie mógł pozwolić sobie na żadną więcej.
Potem wszystko zadziało się błyskawicznie. William nie wiedział czy to były jego decyzje, czy coś przejęło nad nim kontrolę. Z wściekłości rzucił się w stronę ogona, mocniej zaciskając palce na rękojeści miecza, który zabrał rycerzowi. Precyzyjnym cięciem rozpłatał go wpół i zwinnie umykając przed masywnym kikutem, podjął szarżę w stronę głowotułowia.
Przeskoczył nad skorpionem, a w locie wbił czarne ostrze w jedno ze środkowych oczu. Z obrzydliwym mlaskiem zagłębiło się aż po jelec, a William został przygnieciony przez wierzgającą bestię. Jeszcze przez kilka sekund wiła się w konwulsjach i potem zastygła w bezruchu. Dopiero wtedy William wyczołgał się spod niej.
Stanął na nogach, ręką dosięgnął miecza i jednym gwałtownym ruchem wyszarpnął go z martwego cielska skorpiona, odepchnął je od siebie, a broń obklejoną dziwną, obrzydliwie śmierdzącą papką odrzucił pod skalną ścianę. Ostrze odbiło się od niej z wdzięcznym brzękiem i rozniosło echem po całej jaskini, ale William już tego nie słyszał. Nie słyszał niczego, ponieważ przed oczami stanęły mu obrazy postrzelonego ojca, zmiażdżonych przez zawalony sufit kolegów z pułku i rozstrzelanej narzeczonej, a na koniec przebitego przez kolec jadowy Nicolasa.
Te piekielne odbicia w lustrach miały rację. Kolejni ludzie umierali przez niego, a on nie potrafił nic z tym zrobić, nieważne jak bardzo się starał.
A w chwili sądu nie dostanie żadnej litości. To nawet wygodne.
Zacisnął zęby, rzucając się w błękitną toń wody. Przyjemny chłód zderzył się z gorącą skórą. Wdarł do piekących ran, przenikał przez mięśnie do kości i rozlał po całym ciele. Dotarł nawet do serca, uspokajając jego chaotyczny rytm.
William był żołnierzem. Został nim, żeby chronić, nie poświęcać.
Zanurkował głębiej, podążając za powoli rozpływającą się smugą krwi. W tamtej chwili William mógł powiedzieć, że nie czuł nic. Bólu, zmęczenia, tęsknoty, złości, rozpaczy, samotności, zagubienia. Nic, jakby woda odcięła go od świata i myśli, w których żył. Natomiast wiedział. Wiedział, że jeśli popełni kolejny błąd, Nicolas nie będzie miał żadnych szans na przeżycie.
Gdy chłopiec znalazł się w zasięgu ręki, objął nieruchome jego ciało i zabrał na powierzchnię. Wnurzył się tuż koło skalnego brzegu, łapczywie łapiąc oddech i bliżej przyciągając do siebie Nicolasa. Nawet przez ubranie czuł jak chłopak stopniowo wytracał temperaturę. Jego skóra coraz bardziej bladła.
Wyciągnął go na skalne podłoże i ułożył płasko. Nicolas cały czas bełkotał, wczepiając palce w koszulkę mężczyzny.
— Nie umrzesz, obiecuję — powiedział łagodnym, niepasującym głosem do cynicznej natury Williama. Nie brzmiał przekonująco, prawdopodobnie sam wątpił w swoje słowa, ale nie potrafił się przed sobą przyznać. — Nie umrzesz — powtórzył bardziej stanowczo, jakby próbował sprawić, że zaraz nastąpi jakiś cud i uratuje jego towarzysza. Przecież całe to miejsce było niemożliwym cudem, więc co stało na drodze, żeby komuś oddać życie? — Tylko nie zamykaj oczu, patrz na mnie. Patrz na mnie! — Delikatnie wierzchem dłoni poklepał Nicolasa po chłodnym policzku. W napięciu obserwował zsiniałe, suche usta z popękaną skórą, blednące żyły na szyi i obojczykach oraz zbielałe knykcie zaciśnięte na koszulce. Chłopak z trudem utrzymywał otwarte oczy i chociaż William nie przestawał mówić, wydawał się już nic nie słyszeć. Oddzielała ich od siebie szklana ściana. Przebywali na granicy dwóch światów, William żywego, a Nicolas — balansował między nimi.
— Tak bardzo chce mi się spać, William — wyszeptał cicho, jakby każde słowo przynosiło mu cierpienie.
— Nie wolno ci zasypiać. Oszczędzaj siły, nie mów — zawyrokował stanowczo, nie pozwalając Nicolasowi więcej zabierać głosu. Ostrożnie rozerwał postrzępioną koszulkę chłopca i odkleił materiał od zakrwawionej rany. Wyglądała koszmarnie. Kolec jadowy połamał żebra, lecz nie przebił ciała na wylot. Prawdopodobnie minął też serce, inaczej Nicolas umarłby, jeszcze zanim William wyciągnąłby go z jeziora, jednak uszkodzenia były tak wielkie, że nawet pierwszorzędny chirurg miałby problem.
Wylewająca się krew wrzała przez jad. To co trucizna robiła z organizmem chłopca nie pasowało do wiedzy Williama. Jad skorpiona miał porażać nerwy, a nie gotować płyny ustrojowe, co kompletnie zbiło go z tropu. Bolesna pustka w głowie ciążyła na duszy, za mało informacji, niewystarczające warunki, żadnego doświadczenia w sprawach magicznych. Najlepsze co mu w tej chwili wychodziło, to zachowywanie spokoju, mimo że wewnętrznie wrzeszczał jak przerażony pięciolatek.
— Wszystko będzie dobrze, nie martw się — kłamał, bardziej dla siebie niż Nicolasa.
— Prze… pra… szam… — wydukał w odpowiedzi i oparł głowę na ziemi, zamykając poznaczone żyłami powieki. Przerażony William przyłożył palce do tętnicy szyjnej i zamarł, gdy nie wyczuł pulsu pod zimną, bladą skórą. Ciało Nicolasa przepełniała cisza. Jedna z najstraszniejszych rodzajów ciszy, która najpierw daje dźwięk, a potem z obrzydliwą satysfakcją go zabiera. Tej ciszy nie dało się przerwać, przychodziła kiedy chciała. Za pierwszym razem była bogiem, za drugim diabłem. Najpierw się ją kocha, a potem nienawidzi.
William przycisnął do oczu zabrudzoną krwią rękę i ciężko usiadł na ziemi. Czas płynął albo zatrzymał się w miejscu. To nie miało znaczenia. Mogło minąć kilka sekund albo kilka dekad. Mógł oddychać albo nie. Mógł żyć albo umierać. Mógł milczeć albo krzyczeć. Mógł siedzieć albo spadać. Teraz nic nie miało znaczenia. Nigdy nie miało i nigdy nie będzie mieć.
Z wściekłości uderzył pięścią o ziemię, a z jego gardła wydarł się pełen żalu, nienawiści i frustracji krzyk. Znowu. Znowu to zrobił. Znowu pozwolił komuś umrzeć. Czy to nie może się skończyć? Zacisnął palce na włosach, próbując odgonić coś, czego nie było. Pustka w myślach rozsadzała go od środka.
Nagle za jego plecami rozległo się głośne szuranie przesuwanych głazów i sypiącego się gruzu. William, chociaż był pochłonięty przez własną ciszę, poruszył się gwałtownie, podrywając na nogi. Nie panował nad instynktami, jego ciało wiedziało lepiej co powinno zrobić. Ból rozniósł się po rannej łydce, ale nawet nie jęknął, przyzwyczajony do ukrywania wszystkich słabości. Stanął przodem do źródła hałasu i dostrzegł ciemną jamę, której mrok częściowo rozpędzało światło zapalonych pochodni. Pomiędzy nimi drżała sylwetka niskiej, mocno przysadzistej kobiety z obwisłym biustem.
— Hola, hola! Co tu się dzieje? Co to za hałasy? Kogoś mordują? — echo rozniosło skrzekliwy jak u ropuchy głos, ale niezwykle raźny. Pasował do obrazu obwieszonej długimi łańcuchami ze szczurzych czaszek staruszki z tak szerokim uśmiechem na twarzy, że zahaczał o niemożliwe. Pomarszczone policzki podnosiły się niezwykle wysoko, sprawiając, że oczy przyjmowały kształt małych szparek. William nie potrafił określić czy to sympatyczny uśmiech, czy szalony. Równie dobrze mógł łączyć obydwa typy. Kobieta opierała się o drewniany kij opleciony dziwnymi kwiatami, które wyglądały, jakby storczyki pobiły się z hortensjami, a potem kopulowały z kapustą. Dookoła nich latały z cichym brzękiem małe kuleczki światła. To nie były owady, tylko po prostu światło, które je udawało. Czasem wpadały w ciągnące się po ziemi długie, szare włosy staruszki, poplątane przez jeszcze inne rośliny, które przypominały niezapominajki z kłami.
— Oho! Ktoś obudził Azorka. — Staruszka podeszła do leżącego nieruchomo skorpiona i kopnęła go bosą stopą w rozpłatany kikut po ogonie. — Teraz raczej nie ma szans, żeby znowu się obudził ten gnojak. Całe życie modliłam się, żeby ktoś urąbał temu łeb. Wreszcie mnie wysłuchano. Jak się z tym czujesz, ty mały srojdku? — Zamachnęła się nogą jeszcze raz i kopnęła go znacznie silniej. Aż zmarszczki na jej twarzy nieprzyjemnie zafalowały. — Hm? A co to? — Uśmiech kobiety zniknął, gdy zwróciła głowę w stronę Williama. Teraz mógł dostrzec blade, prawie białe oczy. Przeszyły jego ciało na wylot. Dotarły do duszy, a potem roztrzaskały ją na kawałki i złożyły z powrotem w jedną całość.
W tej krótkiej chwili zdołał zobaczyć swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Poznać najdrobniejsze szczegóły, dostać w dłonie cudze losy, przebić się przez jądro Ziemi, nauczyć setek zapomnianych języków, dotknąć legendarnych artefaktów przeznaczonych bogom i stanąć przed obliczem Śmierci, ale kiedy kontakt wzrokowy został zerwany, wszystko uciekło mu z głowy. Znów był tylko Williamem Ardenem. Po chwili staruszka zwróciła uwagę na okaleczoną nogę mężczyzny i ciało martwego Nicolasa za nim, a jej spojrzenie natychmiast złagodniało. — No to nieźle się urządziliście, chłoptasie.
William drgnął, gdy staruszka powoli podeszła bliżej niego, stukając o kamienne podłoże swoim kijem. Wszędzie tam, gdzie końcówka się zatrzymała, wyrastały soczysto zielone źdźbła trawy, a zachwycone światełka w mgnieniu oka śmigały w ich stronę.
Stanąwszy tuż przed mężczyzną, ruchem ręki kazała mu się schylić. Sięgała mu zaledwie do połowy klatki piersiowej, więc usłuchał gestu, mimo że wciąż zachowywał ostrożność. Staruszka delikatnie położyła pomarszczone palce na chropowatym od zarostu policzku, a po całym ciele Williama niespodziewanie rozlało się coś przyjemnie ciepłego. Magia. Wiedział to. Taka cudowna, czysta, piękna magia, która objęła go w pełni, włącznie z duszą. Od stóp do głów. Zniknęło całe zmęczenie, głód, pragnienie oraz ból. Poczuł się jak nowo narodzony i pełen spokoju.
— Cóż za wspaniały z ciebie chłopiec. Tylko twoją duszę coś mocno zraniło — powiedziała kobieta, zabierając rękę z policzka Williama, ale cudowne uczucie zostało jeszcze przez kilka sekund i stopniowo zaczęło zanikać, aż do czasu, gdy go nie potrzebował. Sam odszukał wewnętrzną równowagę i z zachwytem zauważył, że wszystkie rany na jego ciele zniknęły.
— Ten chłopiec również jest wspaniały, lecz to jego ciało ucierpiało. — Staruszka usiadła z trudem obok martwego Nicolasa. Wszystkie kości w jej ciele dziwnie zachrzęściły, ale William nie odezwał się ani słowem, jedynie ostrożnie uklęknął obok niej. Przesunęła dłonią nad raną w klatce piersiowej, spod jej palców wyskoczyło więcej brzęczących światełek, które pomknęły ku ranie i osiadły na niej, a staruszka szeptem wydawała im polecenia.
— Mogę naprawić fizyczne szkody, ale dusza zdążyła się wyrwać — odezwała się, przykuwając czujny wzrok Williama. Drugą dłoń położyła na jego dłoni, jakby chciała dodać mu otuchy.
— Da się coś z tym zrobić? — spytał. Pierwszy raz od śmierci chłopca jego głos rozbrzmiewał naturalną, tak cudownie czystą nadzieją. Staruszka uniosła wysoko brwi i uśmiechnęła się. Teraz William wiedział, że to jeden z sympatycznych uśmiechów. Poklepała go po plecach z męską siłą, jakiej nie spodziewał się po takiej babci.
— Jeśli chcesz go ocalić, wyślę cię do Przezroczystego Świata. Nie minęło wcale tak dużo czasu, więc pewnie jego dusza wciąż się po nim plącze i czeka na przeniesienie wyżej — zaskrzeczała jak ropucha z podekscytowania, zaś William wzdrygnął się na ten straszny odgłos. — Muszę cię jednak uprzedzić, chłoptasiu. Przezroczysty Świat nie jest bezpieczny. Jeśli się w nim znajdziesz, nie ma pewności, że swojego przyjaciela albo czy w ogóle wrócisz. Będziesz podróżował jako dusza, a dusza bez ciała to najbardziej bezbronna rzecz we wszechświecie, więc może cię pożreć jeden z demonów albo jakaś inna mara zastąpi cię w tym ciele i wtedy przestanie być twoje. Chcesz podjąć to ryzyko?
William spojrzał z troską na małe światełka udające owady, które krzątały się przy ranie. Powoli odbudowywały wewnętrzne organy, zniszczone żyły i tętnice oraz połamane żebra. Przesunął wzrok w górę, zatrzymując się na długich rzęsach chłopca i zaciśniętych powiekach. Przez sekundę wydawało mu się, że widział przerażoną twarz rozstrzelanej Juliette, ale kiedy zamrugał, znowu miał przed sobą Nicolasa. Poczuł nieznaczne ukłucie w sercu.
— Zrobię to. — Przytaknął głową zdeterminowany. Stara kobieta klasnęła w dłonie i zaśmiała się przerażająco oraz skrzekliwie. — Zgoda! Weź Przecinacz Dusz! Ostrze zdolne pozbawiać egzystencji nawet duchy! Tak, ten piękny, czarny miecz, który zwędziłeś rycerzowi na górze! — zakrzyknęła, podrywając się z miejsca na nogi. Zakręciła się wokół własnej osi i zaczęła rysować drewnianym kijem dziwne znaki na ziemi, szepcząc pod nosem jak w mantrze słowa nieznanego języka. W tym czasie William odnalazł pod skalną ścianą oblepiony mazią miecz i wrócił do staruszki. Ta, nie przerywając swoich rytualnych przygotowań, poleciła mu najpierw obmyć ostrze, tak więc zrobił. Potem wzięła dłoń Williama i przewiązała jego nadgarstek białym sznurkiem prowadzącym do większego kłębka, który zaś schowała do kieszeni podartych łachmanów.
— Biel jest czysta, żaden demon nie spróbuje przerwać sznurka, a tobie pomoże wrócić do naszego świata — wytłumaczyła z głębokim zaaferowaniem w oczach. Wydawały się wręcz nim płonąć. — A te znaki — wskazała dłonią na wyrysowane symbole. — ułatwią ci podróż i poszukiwania. — Upewniła się, że solidnie zawiązała pęk. — To jak wieszczenie.
— Wieszczenie? — William uniósł pytająco brwi, a kobieta uśmiechnęła się radośnie oraz na pewien sposób niepokojąco.
— Rodzaj poszukiwania odpowiedzi na pytania, ale ty będziesz poszukiwał duszy — odparła lekkim tonem. Tak lekkim, że poczuł ciarki na plecach. — Nie ufaj nikomu, nie powierzaj swojego losu kłamstwom, nie wierz w ułudy i iluzje, będziesz wiedział, kiedy znajdziesz swojego przyjaciela. Mogę tutaj poczekać, zadbać o naprawę jego ciała i próbować uziemić cię, gdyby coś poszło nie tak. — Zacisnęła swoją pomarszczoną dłoń na dłoni Williama i pomogła mu usadowić się obok ciała Nicolasa, a potem wręczyła mu Przecinacz Dusz. — Powodzenia, Avayreen.
— Co to znaczy? — spytał zbity z tropu William. Zmarszczył brwi.
— W języku Zapomnianych to znaczy Złodziej Dusz — Kobieta zaśmiała się histerycznie, wbijając mocniej paznokcie w skórę mężczyzny. Nie drgnął ani się nie odsunął. Czuł tak silną determinację, że nawet przytłumiła wiążący jego dłonie strach i pozwoliła działać w pełni. Czy to odwaga? A może już szaleństwo? Igrał z siłami Życia i Śmierci. Zamierzał przeciwstawić się prawom natury, walczyć z zasadami, które od początków świata zataczały bezbłędne koło. Idiotyzm. — Już na zawsze zostaniesz napiętnowany mianem Avayreena. Czy mimo to jesteś pewien swojego wyboru?
William nic nie powiedział, jedynie mocniej ścisnął dłoń staruszki i odwzajemnił jej spojrzenie, równie przeszywające i równie zuchwałe. Doskonale wiedział, czego chciał, kobieta również to wiedziała, zatem nie potrzebowali słów, aby się ze sobą zgodzić. Drugą ręką nakreśliła dziwny znak na czole Williama, nakazała mu spojrzeć na taflę jeziora i skupić się na odbiciu. Tak zrobił. Wbrew temu, do czego zmierzał przez własną głupotę albo odwagę, czuł spokój, energię harmonijnie przepływającą przez jego ciało oraz ciszę, ale tę przyjemną, która pomagała zapomnieć o smutku.
Obserwował odbijające się na powierzchni wody małe światełka udające owady i skalny sufit, lecz wkrótce to wszystko zamieniło się w niebo z leniwie płynącymi po nim chmurami. Nie wiedział kiedy to się stało. W jednej chwili widział skały, a w drugiej piękny błękit. Zupełnie jakby umysł zgrabnie wyciął moment pomiędzy tymi zdarzeniami.
W następnej kolejności uwolnił się od granic, wciąż czuł dotyk kobiety, lecz był tak odległy, że prawie o nim zapomniał. Miał przed sobą rozległe morze, z którego ciągnął się biały sznurek obwiązany dookoła jego nadgarstka. Nie, to nie było morze. To trawa. Wysoka, trawa o kolorze lazuru. Przez nią tłukły się wielkie, spienione fale wody o perlistej barwie. To jednak morze. Nie, nie morze. Było czymś, czego nie potrafił nazwać.
Pod palcami poczuł przyjemny chłód biegnący od srebrnej rękojeści Przecinacza Dusz. Zacisnął pięść mocniej, jakby chciał dodać sobie otuchy i podryfował przez nieznane zjawisko. Leciał ponad falami albo biegł wśród nich. Nie do końca był tego pewien, ale wiedział, że cały czas zmieniał swoje położenie, chociaż obraz pozostawał prawie jednakowy. Coś właśnie tak mu podpowiadało.
Obserwował płynące przed nim dziwne duchy Stworzenia tak odległe od rzeczywistości że nie istniały słowa, aby je opisać, chociaż William po tym, co już zobaczył, wolał uznawać r z e c z y w i s t o ś ć za pojęcie umowne. To miejsce wykraczało poza wszelkie pojęcia. Opisywanie go oznaczało możliwość i niemożliwość. Łamało wszystkie zasady i dostosowywało się do nich.
Dziwny cień zbliżył się do Williama. Męzczyzna dostrzegł go kątem oka, a potem odwrócił głowę w jego stronę. Obok niego frunął albo biegł Nicolasa albo coś, co wyglądało jak on.
— Przybyłeś po mnie! Proszę zabierz mnie stąd! — załkał żałośnie Nicolas albo coś, co wyglądało jak on i wyciągnęło ręce do Williama. Przez chwilę wahał się nad decyzją, aż uniósł ostrożnie dłoń z przewiązanym przez nadgarstek sznurkiem, ale nie poruszył nią. Odepchnął się od powietrza, trawy albo morza i poszybował albo pobiegł dalej, a Nicolas albo coś co wyglądało jak on zaryczało wściekle. Przybrało postać ogromnego na półtora metra szerszenia z nienaturalnie powyginanymi odnóżami i ściekającą dziwną mazią po oczach. Ryk przekształcił się w okropne brzęczenie trzepoczących skrzydeł, a potem szerszeń wystrzelił w stronę Williama. W ostatniej chwili odwrócił się, tnąc z mieczem. Ostrze oddzieliło głowę od tułowia, a cała egzystencja stwora rozpłynęła się w trawie, morzu albo powietrzu.
Po chwili zleciał się cały rój półtorametrowych szerszeni. Widząc to, Williama objęła groza, która zaczęła mu przypominać, że ciałem znajduje się w jaskini, a duszą w Przezroczystym Świecie. Wrócił dotyk kobiety. Nie mógł pozwolić, żeby stracił skupienie, inaczej przyciągnie go ciało, nie mógł też skupić się za bardzo, bo inaczej odleci za daleko i straci połączenie.
Nie czuł w tej chwili serca, mięśni ani oddechu, zatem nie potrafił oszacować czy rzeczywiście się bał. Po prostu mknął przed siebie czym prędzej, starając się zgubić rój. Brzęczenie jednak z każdą chwilą stawało się coraz głośniejsze, aż zaczęło rozsadzać jego głowę.
Zamachnął się mieczem, pozbawiając egzystencji tylko jednego szerszenia. Reszta odsunęła się trochę i dała Williamowi parę sekund przewagi. Wykorzystał to i zanurkował niżej w trawę albo morze. Wdarł się w rytm płynących dookoła niego dusz i stworzeń nie do opisania. Brnął do przodu, a brzęczenie cały czas za nim podążało. Tłukło się o jego skórę, doprowadzało do szaleństwa, ogłuszało, zabijało, roztrzaskiwało na kawałki.
Ciął ponownie, jednym precyzyjnym ciosem, przeszywając dwa tułowia szerszeni. Reszta cofnęła się, żeby nie sięgnęło ich ostrze. Pomknął dalej.
Mijał rozpędzone dusze, poszukując tej jednej. Nie wiedział ile czasu upłynęło. Tutaj to nie było istotne. Jego ciało właśnie mogło się postarzyć o dwadzieścia lat albo cofnąć w czasie. Upływały minuty albo miesiące. Umierał albo żył. Jedyne, co wypełniało jego głowę to odnalezienie duszy Nicolasa i sprowadzenie go z powrotem.
Zauważył ją oddaloną o kilkanaście metrów. Powoli dryfowała do przodu, jakby jedyne, co go niosło, to prąd trawy albo morza. Jego dusza wydawała się śnić. William z trudem pokonał dystans między nimi. Czuł, że znajduje się za daleko swojego ciała i więź między fizyczną a niefizyczną częścią zaczyna się zrywać. Tylko sznurek utrzymywał go przy świadomości, że ma gdzie wracać. Napierał na niego ból oraz sen. Nie mógł zasnąć, nie teraz, wciąż był żywy. Wciąż walczył z zasadami natury. Wyciągnął dłoń po dłoń Nicolasa i zacisnął ją na jego nadgarstku. Nie wyczuł skóry ani ciepła, ale wiedział, że go dotyka.
— Avayreen! — wydarła się jedna z rozbudzonych dusz.
— Sanye ei ce’t ma’e Avayreen! — dołączyła do niej inna, a potem wszystkie dusze dookoła niego zaczęły wyć w dziwnym języku. William słyszał tylko Avayreen. Nie wiedział czy to hańbiące czy godne określenie, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo po chwili znów usłyszał brzęczenie i szalenie bolesne ukłucie w prawym udzie, a potem w lewej łydce i pomiędzy łopatkami.
Wypuścił nadgarstek Nicolasa i zacisnął mocniej dłoń na rękojeści. Odwrócił się, próbując ignorować przeszywający nawet duszę ból. Czuł, że się rozpada. Czuł jak jego niefizyczna część butwieje. Staje się obrzydliwa, nie do zniesienia, jak nie dusza, ale ohydne stworzenie bez umysłu. Brzydził się sobą, pragnął odciąć zniszczone części albo rzucić się w otchłań.
Mieczem zgładził trzy szerszenie, a potem znów chwycił Nicolasa za dłoń, splatając z nim palce w stalowym uchwycie i szarpnął go w swoją stronę.
— Avayreen! — zawyło coś koło jego ucha, ale nie zwracał już na to uwagi, tylko wyrwał się z prądu niosącego dusze, ciągnąc ze sobą nieprzytomną duszę Nicolasa. Podążał czym prędzej za białym sznurkiem. Musiał się stąd wydostać, zanim sam całkowicie zbutwieje i zanim więź pomiędzy fizyczną a niefizyczną częścią zostanie zerwana, ale im bliżej znajdował się miejsca powrotnego, tym silniejsza się stawała, tak samo jak obrzydliwe uczucie obumierania duszy.
Wpadł razem z Nicolasem w miejsce, gdzie sznurek go zaprowadził i tak samo, jak zadziało się podczas wejścia, tak samo odczuł to podczas wyjścia. Najpierw widział morze albo trawę i niebo, a potem znowu skalne sklepienie i jezioro. Starsza kobieta zniknęła, zostawiając koło niego szpulkę białego sznurka oraz skromną lnianą koszulę, prawdopodobnie dla Nicolasa. Wcześniej wszak William rozerwał jego koszulkę, żeby dostać się do rany.
Nicolas. Odwrócił spojrzenie od odbicia na tafli jeziora i skierował uwagę ku leżącego obok niego chłopca, z którym miał splecione palce dłoni jak w Świecie Przezroczystym. Najpierw obserwował powoli wznoszącą się i opadającą klatkę piersiową, na której nie została nawet blizna po ranie, a potem delikatnie drgające powieki. Odetchnął z wyraźną ulgą, ciesząc się, że udało mu się przywrócić Nicolasa do życia.
Odsunął dłoń i dopiero wtedy zauważył, że na zewnętrznej stronie widniał wypalony magią symbol, przedstawiający płomień ognia z trzema językami i kręgiem w środku, przeciętym przez pionowo mknącą strzałę. Zajaśniał na chwilę bladym światłem, a potem wtopił się w skórę Williama, znikając.
Zamrugał parę razy, ale uznał, że to nie ma większego sensu. Jak prawie wszystko.
Spojrzał na oddychającego Nicolasa i czekał aż dusza znów wtopi się w ciało.


wtorek, 24 lipca 2018

Od Itzel do Kogoś

Leżałam na trawie i patrzyłam na niebo, chmury układały się w zabawne wzory.
- Tutaj mamy królika na rowerze. A tam jest kot - powiedziałam do siebie, bo przecież nikogo tutaj nie ma - Mój kotek. Tęsknię za nim - dodałam. Co było prawdą. Nagle coś z drzewa na mnie skoczyło. Szybko się podniosłam i ujrzałam nie kogo innego jak Asmodeusa. Moje oczy zrobiły się ogromne, a ja niemal udusiłam kotka. Jego mruczenie było cudowne, nagle nie czułam się już tu tak samotnie. Ciekawe, jakim cudem się tutaj znalazł. Teraz to i tak mało istotne, mam mojego kotka. Wszystko inne jest bez znaczenia. Ponownie się położyłam na co kotek położył się na moim brzuchu. Podłożyłam pod głowę jakąś bluzę, jednakże na chwilę się zatrzymałam i rozejrzałam, czyja ona może być. Nikogo tu jednak nie było. Pogłaskałam kota, na co spojrzał na mnie. Po chwili odwrócił się w stronę bluzy i ja powąchał. Zeskoczył ze mnie i zaczął iść. Wstałam więc i ruszyłam za nim.
***
W sumie to nie wiem, jak długo szliśmy, ale Asmo dobrze wiedział gdzie iść. Kilka razy stanęliśmy, aby mógł obrać odpowiedni kierunek. Właśnie wtedy pobiegł do jakiegoś chłopaka, po czym zaczął się do niego łasić. Wywróciłam oczami i podeszłam pewnie.
- To najwyraźniej twoje - powiedziałam. Pokazałam mu bluzę, a on wziął ją i odłożył na bok. Wziął na kolana kota, lecz ten zaczął warczeć. Wiedziałam, iż czas iść. Wzięłam Asmo i zaczęłam wracać do swojego domku, lecz stwierdziłam, że w sumie można zajrzeć na stołówkę po jakieś jedzenie dla niego.

Ktoś?

niedziela, 22 lipca 2018

Od Emmy do Sveina

Czy on jest poważny? Dopiero co był nieprzytomny, a już gdzieś zasuwa. Boję się go zostawić samego, bo nie wiadomo co się może stać. A drugi raz nie mam zamiaru go ciągnąć do pokoju, jak worek z mięsem.
- Gdzie ty się do jasnej cholerny wybierasz? - krzyknęłam na korytarzu zamykając pokój.
- Przed siebie maleńka - rzucił i wyszedł z budynku.
Doprawdy, chyba sama go dobiję. Pobiegłam za chłopakiem, jednocześnie plotąc warkocz. Nie daje mi spokoju pewna kwestia. Nikt jeszcze nie zemdlał ot tak z bólu głowy. Nie chcę go pytać, bo będzie niezręcznie.
Jedynie co, to mogę go zakopać jak mi tu zejdzie. Dogoniłam go i starałam się dotrzymać mu tempa.
- Nie musisz za mną iść. Nie potrzebuję niańki - wyszydził
- Potraktuj mnie jako swoją osobistą pielęgniarkę - serio, wolę nie myśleć co sobie wyobraził
Chłopak się tylko uśmiechnął i kroczył dalej. Dziś będę robić za jego rzep przy tyłku. Nie mam nawet pojęcia czemu się tak nim przejmuję. Wątpię, czy usłyszę podziękowanie. Jednak cieszę się, że znów widzę ten jego szyderczy uśmiech.
- Chodź gdzieś ze mną - powiedziałam po czym ruszyłam w stronę lasu
- Już mnie chcesz gdzieś zaciągnąć? Tak szybko? Nie spodziewałem się tego - odpowiedział udając wielce zszokowanego .
Ignorując jego teksty, zaczęłam wchodzić na dość spory pagórek. Lubię to miejsce, bo widać stąd prawie cały obóz. Oraz zachody słońca, są tu nieziemskie. Będąc już na górze, usiadłam klepiąc miejsce obok.
- Siadaj i nie gadaj - spojrzałam na niego groźnym wzrokiem.
Czarnowłosy chyba zamierzał coś powiedzieć, ale zrezygnował. W końcu usiadł podpierając się z tyłu dłońmi. Słońce właśnie zachodziło, rzucając różne kolory na nasz świat. Dawno nie oglądałam tego z kimś. Przyznam, że to całkiem przyjemne uczucie.
- Lubię tu przychodzić - zaczęłam, a oliwkowe oczy chłopaka zwróciły się ku mnie - kiedy chcę pomyśleć lub coś mnie trapi. To miejsce uspokaja - uśmiechnęłam się serdecznie, po czym wstałam.
- Czas się zbierać. Sądzę, że powinieneś odpocząć.

<Svein, a ty jakie miałeś widoki xd >

Od Nathaniela do Kogoś

Powoli otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie, by przyzwyczaić się do światła. Nie wiedział, ile czasu spał, ani dlaczego w ogóle spał. Powinien teraz czaić się za sofą biznesmena z Londynu w jednym z jego apartamentów i celować w tył jego głowy, więc co w takim razie robił na kwiecistej polanie?
Podniósł się powoli do siadu i rozejrzał w poszukiwaniu kogokolwiek, od kogo mógłby wyciągnąć informacje o miejscu, w jakim się znajduje, jednak nikogo nie zobaczył. Czyżby to miejsce było całkowicie pozbawione ludności?
Usłyszał krakanie gdzieś nad sobą i uniósł głowę, by zobaczyć, co to takiego, a wtedy zobaczył ogromnego, czarnego kruka. Ptak przekręcał głowę, patrząc na młodzieńca, po czym, ku zdziwieniu Nathaniela, usiadł na jego ramieniu. Zaskrzeczał mu cicho do ucha, po czym delikatnie wziął do dzioba kosmyk jego włosów i pociągnął lekko. Nathaniel syknął cicho, jednak nie przegonił ptaka, a tylko delikatnie chwycił go za dziób i odsunął.
-Wygląda na to, że póki co jesteś moim jedynym towarzyszem - mruknął, po czym puścił ptasi dziób.
Kruk potrząsnął głową, spojrzał na Nathaniela i znów zaskrzeczał. Mężczyzna zaczął się zastanawiać nad tym, dlaczego w ogóle dziki ptak miałby tak się do niego zbliżyć. Był przetrzymywany w niewoli i uciekł? A może był chory?
Nathaniel westchnął i wstał, a zaskoczone ptaszysko zamachało skrzydłami, by utrzymać równowagę. Ruszył przed siebie i zaśmiał się cicho na myśl o tym, jak to musi wyglądać. Zamaskowany młodzieniec z krukiem na ramieniu.
-Doprawdy, wyglądam jak postać z książki fantasy. Musimy jeszcze tylko nadać ci jakieś imię, a później już mogę głaskać cię ze złowieszczym uśmieszkiem - spojrzał na ptaka i zdziwił się nieco, gdy zobaczył zrozumienie w oczach kruka.
Może wcale nie był zwykłym krukiem.
-Może nazwę cię po prostu Raven. Połączenie mroku i komizmu, co ty na to?
Ptak zaskrzeczał i podskoczył delikatnie, machając jednocześnie skrzydłami.
-Uznam to za "tak" - przymknął na chwilę oczy, po czym znów spojrzał na swojego nowego przyjaciela. -Dobrze, Raven. Chciałbym się dowiedzieć, co ja tutaj właściwie robię i co to za miejsce. Pomożesz mi?
Raven zaskrzeczał głośno i tupnął nóżką, po czym obydwaj zniknęli w cieniu drzew.

<Ktoś chętny?>

Od Angelo do Marka

Wybudził się ze snu z krzykiem na ustach i poderwał do pozycji siedzącej. Pojedyncza strużka potu powoli przetoczyła się po jego skórze na karku, a potem zniknęła za szarą koszulką. Oddychał powoli i z trudem, jakby każdy haust powietrza palił go w gardło. Serce szalenie kotłowało się w piersi, próbując połamać żebra. Czuł nieprzyjemne mrowienie w rękach oraz nogach, a zimne dreszcze raz za razem przeszywały jego plecy.
Wciąż przez umysł przebiegały mu obrazy z koszmaru, w którym zamordowano go dokładnie cztery razy. Za każdym razem podziwiał swoją śmierć z innej perspektywy. Najpierw patrzył własnymi oczami, potem był nożem, którym go zadźgano, następnie został swoim mordercą, a na koniec oglądał wszystko jako postronny obserwator. Żadna z wariacji nie zwalniała go z wrażenia przeraźliwego bólu wijącego się przez całe ciało. Cierpiał tak samo, będąc w swoim ciele, jak i w ciele osoby trzeciej. Tak samo pragnął czym prędzej umrzeć, ale nim to nastąpiło, obudził się. Uznał, że to okrutne, ponieważ jego wyśniona wersja została tam sama, zupełnie sama i konająca w agoniach. On wróci do rzeczywistości, a ona nigdy do końca nie umrze.
Drżącymi dłońmi przetarł zamglone oczy, wzdychając ciężko. Jego oddech powoli wracał do normy i serce stawało się coraz spokojniejsze, więc skupił się na liczeniu jego uderzeń, żeby opanować rozszalałe myśli. To nie było takie proste. Angelo przyzwyczaił się, że to te najstraszniejsze rzeczy zawsze zostawały i kroczyły za nim przez lata, podczas gdy chwile warte uwiecznienia znikały za gęstą mgłą. Koszmar, jak zapewne większość koszmarów, uporczywie chciał utrzymać się pamięci. Wiercił dziurę w duszy, dopóki nie przekrzyczała go inna myśl. Musiał zniknąć, gdy Angelo przypomniał sobie, że o tej porze powinien być w pracy.
Jak poparzony zerwał się z łóżka, ciągnąc za sobą cienką pościel. Udało mu się zrobić parę kroków, ale potem potknął się o kołdrę i runął na zimną podłogę z głośnym hukiem. Pokój wypełnił niski, łagodny głos, zupełnie niepasujący do długiej wiązanki soczystych wulgaryzmów w języku włoskim. Angelo przez chwilę leżał obolały, a potem oparł się na rękach i usiadł ze skrzyżowanymi nogami. Dopiero wtedy zauważył, że to nie był jego pokój. Małe, puste pomieszczenie z szarymi ścianami i szarą podłogą w niczym nie przypominało pełnego kolorów domu Angela. Nigdzie nie widział krzywo przywieszonych zdjęć z jego rodzeństwem, ani białego dywanu z wielką plamą po ketchupie, ani brzydkich figurek z plasteliny, które dostawał co rok na urodziny od Floriano, ani kolekcji podziurawionych skarpet babci. Obok niego leżała zwykła, biała kołdra, zamiast kolorowego koca w kwiaty. Uschnięte rośliny w rogach pokoju, porozrzucane robocze ubrania oraz pajęczyny pod sufitem, zastępowała idealna, szara czystka. To miejsce nie miało charakteru.
Podniósł się na nogi i jego wzrok padł na otwarte na oścież drzwi prowadzące do łazienki, a potem na wywieszone na ścianie nad umywalką niewielkie lustro bez obramowania. Angelo zbliżył się do niego i z ust wyrwał mu się cichy jęk, gdy dostrzegł swoje odbicie. Przypominał siedem nieszczęść. Był niemożliwie blady, a pod oczami odznaczały się wyraźne sińce wynikające z braku snu. Usta straciły naturalny kolor, za to widoczne stały się drobne rany, które powstały, gdy nałogowo zdzierał z nich skórę zębami, żeby się odstresować. Przez myśl przebiegło mu, że przypominał ducha. Gdyby nie utrzymywana forma, prawdopodobnie zniknęłyby wszystkie mięśnie, na które tak ciężko pracował, chociaż obojczyki wystające spod koszulki wydawały się znacznie bardziej wystające niż tydzień temu. Aż poczuł ciarki na plecach na myśl, że tak makabrycznie schudł w tak krótkim czasie, jednak jak szybko się pojawiły, tak szybko przeszły.
Przypomniał sobie, co się stało. Stracił przytomność w pracy, więc pewnie ktoś się nad nim zlitował i zabrał do swojego domu, żeby mógł odpocząć. Ile przespał? Ile zmian stracił? Ile pensji mu obcięto? Skarcił się surowo w myślach, nie powinien tak łatwo tracić kontroli nad ciałem, jeśli zależało mu na rodzinie. Bezlitośnie harował dzień i noc, żeby pozwolić im dobrze żyć. Nawet mała luka w pieniądzach stawała się ogromnym problemem, więc opuszczanie zmian nie wchodziło w grę.
Spojrzał jeszcze raz na wymizerniałe odbicie i przywołał na twarz sympatyczny uśmiech. Nie wyglądał na zdrowego, a jeszcze gorzej się czuł, ale mimo to wciąż m u s i a ł przypominać grzecznego, szarmanckiego Angelo. Z zadowoleniem stwierdził, że nie widać po nim oznak zmęczenia, nie licząc fizycznych defektów. Lata praktyki nauczyły go perfekcyjnie maskować prawdziwe samopoczucie. Odsunął się od lustra i odszukał wzrokiem drzwi wyjściowych. Były skromne, prawdopodobnie wykonane ze słabej jakościowo sklejki i pomalowane na szaro, więc prawie całkowicie wtopiły się w ściany. Odróżniała je tylko prosta, żelazna gałka. Angelo przekręcił ją i wyszedł z pokoju, spodziewając się dalszej części mieszkania albo domu. Zdziwił się jednak, gdy podmuch ciepłego, letniego wiatru o zapachu konwalii uderzył go prosto w twarz. Otworzył szeroko oczy, tracąc na chwilę rezon. Miejsce, w którym się znalazł, przypominało ogromny kampus wypoczynkowy, a na domiar złego w sercu jeszcze bardziej ogromnego lasu.
„Gdzie jestem?” — przebiegło mu przez myśl. Rozejrzał się uważnie dookoła, zapamiętując numer pokoju, w którym się obudził. Ostrożnie zszedł z drewnianego podestu na trawę i niespodziewanie poczuł jak do jego żył dostaje się dziwna, zimna energia i zaczyna krążyć razem z krwią. Zadrżał krótko, obejmując się ramionami. Wbrew temu poczuł jedynie rozlewające się w klatce piersiowej ciepło oraz miły spokój ducha.
Coś skierowało jego uwagę na największy budynek w rzekomym kampusie. Nieznana siła kazała mu podążać w tamtą stronę, więc powoli wznowił krok, pochłaniając oczami nowe otoczenie. To miejsce wydawało się nierealne, wręcz pięknie nierealne, jednak Angelo musiał czym prędzej wracać do domu, chociaż z przyjemnością zostałby tu dłużej. Dookoła nie było śladu żadnej żywej duszy. Brzmiały jedynie głośne cykady oraz przerywające je od czasu do czasu świergoty ptaków, wrzaski gawronów albo skrzeczenie żab. Słońce powoli chowało się za czubkami drzew, ostatnie promienie wpadły w soczysty błękit nieba i stworzyły słodką mieszankę różu zahaczającego o złoto, a czubki drzew powoli zasnuwała nocna mgła.
Angelo przystanął na chwilę, gdy kątem oka dostrzegł ruch pomiędzy drzewami. Wydawało mu się, że to była kobieta, chociaż jedyne, co zauważył to dziwnie cienistą konsystencję jej sylwetki oraz lekkie zaokrąglenie w biodrach, więc nie mógł być tego całkiem pewien. To tylko światło mogło płatać figle. Pomimo tego, zdecydował się sprawdzić czy to nie ktoś, kto mógłby mu pomóc wrócić do domu.
Przyspieszył kroku, a potem przeszedł do biegu aż dotarł na skraj lasu i zatrzymał się przed pierwszymi drzewami. Poczuł narastający lęk głęboko w sercu, chociaż był pewien, że nic złego go tam nie spotka, skoro inni ludzie kręcili się dookoła. Z każdym krokiem strach stawał się silniejszy, ale Angelo ignorował go zgodnie z głosem rozsądku. Stawiał szybkie, stabilne kroki, brnąc przez morze chaszczy i krzewów, a dusza próbowała się wyrwać z ciała, żeby wrócić na teren kampusu. Znów dostrzegł sylwetkę pomiędzy drzewami, teraz był zupełnie pewien, że to kobieta. Uśmiechnął się do siebie z nadzieją, zmuszając nogi do biegu. Od czasu do czasu nawoływał obcą osobę, ale im bardziej się do niej zbliżał, tym dalej wydawała się być.
Ostatecznie stracił ją całkowicie z oczu, dotarłszy do niewielkiej polany pośrodku lasu. Słońce już prawie całkowicie zniknęło za horyzontem i tylko ostatnie promienie snuły się po sklepieniu nieba. Angelo nabrał powietrze w płuca, ciesząc się słodkim zapachem konwalii, niesionym przez wiatr i westchnął głęboko. Nie miał raczej szans, żeby odszukać dziwną kobietę, więc odwrócił się w stronę, z której przyszedł z zamiarem odejścia, lecz zatrzymało go dziwne pomrukiwanie, pomieszane z warczeniem. Rozejrzał się uważnie dookoła, dopiero wtedy dostrzegł lśniące na czerwono stado ślepi obserwujących go zza gęstych krzewów. Spiął się, ale nie poruszył. Nie wiedział co robić w takiej sytuacji, zwłaszcza, że to na pewno nie były normalne zwierzęta. Mało czemu świecą się oczy.
Liście zaszeleściły, a spomiędzy nich wyłowiła się pierwsza gromada stworów przypominających mocniej zbudowane i owłosione wilki z płaskimi ogonami jak u bobrów i zaokrąglonymi pyskami, a z ich głów wyrastały ostre, białe, trochę zakrzywione rogi. Cielskami prawie przylegały do ziemi, zginając długie łapy z pazurami i warczały, wpatrując się w niego morderczym wzrokiem. Nagle pierwszy z nich skoczył w jego stronę z głośnym szczeknięciem, a Angelo w tym samym momencie zerwał się do biegu przez las. Próbował nie oglądać się za siebie. To, co zobaczył przerastało wszystkie jego wyobrażenia i bał się, że zobaczy znacznie więcej. Zgrabnie omijał masywne pnie drzew, starając się nie potykać o wystające gałęzie. Słyszał swój własny oddech, gdy krew na krótką chwilę przestawała mu szumieć w uszach. Serce waliło w piersi, ale nie był pewien czy ze strachu, czy z wysiłku. Osiągał prędkości, jakich nie powstydziliby się lekkoatleci na Olimpiadzie i jakich nigdy się nie spodziewał po własnym ciele. Chociaż brakowało mu oddechu, nie czuł zmęczenia. Aż dziw uwierzyć, że ten sam człowiek jeszcze godzinę temu wyglądający jak cień własnego cienia, teraz przemierzał las niczym młoda łania.
Nie miał czasu się cieszyć ze sportowych sukcesów. Jeden z dziwnych wilko-bobrów z rogami zahaczył pazurami o nogawkę szarych bojówek i przeciągnął nimi po całej długości łydki. Angelo poczuł okropny ból, a potem ciepłą krew spływającą po skórze. Syknął cicho, wykrzywiając twarz i kopnięciem odrzucił stworzenie do tyłu. Ze wszystkich sił starał się nie zwalniać kroku, lecz wiedział, że daleko nie ucieknie z taką raną.
Skierował się w stronę oddalonego o kilkadziesiąt metrów wielkiego dębu, którego wielki pień i rozłożyste, potężne gałęzie górowały nad wszystkimi innymi drzewami. Pod jego korzeniami leniwie sunął niewielki strumyk. Angelo przeskoczył go jednym susem, lądując na zranionej nodze. Jęknął cicho, uginając się pod własnym ciężarem. Upadł na jedno kolano z impetem i wtedy dostrzegł cień wśród gałęzi dębu. Ktoś wyciągnął w jego stronę rękę, dostrzegł jej wyraźny kształt w mroku.
— Pospiesz się! — usłyszał męski głos nad głową. Obudził go z chwilowego paraliżu spowodowanego bólem. Angelo zacisnął swoją dłoń na dłoni nieznajomego, a drugą wczepił się w korę na drzewie i wspiął po pniu. W ostatniej chwili zabrał nogę, nim jeden ze stworów znów zdążył złapać materiał spodni kłami, prawie poczuł jego gorący oddech i ślinę na skórze. Niewiele brakowało, a całe życie przeleciałoby mu przez palce jak piasek. Miał zbyt dużo do zrobienia, śmierć nie dostała pozwolenia, żeby mu w tym przeszkadzać, nie teraz.
Odetchnął z ulgą, gdy usiadł tuż obok nieznajomego człowieka na jednej z wyższych gałęzi dębu. Była bardzo masywna i gruba, więc z łatwością utrzymywała ciężar dwóch dorosłych mężczyzn. Tutaj krwiożercze bestie ze świecącymi ślepiami nie mogły go dosięgnąć. Całe niebezpieczeństwo minęło i ni stąd, ni zowąd poczuł jak strach z niego ulatuje. Został tylko dziwny spokój przerywany ujadaniem wilko-bobrów z rogami. Angelo sam siebie zaskoczył taką reakcją, ale roześmiał się sympatycznie i ciepło, jakby zupełnie zapomniał o bólu rozrywającym mięśnie w łydce oraz o zagrożeniu w dole. Jakby już nic nie miało znaczenia i wszystko okazało się tylko głupim żartem. Po prostu cieszył się, że zrzucił z siebie cały ciężar. Mógłby zostać małym, lekkim motylem bez zmartwień.
— To było ekscytujące. I takie niemożliwe — powiedział, przywołując na twarz charakterystyczny, anielski uśmiech, a potem spojrzał na chłopaka, który go ocalił przed śmiercią i uderzyła go myśl, że to najpiękniejsza osoba, jaką kiedykolwiek widział – wręcz doskonały materiał na modela. Taki niesamowicie perfekcyjny, żywcem wyjęty z płótna najlepszych malarzy i usadowiony tuż przed nim.
Mimo że już prawie panowała ciemność, dostrzegł tatuaże zajmujące jasną, nieskazitelną skórę na szyi, ramionach, nadgarstkach i knykciach. Przedstawiały fantastyczne kształty roślin oraz zwierząt i czegoś jeszcze. Angelo obiecał sobie, że przyjrzy im się jeszcze raz, znacznie uważniej w świetle dziennym, uwielbiał ludzi z tatuażami. Zawsze uważał, że chcą w ten sposób przedstawić jakąś ważną historię. Tatuaże same w sobie również były dziełem sztuki godnym szacunku. Chłopak miał szczupłą, pociągłą twarz z ostrymi rysami i wyraźnie zaznaczoną szczęką oraz prostym, szpiczastym nosem. Ciemne, lśniące nawet w półmroku późnego wieczora oczy przepełniała tajemnica; nieodgadniona toń sekretów; zwierciadło, które nie odbijało duszy. Angelo szczególną uwagę zwrócił na lekko zaczerwienione dolne powieki, snując domysły co mogło być ich przyczyną, a potem przeniósł wzrok na gęste, jasne brwi i na białe kosmyki niechlujnie ułożonych włosów. Z daleka wydawały się być delikatne i miękkie. Gdyby tylko zdołał go uprosić o pomoc przy pozowaniu do obrazów...
— Dziękuję za ratunek, jestem twoim dłużnikiem. — Uśmiechnął się w ten doskonale wyćwiczony, czarujący sposób jak na „anioła” przystało. — Mam na imię Angelo. — Wyciągnął dłoń w stronę nieznajomego.

<Mark?>

Od Sveina do Emmy

– Z bólem serca i żalem w głosie, muszę Ci złotko odmówić. To nie tak, że nie potrafię jeździć konno, ponieważ jakimś cudem posiadłem tę umiejętność, jednak ze względu na wspomnienia, które za tym się kryją nie jestem w stanie dosiąść konia. – Na mojej twarzy pojawił się grymas bólu. Znów ta cholerna głowa. Złapałem się za nią, osuwając się na ziemię. Skuliłem się, próbując uspokoić irytujące pulsowanie.
Dziewczyna podbiegła do mnie, jednak ja już nic nie słyszałem, tylko głuche odgłosy. Najprawdopodobniej złapała mnie za ramię, jednak nie byłem w stanie powiedzieć co zrobiła dalej. Widziałem ciemność pochłaniającą moje wnętrze.
Obudziłem się w nieznajomym dla mnie pomieszczeniu. Obok łóżka, na krześle siedziała Emma. Najprawdopodobniej w jakiś sposób, choć chyba wolę nie wiedzieć jaki, mnie tu zaciągnęła.
– Jak długo tu jestem? – Wstałem z łóżka, jednak zsuwając z siebie kołdrę spostrzegłem, że na sobie mam tylko bokserki. – Widzę, że już nawet praktykę rozbierania nieprzytomnego masz opanowaną do perfekcji.
– To nie jest śmieszne. Zemdlałeś. – Powiedziała naburmuszona.
– To tylko ból głowy, daj sobie spokój. Nic mi nie będzie złotko. Nie musisz się tak przejmować. – Mówiąc to, ubierałem na siebie swoją garderobę. Cóż, nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zemdleć przez zwyczajny ból głowy. Coś musi być nie tak i będę musiał to sprawdzić. Nie wiem jeszcze jak, ale jakoś to zrobię.
– Nalegam byś jeszcze odpoczął. – Złapała mnie za nadgarstek.
– Wybacz, ale nie przyjmuję do siebie rad innych osób. Nie jestem zwierzęciem by trzymać go w klatce do momentu jak nie wyzdrowieje. – Wyrwałem rękę z jej uścisku i wyszedłem. Szkoda mi jej, bo się mną zajęła, ale nie jestem w stanie usiedzieć w miejscu.


<Emma?>

sobota, 21 lipca 2018

Od Sinary do Matta "+18"

Oddychałam już nieco wolniej. Choć wciąż miałam małą ochotę na niego, uśmiechnęłam się niewinnie, po czym złapałam go, aby pomógł mi się podnieść. Udało się, teraz czas wcielić plan w życie.
Poszliśmy do łazienki, na co wepchnęłam go pod prysznic, wodę od razu włączyłam, aby zalewała nasze gorące ciała. Zbliżyłam się do niego lekko i oblizałam wargi, aby ponownie wbić się w te słodkie usta. Mojemu partnerowi to najwyraźniej nie przeszkadzało.
Poczułam jego dłonie na pośladkach, złapał za nie i mnie podniósł. Jego stojący członek się we mnie wsunął, nawet nie wiem, kiedy to zrobił. Jęknęłam głośniej i pociągnęłam go za włosy, gdy zaczął poruszać biodrami. Przygryzłam wargę, gdyż to miał być mój plan.
- Cudowne masz ciało skarbie - powiedziałam, cicho sapiąc. Oparł moje plecy o ścianę i zaczął się coraz pewniej we mnie poruszać. Nie żałowałam mu jęków ani drapań czy też ciągnięć za te wspaniałe włosy. Chciałam, żeby też zaczął wydawać z siebie te cudowne odgłosy.
Gdy doszedł w moim wnętrzu po raz kolejny, ledwo dyszałam. Choć to wcale nie był jeszcze koniec. Widziałam to w jego cudownych oczach. Pragnął więcej i więcej...
***
Wymęczona, umyta i przebrana położyłam się w świeżej pościeli. Ledwo łapałam oddech, a on z tym dumnym uśmiechem patrzył na mnie. Jestem zbyt zmęczona, żeby się ruszyć, udało mi się położyć na boku. Choć wciąż czułam, każdy jego dotyk na ciele. Aż miałam gęsią skórkę, to było cudowne uczucie. Chciałabym nawet więcej i więcej takich dni. Może nawet na łonie natury albo w wodzie.
- Matt, słońce - powiedziałam.
- Tak? - spojrzał na mnie.
- Może... - przerwał mi.
- Chciałabyś spróbować tego na łonie natury, a może i w wodzie - powiedział z szerokim uśmiechem. Zrobiłam wielkie oczy. Bo przecież, skąd? Czyta mi w myślach czy co?
- Czytasz mi w myślach? - spytałam.
- Może mała - powiedział, po czym usiadł obok. Wysiliłam się, aby nieco się podnieść i złączyć nasze usta w namiętnym i pełnym miłości pocałunku.

Matt?

Od Matta do Sinary +18 aka wciąż udajemy, że ktoś może potrzebować ostrzeżenia przed seksem

-Widzę, że kociak ma ochotę na ostrą zabawę - wyszeptałem
Sinara uśmiechnęła się i złożyła kolejny namiętny pocałunek. Związane ręce przełożyłem przez jej głowę i oplotłem ją w mocnym uścisku. Następnie znów ją przewróciłem, by zająć dominującą pozycję.
Zębami rozwiązałem sznurek, który wykorzystałem do tego samego celu u dziewczyny. Upewniłem się, że szybko nie rozwiąże tych rąk. Moja prawa dłoń powędrowała w dół, by sprawić jej przyjemność.
Lewa natomiast dbała bardzo dokładnie o każdą z jej piersi. Dziewczyna cicho jęknęła oraz bardziej się rozluźniła. Nasze usta znów się połączyły. Jednak dziś nie mam ochoty na pieszczoty.
Podniosłem się do kucu i chwyciłem czerwonowłosą za tułów. Odwróciłem ją do stanu "na pieska".
- Wybacz słońce, ale dziś mam ochotę na troszkę ostrzejszą zabawę - szepnąłem jej do ucha, następnie oblizałem wargę.
Rozstawiłem nogi Remi trochę szerzej, by mieć lepszy dostęp do środka. Jedną rękę chwyciłem ją za biodro, drugą rozruszałem mojego koleżkę. Widać było, że nie mógł się doczekać.
Nie zwlekając, nakierowałem go i pewnym ruchem wsunąłem w moją kicię. Dziewczyna jęknęła, jednak nic nie powiedziała. Uznałem to za pozwolenie. Trzymając obiema rękami jej biodra, szybko penetrowałem jej wnętrze.
Od czasu do czasu starałem się też poświęcić uwagę jej piersiom. Sinara oparta na łokciach, poruszała harmonijnie biodrami. Mój członek cały czas utrzymywał tępo, chodź już czułem, że zaraz dojdziemy do końca zabawy.
Chwyciłem ją za włosy, odchylając tym samym delikatnie jej głowę do tyłu. Ostatnie ruchy wykonałem już trochę wolniej, by dłużej cieszyć się chwilą. W końcu gdy moje całe nasienie zapełniło ją, postanowiłem wyciągnąć mojego penisa.
Dziewczyna opadła ze zmęczenia na brzuch. Nachyliłem się nad nią i pocałowałem. Rozwiązałem jej ręce, a sznurek rzuciłem gdzieś w kąt.
- Mam nadzieje skarbie, że cię za bardzo nie wymęczyłem - wyszeptałem jej do ucha, z psotnym uśmieszkiem.

<Wybacz Sinara. Matt taki niewyżyty xd >

czwartek, 19 lipca 2018

Od Emmy do Sveina

Lowelas coraz bardziej się rozkręcał. Jednak ze mną nie ma tak łatwo. Może wygrał rundę na stołówce, ale ja wciąż jestem w grze. Podniosłam wzrok i spojrzałam w jego oczy. Łał, czy on od początku miał takie oliwkowe oczy?
Jego spojrzenie było hipnotyzujące. Lecz nie na tym miałam się teraz skupić.
-Słonce, co ty możesz wiedzieć. Może i jestem otwarta na różne tematy, ale jest mały szczegół. Jestem dziewicą - To prawda. Pomimo, że latałam tu i tam to nie pchałam się facetom do łóżek.
Z moim bratem i moim temperamentem, każdy kto położył na mnie łapska lądował na oiomie. Widząc zdziwienie chłopaka, uśmiechnęłam się psotnie. Wykorzystując chwilę jego nieuwagi, popchnęłam go na ziemię.
Przy jego kucającej pozycji nie było to trudne. Svein wylądował na tyłku, a ja nachyliłam się nad nim.
-Nie lekceważ mnie - mówiąc to zafundowałam czarnowłosemu kolejnego pstryczka, tym razem w czoło. Wyprostowałam się i ruszyłam przed siebie. Widząc lekkie zdziwienie chłopaka, uśmiechnęłam się.
Punkt dla mnie. Gigant wstał, otrzepał się i ruszył znów za mną. Chyba tak łatwo się go nie pozbędę. Sprawdźmy czy potrafi coś poza rzucaniem kiepskich tekstów na podryw.
-Co kochaś powie na przejażdżkę konną? - rzuciłam


<Svein, co ty na to ? >

środa, 18 lipca 2018

Od Sveina do Emmy

Nałożyłem sobie całkiem sporą porcję, od tego wszystkiego zrobiłem się głodny. Dziewczyna cały czas spoglądała na mnie, uśmiechając się głupio. Chyba do końca nie wiedziała, co robi. Korzystając z okazji przyglądałem się jej tak dokładnie, jak nigdy w życiu nikomu. Nie byłbym sobą, gdyby mój wzrok nie powędrował nieco niżej niż jej śliczna buźka. Może i nie odsłaniała dekoltu, jak to większość kobiet ma w zwyczaju, ale ten T-shirt całkiem dokładnie podkreślał jej idealny, jak na moje wymagania, biust. Chyba zbytnio się rozmarzyłem, ponieważ po chwili dostałem bolesnego pstryczka w nos. Potarłem to miejsce delikatnym ruchem.
– A to za co? – dobrze wiedziałem czemu mi się oberwało. Przerabiałem to wiele razy, chociaż jej poprzedniczki same pchały się do moich spodni, wcale nie musiałem nic robić. – Dobra, już dobra, widzę ten morderczy wzrok. – Uniosłem ręce w geście obronnym.
– Powinieneś być bardziej dyskretny, na chwilę obecną nie bardzo Ci to wychodzi. – Uśmiechnęła się nad zwyczaj ciepło. Zdziwiło mnie to trochę, spodziewałem się strzała z otwartej dłoni, albo wulgarnych słów jaki to okropny nie jestem.
– Sęk w tym złotko, że wcale nie chciałem tego ukrywać. Mógłbym zrobić wiele rzeczy niekoniecznie za twoją zgodą, a na nie przy swoim drobnym ciałku nie miałabyś już wpływu. – Punkt dla mnie. Dziewczyna spaliła buraka i odwróciła wzrok, próbując uciec przede mną. Wybacz kochanie ale ze mną tak łatwo nie wygrasz. – Powinnaś dokończyć swój posiłek zanim wystygnie.
Puściłem jej oczko, po czym sam wróciłem do konsumpcji. Resztę czasu spędziliśmy w milczeniu. Cały czas przyglądałem się temu, w jaki sposób się zachowuje. Chyba niepotrzebnie ją tak speszyłem bo wyjątkowo się spieszyła. Odniosła talerz, po czym szybkim krokiem opuściła pomieszczenie. Naturalnie postąpiłem identycznie, nie dam jej tak łatwo uciec. Nie kiedy tak się napaliłem na tę „znajomość”. Odnalazłem ją niemal błyskawicznie, siedziała pod jednym z drzew niedaleko ogniska.
– Obraziłaś się laleczko? – Uklęknąłem naprzeciw niej. Nie wykonywałem żadnego ruchu, czekałem na jej „pierwszy krok”.
– Chyba nigdy nie widziałam faceta, który ma tak słabe teksty na podryw, jak ty. – Napuszyła policzki, przez co wyglądała jak większa wersja chomika, których swoją drogą nie znoszę.
– Ała! To zabolało moją duszę! Zaraz chyba umrę. – Złapałem się za klatkę piersiową próbując udawać zawał, czy coś w tym rodzaju. Najlepszym aktorem nie jestem. – Nie obawiaj się złotko, nie molestuję nikogo w krzakach. Seks w zaroślach może i ciekawym przeżyciem jest, ale na pewno niezbyt wygodnym. Dziewczyna jeszcze bardziej się zarumieniła. – Oj, nie udawaj takiej cnotki. Na pewno już to kiedyś robiłaś. Kobiety w twoim wieku zazwyczaj są bardziej otwarte w rozmowach na ten temat.

<Emma? Sveina chyba trochę poniosła wyobraźnia.>

Od Sinary do Matta +18

Uśmiechnęłam się chytrze, po czym poruszyłam biodrami, aby przez chwilę go rozkojarzyć. Uczynił tak, jak chciałam. Wtedy to ja wylądowałam nad nim. Tym razem to ja trzymałam jego nadgarstki tak mocno oraz brutalnie. Jęknął, gdy poczuł delikatny ból. Uśmiechnęłam się ponownie i przygryzłam jego wargę, aby po chwili językiem zlizać krew. Próbował szepnąć coś, jednak nie pozwoliłam mu.
Od razu zabrałam się za lizanie, gryzienie i ssanie jego szyi. Pozostawiłam po sobie ślady, a może drogę z malinek. Zjechałam nieco niżej, jednak uprzednio związałam jego dłonie nieco mocniej, aby nimi nie ruszał. Zerwałam z niego ubrania szybkim ruchem. Zbliżam się do jego ust, łącząc je w słodkim pocałunku. Choć próbował się uwolnić, nie dawałam mu tego, co chciał. Oblizałam wargi, po czym zajęłam się dokładnie całą jego klatką piersiową. Zjeżdżałam coraz niżej. Spojrzałam w jego oczy i oblizałam wargi, po czym dłońmi powoli zjechałam w dół. Jego bokserki zostały odrzucone na bok.
Jedną z dłoni powoli złapałam jego męskość u nasady i zaczęłam wolno poruszać, gdy z jego ust wydobyły się pomniejsze odgłosy. Polizałam główkę, po czym zbliżyłam się ponownie do jego ust.
– I co teraz maleńki zrobisz?

Matt?

Od Emmy do Sveina

Gdy zmierzałam już coś przekąsić, nagle poczułam szarpnięcie do tyłu. W porę chłopak mnie podtrzymał, inaczej wylądowałabym na ziemi. Zwrócił mi bluzę i zaczął mi...grozić?
Czyżby duma się przez niego odezwała? No cóż, ta znajomość jest coraz ciekawsza. Nie miałam w planach tego głosić całemu światu, ale po tym ostrzeżeniu aż mnie korci. Chodź groźbę ze zgrabnym tyłkiem uznam za komplement.
Gigant zniknął gdzieś w korytarzu, a ja postanowiłam najpierw się przebrać. Wbiłam się w spodenki i zwykły szary T-shirt. Byłam już tak cholernie głodna, że mogłabym upiec nawet konia ze stajni. Zmierzając do stołówki, napotkałam czarnowłosego wielkoluda.
-Widzę, że to przeznaczenie - rzuciłam z szyderczym uśmiechem. No, no, w ubraniach wygląda tak samo dobrze jak i bez - pomyślałam. Chyba znowu zaczęłam się sama do siebie uśmiechać, bo chłopak dziwnie na mnie patrzył.
- Jak masz na imię? - w końcu zapytałam
- Svein - odparł z nutą niechęci.
- Dobrze, w ramach milczenia musisz coś dla mnie zrobić
- Co? - chłopak spojrzał na mnie tak, jakby był już gotowy na wszystko.
Posłałam mu figlarny uśmiech, po czym dodałam:
- Zjedz ze mną śniadanie. To niska cena jak za dochowanie takiego sekretu.
Svein podniósł brwi i chyba się uśmiechnął? Dobrze wiedzieć, że potrafi też być czarujący. Ruszyliśmy przed siebie, prosto do bufetu. Co z tego, że jego jeden krok to moje co najmniej dwa. Jeszcze trochę, a musiałabym zacząć biec.
Jestem pewna, że w biegach nie mam szans. Jednak z przyjemnością bym zagrała z tym gigantem w chowanego. Z zamyślenia wyrwał mnie głos chłopaka.
- A do ciebie jak się zwracać?
- Emma
Gdy już weszliśmy do stołówki, każdy ruszył po talerz i zaczął nakładać sobie jedzenie. Spotkaliśmy się przy stole i zaczęliśmy zajadać.

<Svein ? >

Od Sveina do Emmy

Zastanawiałem się nad tym, co ja właściwie teraz powinienem zrobić. Ta kobieta, to znaczy moja siostra, jest w tym samym miejscu, co ja. Niby nie powinienem się przejmować, w końcu jakby nie patrzeć mogę jej spokojnie unikać. A z drugiej strony wielokrotnie pukałem własne rodzeństwo... Czasami zastanawiam się czemu akurat to ja jestem taki pierdolnięty. Muszę przyznać, że jest cholernie pociągająca, ale patrząc teraz na to kim dla mnie jest, nie czuję się pewnie jeśli chodzi o jakiekolwiek igraszki z nią związane... A przynajmniej na razie. Svein, o czym ty myślisz, do cholery. Zapewne karciłbym się tak dalej gdyby nie donośny kobiecy głos, który wyrwał mnie z kontemplacji.
– Yy, hej? – zapytała niepewnym tonem.
Odwróciłem się w stronę dziewczyny. Gdy się wyprostowałem, momentalnie się speszyła. Najprawdopodobniej wynikało to ze sporej różnicy we wzroście. Sięgała mi do mostka, a może i nawet niżej. Zmierzyłem ją dokładnie wzrokiem – miała długie, kasztanowe włosy, a to, co wyróżniało ją przy mnie, to nie sam wzrost, a budowa ciała. Była drobniutka, zapewne mógłbym ją niechcący zgnieść, gdybym przypadkiem na nią upadł. Domyślam się, że dla niej wyglądam co najmniej jak gigant. Czasami moja postura się przydaje, jednak kiedy chodzi o wciśnięcie się gdziekolwiek, czy ukrycie to odpadam na pełnej linii. Kobieta rzuciła mi bluzę, dopiero wtedy przypomniałem sobie, że wybiegłem z domku w samych bokserkach. To dosyć miłe z jej strony, jednak myślę, że ta malusia część garderoby nie bardzo mi pomoże.
– Kiedyś mi ją oddasz. – Rzuciła na odchodne, po czym zaczęła się oddalać w swoją stronę. Zapewne jej celem był pokój. Bez głębszego przemyślenia pobiegłem za nią, uważając na to, by nie upuścić jej własności. Złapałem ją za ramię i obróciłem w swoją stronę, chyba ciut za mocno, ponieważ zachwiała się i gdyby nie moja szybka reakcja, zapewne by upadła. Złapałem ją w pasie i pomogłem wrócić do pozycji stojącej. Przy okazji wpatrując się w jej jakoby bordowe oczęta.
– Wybacz, ale myślę, że twoja pomoc na nic mi się zda, jeśli chodzi o te bluzę. Raczej nie założyłbym jej nawet na rękę. Jest dwa razy mniejsza od niej. Jeśli jednak bardzo chcesz mi pomóc to nie mów nikomu, że widziałaś mnie w tak... Żenującej jak na moją osobę sytuacji. – Podałem jej bluzę. W trakcie tej czynności jednak coś w mojej głowie powiedziało mi, że jestem nadto uprzejmy. Nachyliłem się tak, by szepnąć jej coś na ucho. – Poprawka. Nie powiesz tego nikomu, bo inaczej ukarzę Cię tak, że przez kilka ładnych dni nie usiądziesz na tym swoim zgrabnym tyłku.
Spojrzała się na mnie jak na wariata, ja jednak mówiłem całkiem poważnie. Jedyne miejsce gdzie ktoś może widzieć mnie w samych bokserkach to mój pokój i nigdzie indziej. Dobrze znam ludzi i mimo że teraz jestem w zupełnie innym świecie, oni są dalej tacy sami, a ja nie mogę pozwolić zszargać swojej reputacji jednym wybrykiem, którego nie powinno być. Na pożegnanie posłałem jej wulgarny uśmieszek, po czym szybkim krokiem wróciłem do miejsca swojego, że tak ujmę, zakwaterowania. Na szczęście nikt więcej mnie nie widział. Założyłem na siebie pierwsze lepsze ciuchy i wyszedłem tak, by przypadkowo nie spotkać znów kobiety o oliwkowych oczach. Tym razem mi się to udało. Jednak tej drugiej nie udało mi się już uniknąć, zapewne zwyzywa mnie za bezczelne zachowanie. Cóż chyba już się przyzwyczaiłem.


<Emma? *wink*>

wtorek, 17 lipca 2018

Nowy Hot Śniący



Imię: Angelo
Pseudonim: Koledzy przeważnie zwracali się do niego po nazwisku, czyli Accardi. Z kolei rodzina oraz najbliżsi przyjaciele okrzyknęli go per Aniołkiem, ze względu na iście anielski wygląd oraz znaczenie imienia. Pieszczotliwy pseudonim kurczowo trzymał się go aż do czasu, kiedy został Śniącym.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 21 lat
Orientacja: Nie potrafi dokładnie określić swojej orientacji seksualnej, ale widzi piękno zarówno w kobietach, jak i mężczyznach, więc utrzymuje, że jest biseksualny.
Wygląd: Ludzie powtarzają, że przypomina anioła. Pięknego mężczyznę z równie pięknym ciałem dorównującym ideałom przedstawianym w antycznych rzeźbach. Jest wysoki, bo sięga prawie dwóm metrom. Ma szczupłą, zawsze elegancko wyprostowaną sylwetkę z wyraźnym zarysem mięśni na torsie, przy czym szeroko rozstawione barki, wąskie biodra oraz długie, silne nogi czynią jego posturę bliską ideałowi. Podłużna twarz o delikatnych rysach przypomina trójkąt z mocno odznaczoną szczęką i ostrym podbródkiem. Ma średniej wielkości, lekko zadarty nos i często poranione od zrywania skóry zębami, blade usta, lecz jego cechą charakterystyczną są oczy. Otoczone gęstym wachlarzem rzęs, jasnoniebieskie oczy o łagodnym spojrzeniu, którym obdarzać mogą jedynie anioły. Gdy jednak lepiej się przyjrzeć, nie da się ukryć, że pod pozorem piękna ukrywa się w nich coś niebezpiecznego. Coś, co z jednej strony przyciąga, a z drugiej niepokoi. Na policzki swobodnie opadają czarne, przydługie z przodu włosy. Uważa, że ułożone w ten sposób dodają mu uroku, chociaż czasem przeszkadzają. Ma jasną, świetlistą skórę, poprzecinaną gdzieniegdzie przez blizny.
Charakter: Patrzysz w jego cudownie lśniące oczy, a on posyła ci ten niepowtarzalny, pełen ciepła uśmiech i już wiesz, że to prawdziwy anioł. Niemożliwe ucieleśnienie ideału, pięknie nierealne, mistycznie nieosiągalne, a jednak stojące przed tobą, niezaprzeczalnie ono istnieje. Większość ludzi, która nie miała bliższej styczności z Angelem, właśnie w ten sposób go postrzega. Ma w sobie nietypowy urok, dzięki któremu na pierwszy rzut oka wydaje się być człowiekiem bez żadnych skaz, zarówno na ciele, jak i na duszy. Zdaje sobie z tego sprawę i doskonale to wykorzystuje. Kto chociaż raz zamienił z nim słowo, może śmiało powiedzieć, że Angelo jest niezwykle czarujący, uprzejmy i grzeczny. Zachowuje przyzwoity dystans, nie przekracza żadnych granic, a przy tym wywołuje u innych ludzi tak bardzo pożądane poczucie wyjątkowości. Nie wstydzi się obrzucać komplementami, zwłaszcza gdy z łatwością dostrzega mocne strony, a co się z tym wiąże także i te słabe. Wszystko dzięki wprawnemu oku oraz sprytnej spostrzegawczości. Z przyzwyczajenia zawsze najpierw zwraca uwagę na szczegóły, dlatego bardzo często zauważa rzeczy, o których nikt wcześniej nie wiedział. Pomimo dystyngowanej, eleganckiej strony, bywa też nazywany „chłopcem z sąsiedztwa”, tym zabawnym, miłym gościem, który wszystko potrafi. Przez umiejętność wzbudzania zaufania tworzy pozory wróżki chrzestnej albo pospolitego bohatera, jakich pełno na ulicy, więc zdarza się, że w jego towarzystwie całkiem obce osoby przestają mieć się na baczności i otwierają się przed nim. Nie raz, nie dwa ktoś całkowicie zapomniał o zdrowym rozsądku, zwierzając się z bardzo intymnych przemyśleń. Większość naiwnie wierzy, że ten młody mężczyzna jest tak sympatyczny, na jakiego wygląda i że z jego strony nic nikomu nie grozi, nawet jeśli zauważa się w nim bardzo wyraźny, lekko niepokojący paradoks. Angelo może być blisko, stykać się z kimś ramię w ramię, ale jego obecność zawsze odznacza się dziwnym chłodem ukrytym za miłym uśmiechem. Kreuje wrażenie, że ciałem przebywa tuż obok, ale duchowo jest nieosiągalny. To zapewne też podnosi statystyki atrakcyjności, wszak zdobycie czegoś prawie niemożliwego do zdobycia napawa niebywałą satysfakcją. Ludzie powtarzają: anioł wśród śmiertelników, osoba do bólu perfekcyjna. Szkoda, że to stwierdzenie daleko mija się z prawdą, ponieważ nie jest niebiańskim stworzeniem niosącym zbawienie na ramionach. Jak każdy człowiek, ma wady, mniej lub bardziej uciążliwe, a w jego roli leży jedynie decyzja co z nimi zrobi. Angelo perfekcyjnie je maskuje. Ukrywa wszystkie niedoskonałości za starannie wykreowaną przez siebie iluzją przykładnego brata, syna, pracownika, przyjaciela. Jak widać, radzi sobie z tym bezproblemowo, skoro owinął sobie wokół palca tak wiele osób i wciąż nikt nie ma pojęcia o jego przebiegłej stronie. Istny manipulator, który doskonale wie co zrobić, żeby otoczenie przystosowało się do jego oczekiwań i dało mu to, czego chce. Zdecydowany, uparty oraz wytrwały człowiek ze stalową wolą nie do złamania. Rzadko rezygnuje z wyznaczonego celu i za wszelką cenę dąży do jego osiągnięcia, co wbrew pozorom bywa bardzo złą cechą, bo gdy nie widzi innego wyjścia, będzie kroczył przed siebie nawet po trupach. W takich sytuacjach zapomina o zdrowym rozsądku, niezależnie czy krzywdzi kogoś z otoczenia, czy samego siebie. Żyje według sformułowania, że cel uświęca środki, zatem jeśli będzie musiał sięgnąć po nieprzyjemne rozwiązania, zapewne tak zrobi i to bez mrugnięcia okiem, choćby miał komuś doszczętnie zniszczyć życie. A pod tym wszystkim, głęboko w sercu, ukrywa się ten prawdziwy Angelo, nie szarmancki gentleman, nie chłopak z sąsiedztwa, nie okrutny manipulator, ale troskliwy, czuły Angelo, który dla ukochanych osób skoczyłby w ogień. Widać to szczególnie po poświęceniu, na jakie się zdecydował, żeby utrzymać swoją rodzinę w stabilnej sytuacji finansowej. Zrezygnował z własnego zdrowia oraz przyszłości po to, żeby jego babci oraz rodzeństwu żyło się lepiej. Szczerze mówiąc, nie pamięta kiedy ostatnio zrobił coś dla własnej przyjemności. Każdego dnia ciężko pracuje na utrzymanie szóstki osób, wiele razy przez myśl przeszło mu odizolowanie się od nich i życie na własną rękę, ale zawsze zostawał, wszak nie mógłby skazać ich na takie cierpienie. To dojrzały człowiek, który jeszcze będąc dzieckiem, został zmuszony do dorośnięcia, dlatego szybko się przyzwyczaił do ponoszenia odpowiedzialności, a także do ukrywania prawdziwych uczuć, więc już nie wiadomo co w nim jest prawdą, a co kłamstwem.
Historia: Los był względem niego wyjątkowo kapryśny, ale nigdy się nie skarżył. Z cierpliwością znosił wszystko to, co życie mu przygotowało. Nie ukrywa, że znacznie łatwiej byłoby mu pogodzić się z bólem, gdyby znał go od początku. Przynajmniej nie mydliłby sobie oczu perspektywą cudownej przyszłości oraz spełnionych marzeń, podczas gdy przeznaczone było mu zupełnie coś innego. Pociesza się myślą, że chociaż zaznał smaku szczęśliwego dzieciństwa.
Urodził się jako najstarszy z rodzeństwa w perfekcyjnej, kochającej rodzinie, która nigdy nie szczędziła mu ciepła ani wsparcia. Miał dosłownie wszystko, wręcz przypominał ten książkowy schemat doskonałego syna i brata z równie doskonałej rodziny. Przez czternaście lat żył jak w raju. Przez czternaście lat jego jedynymi zmartwieniami było wiązanie sznurówek i praca domowa na następny dzień. Przez czternaście lat był rozpieszczany do granic możliwości przez wspaniałe uśmiechy rodziców oraz towarzystwo roześmianego rodzeństwa. Potem wszystko się posypało. Na jaw wyszedł kilkuletni romans matki z o wiele młodszym od niej adoratorem, co rozbudziło potężny konflikt. Dalej sytuacja potoczyła się tak błyskawicznie, że Angelo czuł się przez ten cały czas jak w transie. Papiery rozwodowe, sprawa sądowa, odejście matki, wyprowadzka ojca za granicę, ciężka choroba babci, niewystarczające środki do przeżycia. Jakby w jednej chwili cały świat zwrócił się przeciwko niemu i kazał mu dorosnąć, podczas gdy wciąż był tylko głupim dzieckiem. Od tamtej chwili Angelo musiał stać się niepisaną głową rodziny, jedyną osobą zdolną do ponoszenia odpowiedzialności za wszystkich, których kochał. Zanim skończył szesnaście lat, już pracował pełną parą „na czarno”, ponieważ pieniądze przesyłane zza granicy przez ojca nie wystarczały na wykarmienie siedmiu osób. Po osiągnięciu odpowiedniego wieku zaczął pracować na pół etatu w kilku różnych miejscach, a gdy skończył szkołę średnią, zrezygnował z pomysłu pójścia na studia. Kontynuował ciężką harówkę, zwiększając ilość pracy jeszcze parokrotnie. Tylko w ten sposób mógł uratować swoje rodzeństwo. Dla ich dobra niszczył siebie. Bardzo często wracał do domu dopiero nad ranem i zamiast przeznaczyć zaledwie kilkugodzinną przerwę pomiędzy pracami na sen, przygotowywał posiłki dla rodziny albo upewniał się, czy wszyscy mają to, czego potrzebują. Można powiedzieć, że Angelo sam dla siebie nie istniał, liczyło się tylko bezpieczeństwo osób, które kochał. Nic dziwnego, że w końcu jego ciało zaczęło się buntować. Z dnia na dzień coraz bardziej mizerniał w oczach, stawał się coraz słabszy i niezdolny do normalnego funkcjonowania, aż pewnego dnia stracił przytomność podczas pracy. Gdy się obudził, był już Śniącym.
Zainteresowania i umiejętności: W pierwszej kolejności musiał nauczyć się radzić sobie z obowiązkami domowymi, żeby zapewnić rodzeństwu oraz babci godne życie. Nie znosił sprzątać, prać, gotować ani szyć, ale w końcu pogodził się z sytuacją i poświęcił dla rodziny. Najtrudniej było mu opanować krawieckie oraz kucharskie umiejętności, we wszystkim pomogła mu babcia. Wciąż nie może nazwać siebie wybitnym, jednak to dzięki niej ciężkie obowiązki stały się miłą odskocznią od codzienności.
Angelo ma doskonałą pamięć, która w połączeniu z niezwykłą spostrzegawczością tworzy wybuchową mieszankę. Wystarczy jedno dłuższe spojrzenie, a będzie w stanie wszystko dokładnie odwzorować na płótnie. Ma zręczne dłonie oraz poczucie artystyczne, dlatego tak łatwo odnalazł się w sztuce. Malarstwo, rzeźbiarstwo czy rysunek, c z u ł jak od najmłodszych lat to wzywało go do siebie, ale dopiero gdy podrósł na tyle, aby zrozumieć prawdziwy cud sztuki, odkrył, że dostał od losu talent i powołanie. Eksperymentował również z fotografią. Nie było to do końca to, czego pragnął, lecz sprawiało mu niemałą radość, szczególnie gdy wracał do uwiecznionych na zdjęciach wspomnień.
Swojego czasu biegał oraz chodził na siłownię. Głównie po to, żeby ukształtować sylwetkę, ale potem to nabrało większego sensu. Wysiłek fizyczny stał się czymś, co pozwala skupić się na bólu mięśni i zapomnieć o problemach finansowych, zmęczeniu, ogromnej ilości nauki albo pracy.
Rodzina: Jego matka, Irene, obecnie nosząca nazwisko Falcone, opuściła ich rodzinę, gdy Angelo skończył czternaście lat. Chłopiec nie miał zbyt wiele czasu, żeby otrząsnąć się po stracie tak ważnej osoby, bo zaraz ojciec, Ivo Accardi, wyjechał za granicę w poszukiwaniu lepszej pracy. Szóstka dzieci została pod opieką babci, Federici Accardi. Z czasem i ona przestała być w formie do opiekowania się tak liczną gromadką, kiedy wpadła w poważną chorobę. Wciąż żyje i chętnie poświęca czas wnukom, ale już nie może tak aktywnie udzielać się przy obowiązkach domowych, więc cała odpowiedzialność spadła na najstarszego z rodzeństwa – Angelo. To on opiekował się dwiema siostrami, obecnie już czternastoletnimi bliźniaczkami, Beatrice i Anną; trzema braćmi, szesnastoletnim Rocco, dwunastoletnim Simone i dziewięcioletnim Floriano, zanim pochłonął go Świat Wyśnionych.
Urodziny: 5 grudnia
Ciekawostki:
~ Marzył o pójściu do szkoły artystycznej, a potem kontynuowaniu nauki w Akademii Sztuk Pięknych, lecz kiedy w jego rodzinie pojawił się kryzys, postanowił ukierunkować się w stronę bardziej stabilnego zawodu. Zdecydował się zostać lekarzem, ale potem i z tego musiał zrezygnować, ponieważ sytuacja finansowa rodziny wymagała stałego wsparcia, a studia medyczne pochłonęłyby całe jego życie.
~ Pochodzi z małego miasteczka w północno-zachodniej części Włoch, które znajduje się tuż przy granicy ze Szwajcarią. Posługuje się zatem nie tylko językiem ojczystym, ale również niemieckim na całkiem znośnym poziomie, jako że od dzieciństwa miał z nim styczność.
~ Komunikacja z narodami anglojęzycznymi nie sprawia mu większych problemów, ponieważ biegle włada angielskim. Jego prawdziwe pochodzenie zdradza jedynie akcent, słyszalny, gdy nie dba o prawidłową wymowę albo za bardzo się spieszy.
~ Ze wszystkimi w rodzinie utrzymuje bardzo dobre relacje. Wyjątkiem jest Rocco, który z niewyjaśnionych przyczyn szczerze nienawidzi Angelo i okazuje to na każdym kroku. Angelo jednak wciąż kocha brata z całego serca oraz chce dla niego jak najlepiej. Nie oczekuje żadnych podziękować za ciężką pracę, ale liczy na chociaż jeden uśmiech.
~ Lubi składać origami. Szczególnie podobają mu się papierowe żurawie.
~ Jest leworęczny.
Numer domku i pokoju: Domek 2, Pokój 11
Właściciel: Howrse - Suicide Sheep; gmail - small.suicide.sheep@gmail.com