Strony

piątek, 27 lipca 2018

Od Williama do Nicolasa

„Cholera jasna. Niech to jebane życie przestanie próbować zabijać ludzi dookoła mnie.”
Z jego gardła wyrwał się zduszony krzyk, gdy ciało Nicolasa bezwładnie runęło w głębię jeziora z przytłumionym pluskiem. Na błyszczącej, niemożliwie lazurowej tafli pozostała jedynie czerwona smuga krwi, ale i ją po chwili rozniosła falująca woda. Prawie jak ludzkie życie. William nigdy nie zapominał, jakie potrafiło być ulotne.
Poczuł zbierające się pod skórą emocje, kotłujące się jak w garze i rozpalające jego żyły do czerwoności. Nie potrafił w tamtej chwili nazwać tego, co czuł. Miał zbyt mało informacji. Łatwiej przychodziło opisać to obrazami. Zdawało mu się, że znowu znajduje się na wojnie, obserwując jak wszyscy dookoła giną i tylko on wciąż trzyma się w jednym kawałku. W myślach nazywał siebie ostatnim ścierwem czerpiącym korzyści z cudzego cierpienia. Chciał przyłożyć lufę do skroni, ale broń za bardzo mu ciążyła w dłoni, chociaż to był tylko pistolet. Wolał wypuścić własną duszę, bo nienawidził tego cholernego uczucia wypuszczania z rąk kogoś innego. Tak wiele śmierci, tak wiele ofiar, że nie mógł pozwolić sobie na żadną więcej.
Potem wszystko zadziało się błyskawicznie. William nie wiedział czy to były jego decyzje, czy coś przejęło nad nim kontrolę. Z wściekłości rzucił się w stronę ogona, mocniej zaciskając palce na rękojeści miecza, który zabrał rycerzowi. Precyzyjnym cięciem rozpłatał go wpół i zwinnie umykając przed masywnym kikutem, podjął szarżę w stronę głowotułowia.
Przeskoczył nad skorpionem, a w locie wbił czarne ostrze w jedno ze środkowych oczu. Z obrzydliwym mlaskiem zagłębiło się aż po jelec, a William został przygnieciony przez wierzgającą bestię. Jeszcze przez kilka sekund wiła się w konwulsjach i potem zastygła w bezruchu. Dopiero wtedy William wyczołgał się spod niej.
Stanął na nogach, ręką dosięgnął miecza i jednym gwałtownym ruchem wyszarpnął go z martwego cielska skorpiona, odepchnął je od siebie, a broń obklejoną dziwną, obrzydliwie śmierdzącą papką odrzucił pod skalną ścianę. Ostrze odbiło się od niej z wdzięcznym brzękiem i rozniosło echem po całej jaskini, ale William już tego nie słyszał. Nie słyszał niczego, ponieważ przed oczami stanęły mu obrazy postrzelonego ojca, zmiażdżonych przez zawalony sufit kolegów z pułku i rozstrzelanej narzeczonej, a na koniec przebitego przez kolec jadowy Nicolasa.
Te piekielne odbicia w lustrach miały rację. Kolejni ludzie umierali przez niego, a on nie potrafił nic z tym zrobić, nieważne jak bardzo się starał.
A w chwili sądu nie dostanie żadnej litości. To nawet wygodne.
Zacisnął zęby, rzucając się w błękitną toń wody. Przyjemny chłód zderzył się z gorącą skórą. Wdarł do piekących ran, przenikał przez mięśnie do kości i rozlał po całym ciele. Dotarł nawet do serca, uspokajając jego chaotyczny rytm.
William był żołnierzem. Został nim, żeby chronić, nie poświęcać.
Zanurkował głębiej, podążając za powoli rozpływającą się smugą krwi. W tamtej chwili William mógł powiedzieć, że nie czuł nic. Bólu, zmęczenia, tęsknoty, złości, rozpaczy, samotności, zagubienia. Nic, jakby woda odcięła go od świata i myśli, w których żył. Natomiast wiedział. Wiedział, że jeśli popełni kolejny błąd, Nicolas nie będzie miał żadnych szans na przeżycie.
Gdy chłopiec znalazł się w zasięgu ręki, objął nieruchome jego ciało i zabrał na powierzchnię. Wnurzył się tuż koło skalnego brzegu, łapczywie łapiąc oddech i bliżej przyciągając do siebie Nicolasa. Nawet przez ubranie czuł jak chłopak stopniowo wytracał temperaturę. Jego skóra coraz bardziej bladła.
Wyciągnął go na skalne podłoże i ułożył płasko. Nicolas cały czas bełkotał, wczepiając palce w koszulkę mężczyzny.
— Nie umrzesz, obiecuję — powiedział łagodnym, niepasującym głosem do cynicznej natury Williama. Nie brzmiał przekonująco, prawdopodobnie sam wątpił w swoje słowa, ale nie potrafił się przed sobą przyznać. — Nie umrzesz — powtórzył bardziej stanowczo, jakby próbował sprawić, że zaraz nastąpi jakiś cud i uratuje jego towarzysza. Przecież całe to miejsce było niemożliwym cudem, więc co stało na drodze, żeby komuś oddać życie? — Tylko nie zamykaj oczu, patrz na mnie. Patrz na mnie! — Delikatnie wierzchem dłoni poklepał Nicolasa po chłodnym policzku. W napięciu obserwował zsiniałe, suche usta z popękaną skórą, blednące żyły na szyi i obojczykach oraz zbielałe knykcie zaciśnięte na koszulce. Chłopak z trudem utrzymywał otwarte oczy i chociaż William nie przestawał mówić, wydawał się już nic nie słyszeć. Oddzielała ich od siebie szklana ściana. Przebywali na granicy dwóch światów, William żywego, a Nicolas — balansował między nimi.
— Tak bardzo chce mi się spać, William — wyszeptał cicho, jakby każde słowo przynosiło mu cierpienie.
— Nie wolno ci zasypiać. Oszczędzaj siły, nie mów — zawyrokował stanowczo, nie pozwalając Nicolasowi więcej zabierać głosu. Ostrożnie rozerwał postrzępioną koszulkę chłopca i odkleił materiał od zakrwawionej rany. Wyglądała koszmarnie. Kolec jadowy połamał żebra, lecz nie przebił ciała na wylot. Prawdopodobnie minął też serce, inaczej Nicolas umarłby, jeszcze zanim William wyciągnąłby go z jeziora, jednak uszkodzenia były tak wielkie, że nawet pierwszorzędny chirurg miałby problem.
Wylewająca się krew wrzała przez jad. To co trucizna robiła z organizmem chłopca nie pasowało do wiedzy Williama. Jad skorpiona miał porażać nerwy, a nie gotować płyny ustrojowe, co kompletnie zbiło go z tropu. Bolesna pustka w głowie ciążyła na duszy, za mało informacji, niewystarczające warunki, żadnego doświadczenia w sprawach magicznych. Najlepsze co mu w tej chwili wychodziło, to zachowywanie spokoju, mimo że wewnętrznie wrzeszczał jak przerażony pięciolatek.
— Wszystko będzie dobrze, nie martw się — kłamał, bardziej dla siebie niż Nicolasa.
— Prze… pra… szam… — wydukał w odpowiedzi i oparł głowę na ziemi, zamykając poznaczone żyłami powieki. Przerażony William przyłożył palce do tętnicy szyjnej i zamarł, gdy nie wyczuł pulsu pod zimną, bladą skórą. Ciało Nicolasa przepełniała cisza. Jedna z najstraszniejszych rodzajów ciszy, która najpierw daje dźwięk, a potem z obrzydliwą satysfakcją go zabiera. Tej ciszy nie dało się przerwać, przychodziła kiedy chciała. Za pierwszym razem była bogiem, za drugim diabłem. Najpierw się ją kocha, a potem nienawidzi.
William przycisnął do oczu zabrudzoną krwią rękę i ciężko usiadł na ziemi. Czas płynął albo zatrzymał się w miejscu. To nie miało znaczenia. Mogło minąć kilka sekund albo kilka dekad. Mógł oddychać albo nie. Mógł żyć albo umierać. Mógł milczeć albo krzyczeć. Mógł siedzieć albo spadać. Teraz nic nie miało znaczenia. Nigdy nie miało i nigdy nie będzie mieć.
Z wściekłości uderzył pięścią o ziemię, a z jego gardła wydarł się pełen żalu, nienawiści i frustracji krzyk. Znowu. Znowu to zrobił. Znowu pozwolił komuś umrzeć. Czy to nie może się skończyć? Zacisnął palce na włosach, próbując odgonić coś, czego nie było. Pustka w myślach rozsadzała go od środka.
Nagle za jego plecami rozległo się głośne szuranie przesuwanych głazów i sypiącego się gruzu. William, chociaż był pochłonięty przez własną ciszę, poruszył się gwałtownie, podrywając na nogi. Nie panował nad instynktami, jego ciało wiedziało lepiej co powinno zrobić. Ból rozniósł się po rannej łydce, ale nawet nie jęknął, przyzwyczajony do ukrywania wszystkich słabości. Stanął przodem do źródła hałasu i dostrzegł ciemną jamę, której mrok częściowo rozpędzało światło zapalonych pochodni. Pomiędzy nimi drżała sylwetka niskiej, mocno przysadzistej kobiety z obwisłym biustem.
— Hola, hola! Co tu się dzieje? Co to za hałasy? Kogoś mordują? — echo rozniosło skrzekliwy jak u ropuchy głos, ale niezwykle raźny. Pasował do obrazu obwieszonej długimi łańcuchami ze szczurzych czaszek staruszki z tak szerokim uśmiechem na twarzy, że zahaczał o niemożliwe. Pomarszczone policzki podnosiły się niezwykle wysoko, sprawiając, że oczy przyjmowały kształt małych szparek. William nie potrafił określić czy to sympatyczny uśmiech, czy szalony. Równie dobrze mógł łączyć obydwa typy. Kobieta opierała się o drewniany kij opleciony dziwnymi kwiatami, które wyglądały, jakby storczyki pobiły się z hortensjami, a potem kopulowały z kapustą. Dookoła nich latały z cichym brzękiem małe kuleczki światła. To nie były owady, tylko po prostu światło, które je udawało. Czasem wpadały w ciągnące się po ziemi długie, szare włosy staruszki, poplątane przez jeszcze inne rośliny, które przypominały niezapominajki z kłami.
— Oho! Ktoś obudził Azorka. — Staruszka podeszła do leżącego nieruchomo skorpiona i kopnęła go bosą stopą w rozpłatany kikut po ogonie. — Teraz raczej nie ma szans, żeby znowu się obudził ten gnojak. Całe życie modliłam się, żeby ktoś urąbał temu łeb. Wreszcie mnie wysłuchano. Jak się z tym czujesz, ty mały srojdku? — Zamachnęła się nogą jeszcze raz i kopnęła go znacznie silniej. Aż zmarszczki na jej twarzy nieprzyjemnie zafalowały. — Hm? A co to? — Uśmiech kobiety zniknął, gdy zwróciła głowę w stronę Williama. Teraz mógł dostrzec blade, prawie białe oczy. Przeszyły jego ciało na wylot. Dotarły do duszy, a potem roztrzaskały ją na kawałki i złożyły z powrotem w jedną całość.
W tej krótkiej chwili zdołał zobaczyć swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Poznać najdrobniejsze szczegóły, dostać w dłonie cudze losy, przebić się przez jądro Ziemi, nauczyć setek zapomnianych języków, dotknąć legendarnych artefaktów przeznaczonych bogom i stanąć przed obliczem Śmierci, ale kiedy kontakt wzrokowy został zerwany, wszystko uciekło mu z głowy. Znów był tylko Williamem Ardenem. Po chwili staruszka zwróciła uwagę na okaleczoną nogę mężczyzny i ciało martwego Nicolasa za nim, a jej spojrzenie natychmiast złagodniało. — No to nieźle się urządziliście, chłoptasie.
William drgnął, gdy staruszka powoli podeszła bliżej niego, stukając o kamienne podłoże swoim kijem. Wszędzie tam, gdzie końcówka się zatrzymała, wyrastały soczysto zielone źdźbła trawy, a zachwycone światełka w mgnieniu oka śmigały w ich stronę.
Stanąwszy tuż przed mężczyzną, ruchem ręki kazała mu się schylić. Sięgała mu zaledwie do połowy klatki piersiowej, więc usłuchał gestu, mimo że wciąż zachowywał ostrożność. Staruszka delikatnie położyła pomarszczone palce na chropowatym od zarostu policzku, a po całym ciele Williama niespodziewanie rozlało się coś przyjemnie ciepłego. Magia. Wiedział to. Taka cudowna, czysta, piękna magia, która objęła go w pełni, włącznie z duszą. Od stóp do głów. Zniknęło całe zmęczenie, głód, pragnienie oraz ból. Poczuł się jak nowo narodzony i pełen spokoju.
— Cóż za wspaniały z ciebie chłopiec. Tylko twoją duszę coś mocno zraniło — powiedziała kobieta, zabierając rękę z policzka Williama, ale cudowne uczucie zostało jeszcze przez kilka sekund i stopniowo zaczęło zanikać, aż do czasu, gdy go nie potrzebował. Sam odszukał wewnętrzną równowagę i z zachwytem zauważył, że wszystkie rany na jego ciele zniknęły.
— Ten chłopiec również jest wspaniały, lecz to jego ciało ucierpiało. — Staruszka usiadła z trudem obok martwego Nicolasa. Wszystkie kości w jej ciele dziwnie zachrzęściły, ale William nie odezwał się ani słowem, jedynie ostrożnie uklęknął obok niej. Przesunęła dłonią nad raną w klatce piersiowej, spod jej palców wyskoczyło więcej brzęczących światełek, które pomknęły ku ranie i osiadły na niej, a staruszka szeptem wydawała im polecenia.
— Mogę naprawić fizyczne szkody, ale dusza zdążyła się wyrwać — odezwała się, przykuwając czujny wzrok Williama. Drugą dłoń położyła na jego dłoni, jakby chciała dodać mu otuchy.
— Da się coś z tym zrobić? — spytał. Pierwszy raz od śmierci chłopca jego głos rozbrzmiewał naturalną, tak cudownie czystą nadzieją. Staruszka uniosła wysoko brwi i uśmiechnęła się. Teraz William wiedział, że to jeden z sympatycznych uśmiechów. Poklepała go po plecach z męską siłą, jakiej nie spodziewał się po takiej babci.
— Jeśli chcesz go ocalić, wyślę cię do Przezroczystego Świata. Nie minęło wcale tak dużo czasu, więc pewnie jego dusza wciąż się po nim plącze i czeka na przeniesienie wyżej — zaskrzeczała jak ropucha z podekscytowania, zaś William wzdrygnął się na ten straszny odgłos. — Muszę cię jednak uprzedzić, chłoptasiu. Przezroczysty Świat nie jest bezpieczny. Jeśli się w nim znajdziesz, nie ma pewności, że swojego przyjaciela albo czy w ogóle wrócisz. Będziesz podróżował jako dusza, a dusza bez ciała to najbardziej bezbronna rzecz we wszechświecie, więc może cię pożreć jeden z demonów albo jakaś inna mara zastąpi cię w tym ciele i wtedy przestanie być twoje. Chcesz podjąć to ryzyko?
William spojrzał z troską na małe światełka udające owady, które krzątały się przy ranie. Powoli odbudowywały wewnętrzne organy, zniszczone żyły i tętnice oraz połamane żebra. Przesunął wzrok w górę, zatrzymując się na długich rzęsach chłopca i zaciśniętych powiekach. Przez sekundę wydawało mu się, że widział przerażoną twarz rozstrzelanej Juliette, ale kiedy zamrugał, znowu miał przed sobą Nicolasa. Poczuł nieznaczne ukłucie w sercu.
— Zrobię to. — Przytaknął głową zdeterminowany. Stara kobieta klasnęła w dłonie i zaśmiała się przerażająco oraz skrzekliwie. — Zgoda! Weź Przecinacz Dusz! Ostrze zdolne pozbawiać egzystencji nawet duchy! Tak, ten piękny, czarny miecz, który zwędziłeś rycerzowi na górze! — zakrzyknęła, podrywając się z miejsca na nogi. Zakręciła się wokół własnej osi i zaczęła rysować drewnianym kijem dziwne znaki na ziemi, szepcząc pod nosem jak w mantrze słowa nieznanego języka. W tym czasie William odnalazł pod skalną ścianą oblepiony mazią miecz i wrócił do staruszki. Ta, nie przerywając swoich rytualnych przygotowań, poleciła mu najpierw obmyć ostrze, tak więc zrobił. Potem wzięła dłoń Williama i przewiązała jego nadgarstek białym sznurkiem prowadzącym do większego kłębka, który zaś schowała do kieszeni podartych łachmanów.
— Biel jest czysta, żaden demon nie spróbuje przerwać sznurka, a tobie pomoże wrócić do naszego świata — wytłumaczyła z głębokim zaaferowaniem w oczach. Wydawały się wręcz nim płonąć. — A te znaki — wskazała dłonią na wyrysowane symbole. — ułatwią ci podróż i poszukiwania. — Upewniła się, że solidnie zawiązała pęk. — To jak wieszczenie.
— Wieszczenie? — William uniósł pytająco brwi, a kobieta uśmiechnęła się radośnie oraz na pewien sposób niepokojąco.
— Rodzaj poszukiwania odpowiedzi na pytania, ale ty będziesz poszukiwał duszy — odparła lekkim tonem. Tak lekkim, że poczuł ciarki na plecach. — Nie ufaj nikomu, nie powierzaj swojego losu kłamstwom, nie wierz w ułudy i iluzje, będziesz wiedział, kiedy znajdziesz swojego przyjaciela. Mogę tutaj poczekać, zadbać o naprawę jego ciała i próbować uziemić cię, gdyby coś poszło nie tak. — Zacisnęła swoją pomarszczoną dłoń na dłoni Williama i pomogła mu usadowić się obok ciała Nicolasa, a potem wręczyła mu Przecinacz Dusz. — Powodzenia, Avayreen.
— Co to znaczy? — spytał zbity z tropu William. Zmarszczył brwi.
— W języku Zapomnianych to znaczy Złodziej Dusz — Kobieta zaśmiała się histerycznie, wbijając mocniej paznokcie w skórę mężczyzny. Nie drgnął ani się nie odsunął. Czuł tak silną determinację, że nawet przytłumiła wiążący jego dłonie strach i pozwoliła działać w pełni. Czy to odwaga? A może już szaleństwo? Igrał z siłami Życia i Śmierci. Zamierzał przeciwstawić się prawom natury, walczyć z zasadami, które od początków świata zataczały bezbłędne koło. Idiotyzm. — Już na zawsze zostaniesz napiętnowany mianem Avayreena. Czy mimo to jesteś pewien swojego wyboru?
William nic nie powiedział, jedynie mocniej ścisnął dłoń staruszki i odwzajemnił jej spojrzenie, równie przeszywające i równie zuchwałe. Doskonale wiedział, czego chciał, kobieta również to wiedziała, zatem nie potrzebowali słów, aby się ze sobą zgodzić. Drugą ręką nakreśliła dziwny znak na czole Williama, nakazała mu spojrzeć na taflę jeziora i skupić się na odbiciu. Tak zrobił. Wbrew temu, do czego zmierzał przez własną głupotę albo odwagę, czuł spokój, energię harmonijnie przepływającą przez jego ciało oraz ciszę, ale tę przyjemną, która pomagała zapomnieć o smutku.
Obserwował odbijające się na powierzchni wody małe światełka udające owady i skalny sufit, lecz wkrótce to wszystko zamieniło się w niebo z leniwie płynącymi po nim chmurami. Nie wiedział kiedy to się stało. W jednej chwili widział skały, a w drugiej piękny błękit. Zupełnie jakby umysł zgrabnie wyciął moment pomiędzy tymi zdarzeniami.
W następnej kolejności uwolnił się od granic, wciąż czuł dotyk kobiety, lecz był tak odległy, że prawie o nim zapomniał. Miał przed sobą rozległe morze, z którego ciągnął się biały sznurek obwiązany dookoła jego nadgarstka. Nie, to nie było morze. To trawa. Wysoka, trawa o kolorze lazuru. Przez nią tłukły się wielkie, spienione fale wody o perlistej barwie. To jednak morze. Nie, nie morze. Było czymś, czego nie potrafił nazwać.
Pod palcami poczuł przyjemny chłód biegnący od srebrnej rękojeści Przecinacza Dusz. Zacisnął pięść mocniej, jakby chciał dodać sobie otuchy i podryfował przez nieznane zjawisko. Leciał ponad falami albo biegł wśród nich. Nie do końca był tego pewien, ale wiedział, że cały czas zmieniał swoje położenie, chociaż obraz pozostawał prawie jednakowy. Coś właśnie tak mu podpowiadało.
Obserwował płynące przed nim dziwne duchy Stworzenia tak odległe od rzeczywistości że nie istniały słowa, aby je opisać, chociaż William po tym, co już zobaczył, wolał uznawać r z e c z y w i s t o ś ć za pojęcie umowne. To miejsce wykraczało poza wszelkie pojęcia. Opisywanie go oznaczało możliwość i niemożliwość. Łamało wszystkie zasady i dostosowywało się do nich.
Dziwny cień zbliżył się do Williama. Męzczyzna dostrzegł go kątem oka, a potem odwrócił głowę w jego stronę. Obok niego frunął albo biegł Nicolasa albo coś, co wyglądało jak on.
— Przybyłeś po mnie! Proszę zabierz mnie stąd! — załkał żałośnie Nicolas albo coś, co wyglądało jak on i wyciągnęło ręce do Williama. Przez chwilę wahał się nad decyzją, aż uniósł ostrożnie dłoń z przewiązanym przez nadgarstek sznurkiem, ale nie poruszył nią. Odepchnął się od powietrza, trawy albo morza i poszybował albo pobiegł dalej, a Nicolas albo coś co wyglądało jak on zaryczało wściekle. Przybrało postać ogromnego na półtora metra szerszenia z nienaturalnie powyginanymi odnóżami i ściekającą dziwną mazią po oczach. Ryk przekształcił się w okropne brzęczenie trzepoczących skrzydeł, a potem szerszeń wystrzelił w stronę Williama. W ostatniej chwili odwrócił się, tnąc z mieczem. Ostrze oddzieliło głowę od tułowia, a cała egzystencja stwora rozpłynęła się w trawie, morzu albo powietrzu.
Po chwili zleciał się cały rój półtorametrowych szerszeni. Widząc to, Williama objęła groza, która zaczęła mu przypominać, że ciałem znajduje się w jaskini, a duszą w Przezroczystym Świecie. Wrócił dotyk kobiety. Nie mógł pozwolić, żeby stracił skupienie, inaczej przyciągnie go ciało, nie mógł też skupić się za bardzo, bo inaczej odleci za daleko i straci połączenie.
Nie czuł w tej chwili serca, mięśni ani oddechu, zatem nie potrafił oszacować czy rzeczywiście się bał. Po prostu mknął przed siebie czym prędzej, starając się zgubić rój. Brzęczenie jednak z każdą chwilą stawało się coraz głośniejsze, aż zaczęło rozsadzać jego głowę.
Zamachnął się mieczem, pozbawiając egzystencji tylko jednego szerszenia. Reszta odsunęła się trochę i dała Williamowi parę sekund przewagi. Wykorzystał to i zanurkował niżej w trawę albo morze. Wdarł się w rytm płynących dookoła niego dusz i stworzeń nie do opisania. Brnął do przodu, a brzęczenie cały czas za nim podążało. Tłukło się o jego skórę, doprowadzało do szaleństwa, ogłuszało, zabijało, roztrzaskiwało na kawałki.
Ciął ponownie, jednym precyzyjnym ciosem, przeszywając dwa tułowia szerszeni. Reszta cofnęła się, żeby nie sięgnęło ich ostrze. Pomknął dalej.
Mijał rozpędzone dusze, poszukując tej jednej. Nie wiedział ile czasu upłynęło. Tutaj to nie było istotne. Jego ciało właśnie mogło się postarzyć o dwadzieścia lat albo cofnąć w czasie. Upływały minuty albo miesiące. Umierał albo żył. Jedyne, co wypełniało jego głowę to odnalezienie duszy Nicolasa i sprowadzenie go z powrotem.
Zauważył ją oddaloną o kilkanaście metrów. Powoli dryfowała do przodu, jakby jedyne, co go niosło, to prąd trawy albo morza. Jego dusza wydawała się śnić. William z trudem pokonał dystans między nimi. Czuł, że znajduje się za daleko swojego ciała i więź między fizyczną a niefizyczną częścią zaczyna się zrywać. Tylko sznurek utrzymywał go przy świadomości, że ma gdzie wracać. Napierał na niego ból oraz sen. Nie mógł zasnąć, nie teraz, wciąż był żywy. Wciąż walczył z zasadami natury. Wyciągnął dłoń po dłoń Nicolasa i zacisnął ją na jego nadgarstku. Nie wyczuł skóry ani ciepła, ale wiedział, że go dotyka.
— Avayreen! — wydarła się jedna z rozbudzonych dusz.
— Sanye ei ce’t ma’e Avayreen! — dołączyła do niej inna, a potem wszystkie dusze dookoła niego zaczęły wyć w dziwnym języku. William słyszał tylko Avayreen. Nie wiedział czy to hańbiące czy godne określenie, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo po chwili znów usłyszał brzęczenie i szalenie bolesne ukłucie w prawym udzie, a potem w lewej łydce i pomiędzy łopatkami.
Wypuścił nadgarstek Nicolasa i zacisnął mocniej dłoń na rękojeści. Odwrócił się, próbując ignorować przeszywający nawet duszę ból. Czuł, że się rozpada. Czuł jak jego niefizyczna część butwieje. Staje się obrzydliwa, nie do zniesienia, jak nie dusza, ale ohydne stworzenie bez umysłu. Brzydził się sobą, pragnął odciąć zniszczone części albo rzucić się w otchłań.
Mieczem zgładził trzy szerszenie, a potem znów chwycił Nicolasa za dłoń, splatając z nim palce w stalowym uchwycie i szarpnął go w swoją stronę.
— Avayreen! — zawyło coś koło jego ucha, ale nie zwracał już na to uwagi, tylko wyrwał się z prądu niosącego dusze, ciągnąc ze sobą nieprzytomną duszę Nicolasa. Podążał czym prędzej za białym sznurkiem. Musiał się stąd wydostać, zanim sam całkowicie zbutwieje i zanim więź pomiędzy fizyczną a niefizyczną częścią zostanie zerwana, ale im bliżej znajdował się miejsca powrotnego, tym silniejsza się stawała, tak samo jak obrzydliwe uczucie obumierania duszy.
Wpadł razem z Nicolasem w miejsce, gdzie sznurek go zaprowadził i tak samo, jak zadziało się podczas wejścia, tak samo odczuł to podczas wyjścia. Najpierw widział morze albo trawę i niebo, a potem znowu skalne sklepienie i jezioro. Starsza kobieta zniknęła, zostawiając koło niego szpulkę białego sznurka oraz skromną lnianą koszulę, prawdopodobnie dla Nicolasa. Wcześniej wszak William rozerwał jego koszulkę, żeby dostać się do rany.
Nicolas. Odwrócił spojrzenie od odbicia na tafli jeziora i skierował uwagę ku leżącego obok niego chłopca, z którym miał splecione palce dłoni jak w Świecie Przezroczystym. Najpierw obserwował powoli wznoszącą się i opadającą klatkę piersiową, na której nie została nawet blizna po ranie, a potem delikatnie drgające powieki. Odetchnął z wyraźną ulgą, ciesząc się, że udało mu się przywrócić Nicolasa do życia.
Odsunął dłoń i dopiero wtedy zauważył, że na zewnętrznej stronie widniał wypalony magią symbol, przedstawiający płomień ognia z trzema językami i kręgiem w środku, przeciętym przez pionowo mknącą strzałę. Zajaśniał na chwilę bladym światłem, a potem wtopił się w skórę Williama, znikając.
Zamrugał parę razy, ale uznał, że to nie ma większego sensu. Jak prawie wszystko.
Spojrzał na oddychającego Nicolasa i czekał aż dusza znów wtopi się w ciało.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz