Wybudził się ze snu z krzykiem na ustach i poderwał do pozycji siedzącej. Pojedyncza strużka potu powoli przetoczyła się po jego skórze na karku, a potem zniknęła za szarą koszulką. Oddychał powoli i z trudem, jakby każdy haust powietrza palił go w gardło. Serce szalenie kotłowało się w piersi, próbując połamać żebra. Czuł nieprzyjemne mrowienie w rękach oraz nogach, a zimne dreszcze raz za razem przeszywały jego plecy.
Wciąż przez umysł przebiegały mu obrazy z koszmaru, w którym zamordowano go dokładnie cztery razy. Za każdym razem podziwiał swoją śmierć z innej perspektywy. Najpierw patrzył własnymi oczami, potem był nożem, którym go zadźgano, następnie został swoim mordercą, a na koniec oglądał wszystko jako postronny obserwator. Żadna z wariacji nie zwalniała go z wrażenia przeraźliwego bólu wijącego się przez całe ciało. Cierpiał tak samo, będąc w swoim ciele, jak i w ciele osoby trzeciej. Tak samo pragnął czym prędzej umrzeć, ale nim to nastąpiło, obudził się. Uznał, że to okrutne, ponieważ jego wyśniona wersja została tam sama, zupełnie sama i konająca w agoniach. On wróci do rzeczywistości, a ona nigdy do końca nie umrze.
Drżącymi dłońmi przetarł zamglone oczy, wzdychając ciężko. Jego oddech powoli wracał do normy i serce stawało się coraz spokojniejsze, więc skupił się na liczeniu jego uderzeń, żeby opanować rozszalałe myśli. To nie było takie proste. Angelo przyzwyczaił się, że to te najstraszniejsze rzeczy zawsze zostawały i kroczyły za nim przez lata, podczas gdy chwile warte uwiecznienia znikały za gęstą mgłą. Koszmar, jak zapewne większość koszmarów, uporczywie chciał utrzymać się pamięci. Wiercił dziurę w duszy, dopóki nie przekrzyczała go inna myśl. Musiał zniknąć, gdy Angelo przypomniał sobie, że o tej porze powinien być w pracy.
Jak poparzony zerwał się z łóżka, ciągnąc za sobą cienką pościel. Udało mu się zrobić parę kroków, ale potem potknął się o kołdrę i runął na zimną podłogę z głośnym hukiem. Pokój wypełnił niski, łagodny głos, zupełnie niepasujący do długiej wiązanki soczystych wulgaryzmów w języku włoskim. Angelo przez chwilę leżał obolały, a potem oparł się na rękach i usiadł ze skrzyżowanymi nogami. Dopiero wtedy zauważył, że to nie był jego pokój. Małe, puste pomieszczenie z szarymi ścianami i szarą podłogą w niczym nie przypominało pełnego kolorów domu Angela. Nigdzie nie widział krzywo przywieszonych zdjęć z jego rodzeństwem, ani białego dywanu z wielką plamą po ketchupie, ani brzydkich figurek z plasteliny, które dostawał co rok na urodziny od Floriano, ani kolekcji podziurawionych skarpet babci. Obok niego leżała zwykła, biała kołdra, zamiast kolorowego koca w kwiaty. Uschnięte rośliny w rogach pokoju, porozrzucane robocze ubrania oraz pajęczyny pod sufitem, zastępowała idealna, szara czystka. To miejsce nie miało charakteru.
Podniósł się na nogi i jego wzrok padł na otwarte na oścież drzwi prowadzące do łazienki, a potem na wywieszone na ścianie nad umywalką niewielkie lustro bez obramowania. Angelo zbliżył się do niego i z ust wyrwał mu się cichy jęk, gdy dostrzegł swoje odbicie. Przypominał siedem nieszczęść. Był niemożliwie blady, a pod oczami odznaczały się wyraźne sińce wynikające z braku snu. Usta straciły naturalny kolor, za to widoczne stały się drobne rany, które powstały, gdy nałogowo zdzierał z nich skórę zębami, żeby się odstresować. Przez myśl przebiegło mu, że przypominał ducha. Gdyby nie utrzymywana forma, prawdopodobnie zniknęłyby wszystkie mięśnie, na które tak ciężko pracował, chociaż obojczyki wystające spod koszulki wydawały się znacznie bardziej wystające niż tydzień temu. Aż poczuł ciarki na plecach na myśl, że tak makabrycznie schudł w tak krótkim czasie, jednak jak szybko się pojawiły, tak szybko przeszły.
Przypomniał sobie, co się stało. Stracił przytomność w pracy, więc pewnie ktoś się nad nim zlitował i zabrał do swojego domu, żeby mógł odpocząć. Ile przespał? Ile zmian stracił? Ile pensji mu obcięto? Skarcił się surowo w myślach, nie powinien tak łatwo tracić kontroli nad ciałem, jeśli zależało mu na rodzinie. Bezlitośnie harował dzień i noc, żeby pozwolić im dobrze żyć. Nawet mała luka w pieniądzach stawała się ogromnym problemem, więc opuszczanie zmian nie wchodziło w grę.
Spojrzał jeszcze raz na wymizerniałe odbicie i przywołał na twarz sympatyczny uśmiech. Nie wyglądał na zdrowego, a jeszcze gorzej się czuł, ale mimo to wciąż m u s i a ł przypominać grzecznego, szarmanckiego Angelo. Z zadowoleniem stwierdził, że nie widać po nim oznak zmęczenia, nie licząc fizycznych defektów. Lata praktyki nauczyły go perfekcyjnie maskować prawdziwe samopoczucie. Odsunął się od lustra i odszukał wzrokiem drzwi wyjściowych. Były skromne, prawdopodobnie wykonane ze słabej jakościowo sklejki i pomalowane na szaro, więc prawie całkowicie wtopiły się w ściany. Odróżniała je tylko prosta, żelazna gałka. Angelo przekręcił ją i wyszedł z pokoju, spodziewając się dalszej części mieszkania albo domu. Zdziwił się jednak, gdy podmuch ciepłego, letniego wiatru o zapachu konwalii uderzył go prosto w twarz. Otworzył szeroko oczy, tracąc na chwilę rezon. Miejsce, w którym się znalazł, przypominało ogromny kampus wypoczynkowy, a na domiar złego w sercu jeszcze bardziej ogromnego lasu.
„Gdzie jestem?” — przebiegło mu przez myśl. Rozejrzał się uważnie dookoła, zapamiętując numer pokoju, w którym się obudził. Ostrożnie zszedł z drewnianego podestu na trawę i niespodziewanie poczuł jak do jego żył dostaje się dziwna, zimna energia i zaczyna krążyć razem z krwią. Zadrżał krótko, obejmując się ramionami. Wbrew temu poczuł jedynie rozlewające się w klatce piersiowej ciepło oraz miły spokój ducha.
Coś skierowało jego uwagę na największy budynek w rzekomym kampusie. Nieznana siła kazała mu podążać w tamtą stronę, więc powoli wznowił krok, pochłaniając oczami nowe otoczenie. To miejsce wydawało się nierealne, wręcz pięknie nierealne, jednak Angelo musiał czym prędzej wracać do domu, chociaż z przyjemnością zostałby tu dłużej. Dookoła nie było śladu żadnej żywej duszy. Brzmiały jedynie głośne cykady oraz przerywające je od czasu do czasu świergoty ptaków, wrzaski gawronów albo skrzeczenie żab. Słońce powoli chowało się za czubkami drzew, ostatnie promienie wpadły w soczysty błękit nieba i stworzyły słodką mieszankę różu zahaczającego o złoto, a czubki drzew powoli zasnuwała nocna mgła.
Angelo przystanął na chwilę, gdy kątem oka dostrzegł ruch pomiędzy drzewami. Wydawało mu się, że to była kobieta, chociaż jedyne, co zauważył to dziwnie cienistą konsystencję jej sylwetki oraz lekkie zaokrąglenie w biodrach, więc nie mógł być tego całkiem pewien. To tylko światło mogło płatać figle. Pomimo tego, zdecydował się sprawdzić czy to nie ktoś, kto mógłby mu pomóc wrócić do domu.
Przyspieszył kroku, a potem przeszedł do biegu aż dotarł na skraj lasu i zatrzymał się przed pierwszymi drzewami. Poczuł narastający lęk głęboko w sercu, chociaż był pewien, że nic złego go tam nie spotka, skoro inni ludzie kręcili się dookoła. Z każdym krokiem strach stawał się silniejszy, ale Angelo ignorował go zgodnie z głosem rozsądku. Stawiał szybkie, stabilne kroki, brnąc przez morze chaszczy i krzewów, a dusza próbowała się wyrwać z ciała, żeby wrócić na teren kampusu. Znów dostrzegł sylwetkę pomiędzy drzewami, teraz był zupełnie pewien, że to kobieta. Uśmiechnął się do siebie z nadzieją, zmuszając nogi do biegu. Od czasu do czasu nawoływał obcą osobę, ale im bardziej się do niej zbliżał, tym dalej wydawała się być.
Ostatecznie stracił ją całkowicie z oczu, dotarłszy do niewielkiej polany pośrodku lasu. Słońce już prawie całkowicie zniknęło za horyzontem i tylko ostatnie promienie snuły się po sklepieniu nieba. Angelo nabrał powietrze w płuca, ciesząc się słodkim zapachem konwalii, niesionym przez wiatr i westchnął głęboko. Nie miał raczej szans, żeby odszukać dziwną kobietę, więc odwrócił się w stronę, z której przyszedł z zamiarem odejścia, lecz zatrzymało go dziwne pomrukiwanie, pomieszane z warczeniem. Rozejrzał się uważnie dookoła, dopiero wtedy dostrzegł lśniące na czerwono stado ślepi obserwujących go zza gęstych krzewów. Spiął się, ale nie poruszył. Nie wiedział co robić w takiej sytuacji, zwłaszcza, że to na pewno nie były normalne zwierzęta. Mało czemu świecą się oczy.
Liście zaszeleściły, a spomiędzy nich wyłowiła się pierwsza gromada stworów przypominających mocniej zbudowane i owłosione wilki z płaskimi ogonami jak u bobrów i zaokrąglonymi pyskami, a z ich głów wyrastały ostre, białe, trochę zakrzywione rogi. Cielskami prawie przylegały do ziemi, zginając długie łapy z pazurami i warczały, wpatrując się w niego morderczym wzrokiem. Nagle pierwszy z nich skoczył w jego stronę z głośnym szczeknięciem, a Angelo w tym samym momencie zerwał się do biegu przez las. Próbował nie oglądać się za siebie. To, co zobaczył przerastało wszystkie jego wyobrażenia i bał się, że zobaczy znacznie więcej. Zgrabnie omijał masywne pnie drzew, starając się nie potykać o wystające gałęzie. Słyszał swój własny oddech, gdy krew na krótką chwilę przestawała mu szumieć w uszach. Serce waliło w piersi, ale nie był pewien czy ze strachu, czy z wysiłku. Osiągał prędkości, jakich nie powstydziliby się lekkoatleci na Olimpiadzie i jakich nigdy się nie spodziewał po własnym ciele. Chociaż brakowało mu oddechu, nie czuł zmęczenia. Aż dziw uwierzyć, że ten sam człowiek jeszcze godzinę temu wyglądający jak cień własnego cienia, teraz przemierzał las niczym młoda łania.
Nie miał czasu się cieszyć ze sportowych sukcesów. Jeden z dziwnych wilko-bobrów z rogami zahaczył pazurami o nogawkę szarych bojówek i przeciągnął nimi po całej długości łydki. Angelo poczuł okropny ból, a potem ciepłą krew spływającą po skórze. Syknął cicho, wykrzywiając twarz i kopnięciem odrzucił stworzenie do tyłu. Ze wszystkich sił starał się nie zwalniać kroku, lecz wiedział, że daleko nie ucieknie z taką raną.
Skierował się w stronę oddalonego o kilkadziesiąt metrów wielkiego dębu, którego wielki pień i rozłożyste, potężne gałęzie górowały nad wszystkimi innymi drzewami. Pod jego korzeniami leniwie sunął niewielki strumyk. Angelo przeskoczył go jednym susem, lądując na zranionej nodze. Jęknął cicho, uginając się pod własnym ciężarem. Upadł na jedno kolano z impetem i wtedy dostrzegł cień wśród gałęzi dębu. Ktoś wyciągnął w jego stronę rękę, dostrzegł jej wyraźny kształt w mroku.
— Pospiesz się! — usłyszał męski głos nad głową. Obudził go z chwilowego paraliżu spowodowanego bólem. Angelo zacisnął swoją dłoń na dłoni nieznajomego, a drugą wczepił się w korę na drzewie i wspiął po pniu. W ostatniej chwili zabrał nogę, nim jeden ze stworów znów zdążył złapać materiał spodni kłami, prawie poczuł jego gorący oddech i ślinę na skórze. Niewiele brakowało, a całe życie przeleciałoby mu przez palce jak piasek. Miał zbyt dużo do zrobienia, śmierć nie dostała pozwolenia, żeby mu w tym przeszkadzać, nie teraz.
Odetchnął z ulgą, gdy usiadł tuż obok nieznajomego człowieka na jednej z wyższych gałęzi dębu. Była bardzo masywna i gruba, więc z łatwością utrzymywała ciężar dwóch dorosłych mężczyzn. Tutaj krwiożercze bestie ze świecącymi ślepiami nie mogły go dosięgnąć. Całe niebezpieczeństwo minęło i ni stąd, ni zowąd poczuł jak strach z niego ulatuje. Został tylko dziwny spokój przerywany ujadaniem wilko-bobrów z rogami. Angelo sam siebie zaskoczył taką reakcją, ale roześmiał się sympatycznie i ciepło, jakby zupełnie zapomniał o bólu rozrywającym mięśnie w łydce oraz o zagrożeniu w dole. Jakby już nic nie miało znaczenia i wszystko okazało się tylko głupim żartem. Po prostu cieszył się, że zrzucił z siebie cały ciężar. Mógłby zostać małym, lekkim motylem bez zmartwień.
— To było ekscytujące. I takie niemożliwe — powiedział, przywołując na twarz charakterystyczny, anielski uśmiech, a potem spojrzał na chłopaka, który go ocalił przed śmiercią i uderzyła go myśl, że to najpiękniejsza osoba, jaką kiedykolwiek widział – wręcz doskonały materiał na modela. Taki niesamowicie perfekcyjny, żywcem wyjęty z płótna najlepszych malarzy i usadowiony tuż przed nim.
Mimo że już prawie panowała ciemność, dostrzegł tatuaże zajmujące jasną, nieskazitelną skórę na szyi, ramionach, nadgarstkach i knykciach. Przedstawiały fantastyczne kształty roślin oraz zwierząt i czegoś jeszcze. Angelo obiecał sobie, że przyjrzy im się jeszcze raz, znacznie uważniej w świetle dziennym, uwielbiał ludzi z tatuażami. Zawsze uważał, że chcą w ten sposób przedstawić jakąś ważną historię. Tatuaże same w sobie również były dziełem sztuki godnym szacunku. Chłopak miał szczupłą, pociągłą twarz z ostrymi rysami i wyraźnie zaznaczoną szczęką oraz prostym, szpiczastym nosem. Ciemne, lśniące nawet w półmroku późnego wieczora oczy przepełniała tajemnica; nieodgadniona toń sekretów; zwierciadło, które nie odbijało duszy. Angelo szczególną uwagę zwrócił na lekko zaczerwienione dolne powieki, snując domysły co mogło być ich przyczyną, a potem przeniósł wzrok na gęste, jasne brwi i na białe kosmyki niechlujnie ułożonych włosów. Z daleka wydawały się być delikatne i miękkie. Gdyby tylko zdołał go uprosić o pomoc przy pozowaniu do obrazów...
— Dziękuję za ratunek, jestem twoim dłużnikiem. — Uśmiechnął się w ten doskonale wyćwiczony, czarujący sposób jak na „anioła” przystało. — Mam na imię Angelo. — Wyciągnął dłoń w stronę nieznajomego.
<Mark?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz