Spacerował ulicami miasta. Jego twarz zasłonięta była kapturem czarnego płaszcza. Rozglądał się uważnie, poszukując ludzi, którzy mogliby mu w jakikolwiek sposób zagrozić. Musiał uważać, odkąd zaczął pracować dla jednego z największych, najznakomitszych mafiozów na świecie.
Nagle dostrzegł dziwną, wpatrującą się w niego postać, której twarz również została zasłonięta kapturem. Niewątpliwie była to kobieta, Nightray poznał to po sylwetce i sposobie poruszania się tajemniczej damy. O dziwo tłum nie zwracał uwagi ani na nią, ani na niego.
Postać odwróciła się i ruszyła biegiem przez wąskie uliczki. Nightray puścił się za nią biegiem, a jego pies, Zeff, ruszył za nim, szczekając donośnie.
– Hej! Stój! – zawołał chłopak za tajemniczą kobietą.
Nagle ziemia pod nim zapadła się, a chłopak nie zdążył się zatrzymać. Chwycił się krawędzi i tak zwisał. W ostatniej chwili złapał swojego pupila za obrożę.
Odetchnął. Gdyby coś stało się jego kochanemu zwierzakowi, Nightray nigdy by sobie nie wybaczył.
Postać stała na dole i wpatrywała się w niego, uśmiechając przy tym wyzywająco. W pewnym momencie zdjęła kaptur, młodzieniec wstrzymał oddech.
To była jego matka zastępcza. Jakim cudem, skoro...
– Zaskoczony? – zapytała. – Duchy twoich ofiar będą za tobą podążać do końca twego nędznego życia, aż w końcu sam zginiesz okropną śmiercią, a oni zajmą się wtedy twoją brudną i zgniłą duszą.
– Bierz ją! – wrzasnął i puścił obrożę Zeffa, nie mogąc dłużej znieść jej słów.
Pies warknął i rzucił się na kobietę, która nawet nie krzyczała, po prostu wpatrywała się w Nightraya, a on wpatrywał się w nią. Widział, jak pies rozszarpuje jej ciało tak, jak wtedy, kilka lat temu.
Dłonie chłopaka drżały, tak samo, jak oddech. Zwykle spokojny i opanowany, nie ważne, czy zabijał kobietę, czy mężczyznę, zwykle nieustraszony, teraz trząsł się jak małe dziecko, przerażony perspektywą swojej duszy nękanej przez duchy setek ofiar.
– Na kogo ty wyrosłeś – usłyszał znajomy głos.
Spojrzał w górę i zobaczył swoich prawdziwych rodziców. Matka o pięknych, złotych lokach i koralowych ustach wbijała w niego nienawistne spojrzenie cudownych, jasnoniebieskich oczu.
Ojciec, wysoki i postawny mężczyzna również patrzył na niego z nienawiścią wypisaną na twarzy.
Między nimi stał mały chłopiec o ciemnych włosach i jasnych oczach, które odziedziczył po matce. Jego młodszy brat, Nicolas. Ten, który nieświadomie odebrał mu to wszystko.
– Dobrze, że się ciebie pozbyliśmy – powiedział ojciec.
– Nigdy tego nie żałowaliśmy – tym razem odezwała się matka.
– Gdybyśmy wiedzieli, na kogo wyrośniesz, zrobilibyśmy to o wiele szybciej – znów ojciec.
– Nigdy cię nie kochaliśmy, Nightray.
Ojciec nadepnął na dłoń chłopaka, który syknął z bólu, jednak nadal trzymał się krawędzi. Mężczyzna zaczął wykonywać okrężne ruchy nogą, co wywoływało jeszcze większy ból.
W końcu chłopak puścił i zaczął lecieć w dół. Wszystko jakby zwolniło, a on spadał, spadał i spadał. Nightray zauważył, że Nicolas wyciąga w jego stronę swoją małą rączkę, jakby chciał mu pomóc.
Ciągnęło się to w nieskończoność, aż w końcu młodzieniec uderzył o twarde podłoże. Podniósł się powoli i rozejrzał po dobrze sobie znanym miejscu.
Jego pokój u bossa mafii
– Kiedyś byłeś lepszy w te klocki, chłopcze – usłyszał jego głos.
Odwrócił się tylko po to, by zobaczyć wycelowaną w jego głowę, lufę pistoletu.
Nightray podniósł się gwałtownie i zaczął łapczywie łykać powietrze. Zeff podniósł łeb i spojrzał na swojego pana.
To sen, to był tylko sen.
Chłopak opadł ponownie na poduszkę. Czarne, lepiące się od potu włosy rozsypały się na białej poduszce.
Co to w ogóle miało znaczyć?
Zeff wdrapał się na łóżko i położył łeb na klatce piersiowej pana. Chłopak powoli podniósł dłoń i zaczął głaskać przyjaciela drżącą ręką, stopniowo się uspokajając.
Nie miał pojęcia, co to wszystko znaczyło. Dlaczego akurat to mu się śniło?
W głowie cały czas miał obraz chłopca wyciągającego rękę w jego stronę.
Nie wiedział, jak znalazł się w tym świecie, po co i kto go tu sprowadził, ale być może Nicolas także tutaj trafił.
Nightray od dawna to wiedział, ale ten sen jeszcze bardziej utwierdził go w jego przekonaniach.
Musi znaleźć tego chłopca.
Strony
▼
czwartek, 31 maja 2018
Od Matta do Marka
Składaliśmy się na ziemi ze śmiechu. Emma gapiła się na nas przez chwilę, po czym zagoniła do roboty. Wraz z Markiem rozpaliliśmy ognisko i wszyscy usiedliśmy przy przyjemnie buchającym żarze.
Każdy dorwał to, na co miał ochotę i zaczął jeść. No, poza Jay’em, który wciągał wszystko po kolei. Miło tak spędzić czas. Zawsze, jak było ciepło i mieliśmy czas, to organizowaliśmy ogniska lub jakieś inne rozrywki.
Nikt z naszej paczki nie lubił się nudzić. Pamiętam nawet, jak raz wybraliśmy się nad morze. Wraz z Emm pierwsi skakaliśmy z klifu. Było świetnie. Och, jak mi tego brakuje, ale wróćmy na ziemię, muszę skupić się na tym, co jest teraz.
Atmosfera jest dość przyjemna, a jedzenie dobre.
– Mam pomysł. Poopowiadajmy sobie jakieś straszne historie – rzuciła brunetka.
– Wiedziałem, że tak to się skończy – odparł Mark
To prawda. Siostrzyczka uwielbia straszyć innych – zwłaszcza Marka i Grace. A teraz jest okazja. Jesteśmy sami, robi się ciemno i nastrój dopisuje.
– To może ja zacznę – powiedziałem, zgłaszając się na ochotnika. Reszta nie miała nic przeciwko. Obydwoje usiedli naprzeciwko mnie, opatulając się bluzami.
– Pewna grupa przyjaciół; Mia, Alice, Sam, Jack oraz Peet, wybrała się na biwak do lasu. Mieli ognisko, grali w gry i się wygłupiali. Humory im cały czas dopisywały, a oni niczym się nie przejmowali. Krążyły pogłoski, że kto o północy w pełnię wejdzie do lasu, już nigdy z niego nie wyjdzie.
Ludzie gadali o pięknej, młodej kobiecie, która zwiastowała śmierć. Dziewczyny zaczynały się bać, a chłopacy wszystko bagatelizowali. Po pewnym czasie Peet, poszedł w głąb lasu, by się załatwić. Gdy dość długo nie wracał, reszta postanowiła go poszukać. Chłopaka nigdzie nie było widać, jednak paczka cały czas szła w głąb.
Było ciemno, wiał lekki wiatr, a droga za nimi zaczynała się zacierać. Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął Jack. Wszyscy zgodnie biegli ile sił w nogach. Dopóki nie znaleźli się nad jeziorem. Tylko, jak się okazało, bez Mii. Sam był przepełniony strachem i bezradnością, nie wiedział co począć.
Jednak Alice wiedziała. Spojrzała na niego i się uśmiechnęła. Wtedy zrozumiał, co się dzieje. Przypomniał sobie, czyj to był pomysł, żeby tu przyjechać. Zaufali dziewczynie, którą poznali zaledwie kilka dni temu. To był błąd – ich ostatni...
Spojrzałem na Emmę i Marka z psotnym uśmieszkiem.
– Spójrzcie, co za przypadek. Dziś jest pełnia. Zgadnijcie, kogo był pomysł, żeby zorganizować ognisko?
<Mark?>
Każdy dorwał to, na co miał ochotę i zaczął jeść. No, poza Jay’em, który wciągał wszystko po kolei. Miło tak spędzić czas. Zawsze, jak było ciepło i mieliśmy czas, to organizowaliśmy ogniska lub jakieś inne rozrywki.
Nikt z naszej paczki nie lubił się nudzić. Pamiętam nawet, jak raz wybraliśmy się nad morze. Wraz z Emm pierwsi skakaliśmy z klifu. Było świetnie. Och, jak mi tego brakuje, ale wróćmy na ziemię, muszę skupić się na tym, co jest teraz.
Atmosfera jest dość przyjemna, a jedzenie dobre.
– Mam pomysł. Poopowiadajmy sobie jakieś straszne historie – rzuciła brunetka.
– Wiedziałem, że tak to się skończy – odparł Mark
To prawda. Siostrzyczka uwielbia straszyć innych – zwłaszcza Marka i Grace. A teraz jest okazja. Jesteśmy sami, robi się ciemno i nastrój dopisuje.
– To może ja zacznę – powiedziałem, zgłaszając się na ochotnika. Reszta nie miała nic przeciwko. Obydwoje usiedli naprzeciwko mnie, opatulając się bluzami.
– Pewna grupa przyjaciół; Mia, Alice, Sam, Jack oraz Peet, wybrała się na biwak do lasu. Mieli ognisko, grali w gry i się wygłupiali. Humory im cały czas dopisywały, a oni niczym się nie przejmowali. Krążyły pogłoski, że kto o północy w pełnię wejdzie do lasu, już nigdy z niego nie wyjdzie.
Ludzie gadali o pięknej, młodej kobiecie, która zwiastowała śmierć. Dziewczyny zaczynały się bać, a chłopacy wszystko bagatelizowali. Po pewnym czasie Peet, poszedł w głąb lasu, by się załatwić. Gdy dość długo nie wracał, reszta postanowiła go poszukać. Chłopaka nigdzie nie było widać, jednak paczka cały czas szła w głąb.
Było ciemno, wiał lekki wiatr, a droga za nimi zaczynała się zacierać. Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął Jack. Wszyscy zgodnie biegli ile sił w nogach. Dopóki nie znaleźli się nad jeziorem. Tylko, jak się okazało, bez Mii. Sam był przepełniony strachem i bezradnością, nie wiedział co począć.
Jednak Alice wiedziała. Spojrzała na niego i się uśmiechnęła. Wtedy zrozumiał, co się dzieje. Przypomniał sobie, czyj to był pomysł, żeby tu przyjechać. Zaufali dziewczynie, którą poznali zaledwie kilka dni temu. To był błąd – ich ostatni...
Spojrzałem na Emmę i Marka z psotnym uśmieszkiem.
– Spójrzcie, co za przypadek. Dziś jest pełnia. Zgadnijcie, kogo był pomysł, żeby zorganizować ognisko?
<Mark?>
Fabuła Nicolasa I
Wiatr był okropny. Silny i mroźny, wbijał się w skórę chłopaka niczym okruszki lodu. Nie wiedział, jak się tam znalazł. Wiedział tylko, że musi iść dalej.
Maszerował po grubej warstwie lodu. Był sam na ogromnym pustkowiu. Wiedział, że schronienie znajdzie w lesie kilkaset metrów dalej, na samym końcu lodowej tafli.
Starał się iść ostrożnie i powoli. Czuł, jak lód powoli pękał, robił się coraz cieńszy. Nicolas wiedział, że jeszcze chwila, a podłoże załamie się pod jego nogami. Przerażała go wizja samotnej śmierci w lodowatej wodzie.
Jeszcze trochę, jeszcze kilka metrów.
Nagle lód zaskrzypiał głośno, Nicolas usłyszał chrupnięcie i w ułamku sekundy znalazł się pod powierzchnią. Nie zdążył nawet nabrać powietrza.
Przez chwilę szamotał się pod wodą, rozglądał z przerażeniem w jasnoniebieskich oczach. Woda. Wszędzie wokół woda.
Był sam. Nikt nie mógł mu pomóc.
Popłynął w górę i zaczął uderzać w grubą pokrywę lodu. Zaczynał się dusić, czuł, jak woda powoli wlewa się do jego płuc. Rozpaczliwie uderzał pięściami w lód.
W końcu natrafił na otwór, przez który wpadł do tego przeklętego jeziora. Wyczołgał się z niego i położył na zimnej ziemi. Czuł, jak każda cząstka jego ciała powoli zamarzała, nie miał jednak zamiaru się poddać.
Zaczął czołgać się po lodzie w stronę lasu. Chwilę później oparł się o jedno z drzew i wstał powoli. Wziął kilka głębokich wdechów i ruszył dalej, drżąc z zimna.
Znalazł ognisko w miejscu, które wyglądało na świeżo rozbity obóz. Rozejrzał się w poszukiwaniu kogokolwiek, jednak nie zobaczył żywej duszy.
Usiadł przy ogniu, by się ogrzać. Zdjął płaszcz i położył go przy sobie, by szybciej wyschnął. Kilka minut później chłopak poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po jego ciele.
Nikt się nie zjawił, chociaż zaczynało się już ściemniać. Chłopak westchnął. Jeżeli nikt się nie zjawi w najbliższym czasie, po prostu opuści to miejsce i pójdzie dalej.
Zamknął oczy, a gdy je otworzył był w zupełnie innym miejscu. Był w swoim domu.
Szybko wyszedł z pokoju, by przywitać się z rodzicami po tak długiej rozłące. Byli w kuchni. Mama jak zwykle uśmiechała się, a tata siedział przy stole i czytał gazetę. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że obok ojca siedział drugi Nicolas, który wpatrywał się w niego z kpiącym uśmiechem na twarzy.
Zastąpił go. Jego klon całkowicie go zastąpił.
Nicolas zadrżał. Miał ochotę chwycić drugiego siebie za gardło i roztrzaskać jego głowę o blat marmurowego stołu. Zamiast tego odwrócił się i po prostu wyszedł, na co nikt nie zwrócił uwagi.
Nagle usłyszał klakson i pisk opon.
Poderwał się i wziął głęboki oddech. Chwycił się za głowę, wbijał wzrok w białą pościel.
Sen. To był tylko sen.
Nicolas wstał, narzucił płaszcz na ramiona i wyszedł na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Usiadł na schodkach i popatrzył na wschodzące słońce. Niemal czuł zimno wody, z której ledwo co udało mu się wyjść we śnie.
Patrzył na dużą, pomarańczową kulę, zadając sobie jedno pytanie.
O co tu, do cholery, chodzi?
Maszerował po grubej warstwie lodu. Był sam na ogromnym pustkowiu. Wiedział, że schronienie znajdzie w lesie kilkaset metrów dalej, na samym końcu lodowej tafli.
Starał się iść ostrożnie i powoli. Czuł, jak lód powoli pękał, robił się coraz cieńszy. Nicolas wiedział, że jeszcze chwila, a podłoże załamie się pod jego nogami. Przerażała go wizja samotnej śmierci w lodowatej wodzie.
Jeszcze trochę, jeszcze kilka metrów.
Nagle lód zaskrzypiał głośno, Nicolas usłyszał chrupnięcie i w ułamku sekundy znalazł się pod powierzchnią. Nie zdążył nawet nabrać powietrza.
Przez chwilę szamotał się pod wodą, rozglądał z przerażeniem w jasnoniebieskich oczach. Woda. Wszędzie wokół woda.
Był sam. Nikt nie mógł mu pomóc.
Popłynął w górę i zaczął uderzać w grubą pokrywę lodu. Zaczynał się dusić, czuł, jak woda powoli wlewa się do jego płuc. Rozpaczliwie uderzał pięściami w lód.
W końcu natrafił na otwór, przez który wpadł do tego przeklętego jeziora. Wyczołgał się z niego i położył na zimnej ziemi. Czuł, jak każda cząstka jego ciała powoli zamarzała, nie miał jednak zamiaru się poddać.
Zaczął czołgać się po lodzie w stronę lasu. Chwilę później oparł się o jedno z drzew i wstał powoli. Wziął kilka głębokich wdechów i ruszył dalej, drżąc z zimna.
Znalazł ognisko w miejscu, które wyglądało na świeżo rozbity obóz. Rozejrzał się w poszukiwaniu kogokolwiek, jednak nie zobaczył żywej duszy.
Usiadł przy ogniu, by się ogrzać. Zdjął płaszcz i położył go przy sobie, by szybciej wyschnął. Kilka minut później chłopak poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po jego ciele.
Nikt się nie zjawił, chociaż zaczynało się już ściemniać. Chłopak westchnął. Jeżeli nikt się nie zjawi w najbliższym czasie, po prostu opuści to miejsce i pójdzie dalej.
Zamknął oczy, a gdy je otworzył był w zupełnie innym miejscu. Był w swoim domu.
Szybko wyszedł z pokoju, by przywitać się z rodzicami po tak długiej rozłące. Byli w kuchni. Mama jak zwykle uśmiechała się, a tata siedział przy stole i czytał gazetę. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że obok ojca siedział drugi Nicolas, który wpatrywał się w niego z kpiącym uśmiechem na twarzy.
Zastąpił go. Jego klon całkowicie go zastąpił.
Nicolas zadrżał. Miał ochotę chwycić drugiego siebie za gardło i roztrzaskać jego głowę o blat marmurowego stołu. Zamiast tego odwrócił się i po prostu wyszedł, na co nikt nie zwrócił uwagi.
Nagle usłyszał klakson i pisk opon.
Poderwał się i wziął głęboki oddech. Chwycił się za głowę, wbijał wzrok w białą pościel.
Sen. To był tylko sen.
Nicolas wstał, narzucił płaszcz na ramiona i wyszedł na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Usiadł na schodkach i popatrzył na wschodzące słońce. Niemal czuł zimno wody, z której ledwo co udało mu się wyjść we śnie.
Patrzył na dużą, pomarańczową kulę, zadając sobie jedno pytanie.
O co tu, do cholery, chodzi?
Historia Nightraya
Chłopiec nigdy im tego nie wybaczy. Nigdy nie wybaczy im porzucenia, opuszczonej nadziei. Zaszczepili w jego sercu nienawiść, a zrobienie tego tak małemu dziecku może skutkować jedynie tragicznymi wydarzeniami.
Mały Nightray siedział na brudnym, zaniedbanym strychu, który od pewnego czasu pełnił funkcję jego pokoju. Ubrania chłopca były potargane i w głównej mierze składały się z tego, co nie podobało się jego nowym rodzicom. Co to dokładnie znaczy?
„Ta koszulka ma już jakieś siedem lat i zżerają ją mole. Weź ją sobie, Nightray.”
Dokładnie to.
Chłopiec właśnie odrabiał lekcje, w których jak zwykle nikt nie raczył mu pomóc, gdy usłyszał głos swojej zastępczej matki:
– Chodź po obiad.
Nightray nigdy nie jadł z nimi przy jednym stole. No bo niby dlaczego służba miałaby jadać z panami?
Zszedł po schodach i po cichu wszedł do kuchni. Nowi rodzice woleli, żeby zachowywał się jak duch, nie rzucał się w oczy. Żeby zachowywał się tak, jakby w ogóle nie istniał.
Wziął do ręki talerz z przegotowanymi ziemniakami, kawałkiem mięsa i tym okropnym, śmierdzącym sosem.
Bez słowa wrócił na górę i postawił talerz na podłodze, by jego pupil – Zeff, mógł się najeść. Tak, pozwolili mu zatrzymać psiaka pod warunkiem, że będzie mu oddawał część swojego jedzenia, bo „nie będą wydawali pieniędzy na jakiegoś zapchlonego kundla.”
Zeff nawet nie był kundlem.
Tak wyglądało życie Nightraya przez kilka lat.
Po jakimś czasie małżeństwo zaczęło się kłócić i wyładowywać gniew na chłopcu. W największe upały nosił koszulki z długim rękawem, byleby nikt nie zauważył ogromnych, fioletowych siniaków.
Pewnego dnia, kiedy wracał ze szkoły, zobaczył swoich prawdziwych rodziców. Prowadzili ze sobą małego chłopca o niebieskich oczach i ciemnych włosach. Chłopiec trzymał w małej rączce smycz, na której końcu Nightray zobaczył pieska. Małego, puchatego pieska, na którego rodzice nigdy nie chcieli się zgodzić.
Nightray był zbyt dumny, żeby powiedzieć im, co dzieje się w jego nowym domu i prosić o pomoc. Spuścił głowę i po prostu ruszył dalej.
Wiedział, że nowy syn jego rodziców nie jest świadomy tego, co się wydarzyło, i że to nie była jego wina, jednak starszy chłopiec poczuł, jak jego serce przepełnia się nienawiścią.
Mały Nightray siedział na brudnym, zaniedbanym strychu, który od pewnego czasu pełnił funkcję jego pokoju. Ubrania chłopca były potargane i w głównej mierze składały się z tego, co nie podobało się jego nowym rodzicom. Co to dokładnie znaczy?
„Ta koszulka ma już jakieś siedem lat i zżerają ją mole. Weź ją sobie, Nightray.”
Dokładnie to.
Chłopiec właśnie odrabiał lekcje, w których jak zwykle nikt nie raczył mu pomóc, gdy usłyszał głos swojej zastępczej matki:
– Chodź po obiad.
Nightray nigdy nie jadł z nimi przy jednym stole. No bo niby dlaczego służba miałaby jadać z panami?
Zszedł po schodach i po cichu wszedł do kuchni. Nowi rodzice woleli, żeby zachowywał się jak duch, nie rzucał się w oczy. Żeby zachowywał się tak, jakby w ogóle nie istniał.
Wziął do ręki talerz z przegotowanymi ziemniakami, kawałkiem mięsa i tym okropnym, śmierdzącym sosem.
Bez słowa wrócił na górę i postawił talerz na podłodze, by jego pupil – Zeff, mógł się najeść. Tak, pozwolili mu zatrzymać psiaka pod warunkiem, że będzie mu oddawał część swojego jedzenia, bo „nie będą wydawali pieniędzy na jakiegoś zapchlonego kundla.”
Zeff nawet nie był kundlem.
Tak wyglądało życie Nightraya przez kilka lat.
Po jakimś czasie małżeństwo zaczęło się kłócić i wyładowywać gniew na chłopcu. W największe upały nosił koszulki z długim rękawem, byleby nikt nie zauważył ogromnych, fioletowych siniaków.
Pewnego dnia, kiedy wracał ze szkoły, zobaczył swoich prawdziwych rodziców. Prowadzili ze sobą małego chłopca o niebieskich oczach i ciemnych włosach. Chłopiec trzymał w małej rączce smycz, na której końcu Nightray zobaczył pieska. Małego, puchatego pieska, na którego rodzice nigdy nie chcieli się zgodzić.
Nightray był zbyt dumny, żeby powiedzieć im, co dzieje się w jego nowym domu i prosić o pomoc. Spuścił głowę i po prostu ruszył dalej.
Wiedział, że nowy syn jego rodziców nie jest świadomy tego, co się wydarzyło, i że to nie była jego wina, jednak starszy chłopiec poczuł, jak jego serce przepełnia się nienawiścią.
niedziela, 27 maja 2018
Od Nicolasa do Williama
Nicolas obudził się w swoim łóżku, w swoim pokoju, w swoim domu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Rozejrzał się po pokoju. Na niskiej szafce stało terrarium, a w środku... Grześ! Jego kochana jaszczurka wygrzewała się na kamieniu.
– Grzesiu! – zawołał i wziął jaszczurkę na ręce.
Chwilę później poczuł obijanie się czegoś miękkiego o nogę. To był Teter! Do tego słyszał miauczenie Bocci gdzieś z korytarza.
Był w domu.
Znowu był w domu.
Zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno kiedykolwiek go opuścił. Może to po prostu był jakiś zwariowany sen, tak jak od początku mu się wydawało?
Cieszył się, był naprawdę szczęśliwy, jednak gdy pomyślał o Moony i o dziwnym nieznajomym, poczuł ukłucie smutku. Ledwo ich znał, dziwnego nieznajomego jeszcze mniej, jednak coś go w nim intrygowało. Czy oni także byli wytworem jego umysłu?
Westchnął i wyszedł na korytarz, by przywitać się ze swoim kotem. Boccia miauknął cicho i zszedł po schodach. Zapewne znowu chciał wyżebrać coś dobrego. Chłopak uśmiechnął się i podążył za nim.
Coś było jednak nie tak. W domu było niezwykle cicho. Czyżby byli tutaj sami?
Nicolas dał kotu smakołyk, po czym skierował się do drzwi, by poszukać rodziców w ogrodzie. Wyszedł na zewnątrz, lecz nie znalazł tam swojej rodziny. Zobaczył jednak coś, przez co stanął jak zamurowany.
W jego ogrodzie siedzieli Moony i dziwny nieznajomy. Skąd oni się tutaj wzięli?
– Co wy tu robicie? – zapytał.
Spojrzeli na niego, jednak żadne z nich się nie odezwało. Uśmiechnęli się jedynie. Nicolas był coraz bardziej prerażony, nie wiedział, co się dzieje. Co ci dwoje robili w jego domu? Skoro byli wytworem jego umysłu, raczej nie powinni...
Nagle wszystko wokół niego zaczęło rozsypywać się niczym układanka; krążyć, wirować, aż zniknęło i został tylko on i jego towarzysze. Moony zaśmiała się cicho i zniknęła, po prostu wyparowała.
– Moony! – zawołał przerażony. Co jej się stało?
Nieznajomy podszedł do niego i uśmiechnął się tajemniczo, po czym rozsypał się w drobny mak.
Nicolas obudził się nagle, zły i niewyspany. Przetarł oczy i stwierdził, że nadal przebywa w bibliotece Świata wyśnionych.
Mruknął coś pod nosem i odwrócił się, by zobaczyć plecy towarzysza, który wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Niewątpliwie coś tam się znajdowało, jednak chłopak nie mógł tego dostrzec przez stojącego przed nim mężczyznę.
– Co się dzieje? – zapytał.
Wychylił się delikatnie, by zobaczyć, w co tak uparcie wpatruje się nieznajomy.
<William?>
– Grzesiu! – zawołał i wziął jaszczurkę na ręce.
Chwilę później poczuł obijanie się czegoś miękkiego o nogę. To był Teter! Do tego słyszał miauczenie Bocci gdzieś z korytarza.
Był w domu.
Znowu był w domu.
Zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno kiedykolwiek go opuścił. Może to po prostu był jakiś zwariowany sen, tak jak od początku mu się wydawało?
Cieszył się, był naprawdę szczęśliwy, jednak gdy pomyślał o Moony i o dziwnym nieznajomym, poczuł ukłucie smutku. Ledwo ich znał, dziwnego nieznajomego jeszcze mniej, jednak coś go w nim intrygowało. Czy oni także byli wytworem jego umysłu?
Westchnął i wyszedł na korytarz, by przywitać się ze swoim kotem. Boccia miauknął cicho i zszedł po schodach. Zapewne znowu chciał wyżebrać coś dobrego. Chłopak uśmiechnął się i podążył za nim.
Coś było jednak nie tak. W domu było niezwykle cicho. Czyżby byli tutaj sami?
Nicolas dał kotu smakołyk, po czym skierował się do drzwi, by poszukać rodziców w ogrodzie. Wyszedł na zewnątrz, lecz nie znalazł tam swojej rodziny. Zobaczył jednak coś, przez co stanął jak zamurowany.
W jego ogrodzie siedzieli Moony i dziwny nieznajomy. Skąd oni się tutaj wzięli?
– Co wy tu robicie? – zapytał.
Spojrzeli na niego, jednak żadne z nich się nie odezwało. Uśmiechnęli się jedynie. Nicolas był coraz bardziej prerażony, nie wiedział, co się dzieje. Co ci dwoje robili w jego domu? Skoro byli wytworem jego umysłu, raczej nie powinni...
Nagle wszystko wokół niego zaczęło rozsypywać się niczym układanka; krążyć, wirować, aż zniknęło i został tylko on i jego towarzysze. Moony zaśmiała się cicho i zniknęła, po prostu wyparowała.
– Moony! – zawołał przerażony. Co jej się stało?
Nieznajomy podszedł do niego i uśmiechnął się tajemniczo, po czym rozsypał się w drobny mak.
Nicolas obudził się nagle, zły i niewyspany. Przetarł oczy i stwierdził, że nadal przebywa w bibliotece Świata wyśnionych.
Mruknął coś pod nosem i odwrócił się, by zobaczyć plecy towarzysza, który wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Niewątpliwie coś tam się znajdowało, jednak chłopak nie mógł tego dostrzec przez stojącego przed nim mężczyznę.
– Co się dzieje? – zapytał.
Wychylił się delikatnie, by zobaczyć, w co tak uparcie wpatruje się nieznajomy.
<William?>
sobota, 26 maja 2018
Od Williama do Nicolasa
Ostrożnym, ale stabilnym krokiem podążał trochę z tyłu za chłopcem, kątem oka uważnie śledząc jego ruchy. Nieświadomie mocno spinał mięśnie gotów do obrony przed nagłym atakiem, chociaż nic w otoczeniu ani zachowaniu chłopaka nie wzbudzało podejrzeń. Znajdował się jednak na obcym terytorium z obcą osobą, więc nie tracił czujności ani na sekundę, gdyż niepozorni ludzie zawsze są najgroźniejsi. Nawet jeśli wyglądają na zwykłych nastolatków, którym do głowy nigdy nie przyszło robić jako najemnicy czy porywacze. Odkąd wyrżnięto w pień cały jego pułk, William uważał na ludzi jeszcze bardziej niż zwykle. Nie mógł sobie pozwolić na większe straty, wszak było ich wystarczająco dużo – albo i zbyt wiele. Chłopak zaprowadził Williama do monumentalnego budynku, wypełnionego po brzegi regałami na książki. Było ich tak wiele, że niektóre nie mieściły się na półkach i leżały ułożone w stosiki obok nich. Grubsze, cieńsze, nowsze, starsze. William nie potrafił objąć okiem ogromu tej biblioteki ani niezliczonej kolekcji dzieł literatury. Nie starczyłoby mu życia, gdyby chciał przeczytać każdą z nich. Dookoła wirował kurz, który wydawał się błyszczeć w promieniach księżycowego światła, wpadającego do środka przez strzeliste okna. Roznosił się intensywny zapach starego papieru, lecz różnił się od zapachów charakterystycznych dla bibliotek, które już odwiedził. Ten był lekki, przyjemny, trochę kwiatowy, jakby to wszystko było wielkim, książkowym ogrodem. William mógł przysiąc, że czuł przepływającą w tym miejscu magię, mimo że to absurdalne uczucie. Spojrzał na chłopaka, który zdjął z regału jedną z książek, a potem z przyjaznym uśmiechem zaproponował znalezienie kącika do czytania. Lampa naftowa w drugiej ręce młodzieńca zabujała się niebezpiecznie, gdy odwrócił się na pięcie i ruszył przodem. William nie był pewien czy wnoszenie ognia do biblioteki to bezpieczny pomysł. Wystarczyłaby jedna iskra, aby wszystko poszło z dymem, jednak postanowił przemilczeć ten fakt, dorównując kroku chłopakowi. Czy nigdzie nie było prądu? Nawaliło im zasilanie, że muszą bawić się w średniowieczne czasy? To wydało mu się zbyt podejrzane, żeby w tak nowocześnie wyglądającym ośrodku brakło konserwatora, który mógłby się tym zająć. Razem zasiedli do niewielkiego, okrągłego stolika z ciemnego drewna, poprzetykanego w szparach zastygłym woskiem. Na brzegu ktoś wystrugał małą, koślawą gwiazdkę, a w środku literę „Z”. William oparł brodę na dłoni, przyglądając się inicjałowi, dopóki o blat nie stuknęła głośno lampa postawiona przez chłopaka. Po chwili położył na środku wielką księgę i zachęcił do jej przeczytania. Mężczyzna ostrożnie wziął ją w ręce i obejrzał dokładnie oprawę. Była obita w zafarbowaną na bordowo skórę, przetartą odrobinę przy rogach. Po grzbiecie wiły się misternie wyryte wizerunki roślinnych pnączy oraz liści, wypełnione złotą farbą. William przesunął dłonią po przedniej okładce, wyczuwając delikatną wklęsłość w wykaligrafowanym i również pozłacanym tytule. Księga wyglądała zjawiskowo, choć lekko zżółkniałe strony wewnątrz świadczyły o jej wieku. To, co zdziwiło Williama najbardziej, to brak autora. Może rzeczywiście cofnął się do średniowiecza, kiedy żaden malarz ani pisarz nie marzył o sławie. Wypowiedział swoje myśli na głos, nie oczekując odpowiedzi od chłopaka, ale poczuł się spokojniejszy, kiedy ją uzyskał. Pocieszał się, że nie tylko jego ten szczegół zaniepokoił. Przez chwilę obserwował cienie wijące się po twarzy młodzieńca, które uciekały przed światłem bijącym od lampy naftowej. Nie wyglądał na złego człowieka, ale co by się stało, gdyby na chwilę stracił go z oczu? Mógł tylko wyglądać, jakby nie miał złych zamiarów. Opuścił głowę i spojrzał na litery. Zmrużył oczy, dostrzegając dziwne znaki, zamiast alfabetu łacińskiego. Poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, gdy zauważył, że rozumie każde słowo, jakby ten język miał we krwi. Czy temu chłopakowi towarzyszyły podobne myśli, gdy wertował kartki? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. Powoli brnął przez strony, starając się logicznie połączyć ze sobą wątki, ale tu nic się nie kleiło. Jego sytuacja wydawała mu się jeszcze bardziej bezsensowna, niż na początku podejrzewał. Wolałby historię z porwaniem i sabotażem na SAS, zamiast dziwnej opowieści o ludziach, którzy oddzielili się od swoich ciał. To musiał być kiepski żart albo ktoś próbował uśpić jego czujność. Nawet mu się to udało, skoro nie zauważył, kiedy chłopak odszedł od stołu i zniknął w ciemnościach biblioteki. Ściągnął brwi, rozglądając się dookoła, lecz ślad po nim zaginął. William może dziękować tylko sobie, jeśli za chwilę ktoś poderżnie mu gardło. Opuścił gwałtownie głowę, gdy usłyszał ciche stukanie uderzanych podeszew butów o drewniane panele. Po chwili chłopak znowu usiadł na krześle naprzeciwko niego i postawił obok czerwony kubek w białe grochy. Zapachniało czekoladą, lecz William nawet nie drgnął, znowu skupiając się na tekście. Chłopak więcej nie odszedł od stołu. W pewnym momencie jego głowa osunęła się na ramiona i wyglądał, jakby zasnął. William westchnął cicho, odkładając książkę na bok. Czuł się zawiedziony, gdy odkrył, że ponad połowa to puste strony. Nic tak naprawdę nie zostało wyjaśnione. Dyrdymały brzmiące jak przestroga dla niegrzecznych dzieci, że jeśli nie będą się słuchały rodziców, skończą zamknięte w dziwnym wymiarze bez wyjścia. Poza tym w tekście zostało napomknięte, że w większość tutejszych to młodzież do dwudziestego pierwszego roku życia, więc co tu robił William? Był... stary. Oparł głowę na dłoni, przyglądając się chłopcu. Przypominał jego młodszego brata – sympatyczny, spokojny, ale wciąż zdystansowany, który nie przyzna się, że coś jest nie tak. Popełniał ogromny błąd, pozwalając sobie zasnąć przy obcym człowieku. W taki sposób sprawiał wrażenie jeszcze niewinniejszego, tym bardziej William utwierdzał się w przekonaniu, że nic mu nie zrobi. Zazdrościł chłopcu, że potrafił tak łatwo się zrelaksować. Dawno nie spał spokojnie, zawsze byle szmer stawiał go z powrotem na nogi. To z pewnej perspektywy dobre, zwłaszcza dla żołnierza. Nagle płomień w lampie zgasł. William zmarszczył brwi, wpatrując się gorliwie w ciemny zarys żarzącego się jeszcze knota, po czym przebiegł wzrokiem dookoła. Okna były zamknięte, więc skąd nagły podmuch wiatru? Zwrócił głowę w stronę śpiącego chłopaka i wyciągnął dłoń, by go obudzić, lecz w połowie drogi zamarła, gdy kątem oka wychwycił ruch pomiędzy regałami. Zdziwił się, wszak godzina zapewne była późna i nie widział, żeby ktoś inny się tu kręcił. Słuch czasami go zawodził, lecz mógł przysiąc, że dziwne widziadło poruszało się bezszelestnie, gdy przemykało między książkami. William wstał od stołu jak najciszej i poczynił krok w przód, odruchowo sięgając dłonią do uda, gdzie zwykle nosił kaburę z bronią. Zapomniał, że nie ma na sobie munduru ani nie przebywa na terenie koszar, więc jego dłoń musnęła jedynie materiał ciemnych jeansów. To nic, miał za sobą tyle szkoleń, że powinien poradzić sobie w walce wręcz, a przynajmniej w taki sposób dodawał sobie hartu ducha. Tyle razy lądował w środku wojennych zawieruch bez broni, że jedna osoba to żadne wyzwanie, wmawiał sobie uparcie.
— Halo? Ktoś tu jest? — odezwał się niskim, głębokim głosem. Chrypa już mu przeszła i brzmiał znacznie naturalniej. Dziwny dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy poczuł zimny oddech na karku. Odwrócił się gwałtownie, lecz dostrzegł tylko skąpanego w mdłym świetle śpiącego chłopca. William zaczął wariować ze zmęczenia. Odetchnął krótko i wrócił do stołu. Oparł się dłońmi o blat, opuszczając na chwilę głowę. Musi jak najszybciej wrócić do domu. Wkrótce Serge oraz matka zaczną się zamartwiać, jeśli dowiedzą się o jego zaginięciu. Wystarczy, że znajdzie tylko telefon albo opiekuna młodzieży. Zastygł w bezruchu, a w myślach pojawiła się czarna pustka, gdy coś zimnego musnęło jego policzek, a zaledwie parę centymetrów od jego twarzy w świetle księżyca zalśniła blada, półprzezroczysta dłoń o smukłych palcach. Drobny kurz zaczął wirować dookoła, powoli składając się w jedną całość. Formował sylwetkę upodobnioną do kobiecej, którą zakrywała skromna, poszarpana sukienka, a na koniec pyłek stworzył okrągłą twarz z małym, zadartym nosem oraz wąskimi, smutnymi oczami. Po ramionach falami spłynęła przezroczysta kaskada włosów. Dziwna kobieta przypominała ducha – jarzyła się przytłumionym przez ciemność, bladobłękitnym światłem, który utrzymywał jej kontury. William natychmiast odskoczył do tyłu, zaciskając mocno szczęki. Szybko jednak przypomniał sobie, że jest z nim chłopak, którego przecież nie zostawi na pastwę dziwnej zjawy. Przesunął się w jego stronę, żeby go zasłonić własną piersią.
<Nicolas?>
— Halo? Ktoś tu jest? — odezwał się niskim, głębokim głosem. Chrypa już mu przeszła i brzmiał znacznie naturalniej. Dziwny dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy poczuł zimny oddech na karku. Odwrócił się gwałtownie, lecz dostrzegł tylko skąpanego w mdłym świetle śpiącego chłopca. William zaczął wariować ze zmęczenia. Odetchnął krótko i wrócił do stołu. Oparł się dłońmi o blat, opuszczając na chwilę głowę. Musi jak najszybciej wrócić do domu. Wkrótce Serge oraz matka zaczną się zamartwiać, jeśli dowiedzą się o jego zaginięciu. Wystarczy, że znajdzie tylko telefon albo opiekuna młodzieży. Zastygł w bezruchu, a w myślach pojawiła się czarna pustka, gdy coś zimnego musnęło jego policzek, a zaledwie parę centymetrów od jego twarzy w świetle księżyca zalśniła blada, półprzezroczysta dłoń o smukłych palcach. Drobny kurz zaczął wirować dookoła, powoli składając się w jedną całość. Formował sylwetkę upodobnioną do kobiecej, którą zakrywała skromna, poszarpana sukienka, a na koniec pyłek stworzył okrągłą twarz z małym, zadartym nosem oraz wąskimi, smutnymi oczami. Po ramionach falami spłynęła przezroczysta kaskada włosów. Dziwna kobieta przypominała ducha – jarzyła się przytłumionym przez ciemność, bladobłękitnym światłem, który utrzymywał jej kontury. William natychmiast odskoczył do tyłu, zaciskając mocno szczęki. Szybko jednak przypomniał sobie, że jest z nim chłopak, którego przecież nie zostawi na pastwę dziwnej zjawy. Przesunął się w jego stronę, żeby go zasłonić własną piersią.
<Nicolas?>
poniedziałek, 21 maja 2018
Od Nicolasa do Williama
Chłopak zadrżał, słysząc zachrypnięty głos nieznajomego, jednak nie było to do końca drżenie ze strachu.
Były trzy opcje: miał taki głos, był przeziębiony, albo po prostu miał ogromnego kaca.
- Sam nie do końca wiem, co to za miejsce – odpowiedział – Nazywają je Światem wyśnionych. Zresztą, co będę opowiadał. Chodź, pokażę ci coś.
Nicolas odwrócił się i ruszył w stronę jednego z większych budynków. Obrócił się, by zobaczyć, czy nieznajomy idzie za nim. Ten jednak stał i patrzył na niego, jakby nie wiedział, czy może mu zaufać. Nicolas zatrzymał się i uśmiechnął zachęcająco, chociaż wątpił, by mężczyzna dojrzał to w ciemnościach.
W końcu jednak ruszył za nim, a Nicolas poczekał, aż będą w tym samym miejscu. Później wszedł do budynku, który był otwarty o każdej porze dnia i nocy. Chwycił lampkę naftową i zapalił ją, po czym bez słowa ruszył dalej. Po kilku minutach znaleźli się w dużej bibliotece, w której znajdowały się prawdopodobnie wszystkie książki świata. Czegokolwiek nie zapragniesz, znajdzie się to właśnie w tym budynku.
Nicolas doskonale pamiętał drogę do tego regału. Wziął głęboki, drżący oddech, kiedy stanął przed jedną z półek. Sięgnął po grubą księgę w twardej oprawie i przez chwilę przyglądał się jej okładce. W końcu odwrócił się do nieznajomego, który, o dziwo, nadal z nim był.
- Znajdźmy sobie miejsce – powiedział, uśmiechając się przyjaźnie.
Chwilę później siedzieli przy jednym z wielu stolików znajdujących się w bibliotece. Nicolas usiadł po jednej stronie, mężczyzna po drugiej. Chłopak postawił lampkę na stole i podał księgę towarzyszowi.
- Tutaj wszystko jest wyjaśnione.
Mężczyzna wziął księgę do rąk, cicho przeczytał tytuł, po czym otworzył ją.
- Nie ma autora? - uniósł brwi, a Nicolas znów zadrżał na dźwięk jego głosu.
- Też byłem tym zaskoczony — powiedział tylko.
Nieznajomy patrzył na niego jeszcze chwilę, po czym zaczął czytać.
Nicolas nie wiedział, czy powinien zostać, czy może raczej wyjść. Mężczyźnie najwyraźniej nie przeszkadzała jego obecność, ale Nicolas nadal nie czuł się swobodnie. Był spięty, chociaż nie do końca wiedział dlaczego. Nie miał się przecież czego bać, zwłaszcza że mężczyzna był całkiem sympatyczny.
Im dłużej tam siedzieli, tym swobodniej czuł się Nicolas. Nie otrzymał on pomocy, której tak potrzebował, kiedy pierwszy raz się tu znalazł. Szkoda by było, gdyby kolejna osoba tego doświadczyła.
Wstał po cichu, by nie rozproszyć nieznajomego. Równie cicho wyszedł z biblioteki.
Zadziwiające, jak szybko nauczył się, gdzie co się znajduje. Pomimo tego nadal czuł cię nieco zagubiony. Co więcej, Boccia uciekł, chociaż nigdy tego nie robił. Może kociak był tak samo zdezorientowany, jak on?
Kiedy wrócił do biblioteki, mężczyzna wciąż czytał. Nicolas nie mógł niczego odczytać z jego twarzy.
Postawił przed towarzyszem kubek z gorącą czekoladą, po czym usiadł na swoim miejscu i zajął się swoim kubkiem. Korzystając z tego, że lampka świeciła dość jasno, Nicolas dokładniej przyjrzał się towarzyszowi. Wydawał się niezwykle opanowany, jednak chłopak podejrzewał, że w jego wnętrzu szaleje potworna burza, a do tego ma mętlik w głowie.
Nicolas w końcu oparł się o stół i nadal patrzył na towarzysza. Robił się coraz bardziej senny, aż w końcu jego głowa opadła na położone na stole ramiona. Zasnął.
Były trzy opcje: miał taki głos, był przeziębiony, albo po prostu miał ogromnego kaca.
- Sam nie do końca wiem, co to za miejsce – odpowiedział – Nazywają je Światem wyśnionych. Zresztą, co będę opowiadał. Chodź, pokażę ci coś.
Nicolas odwrócił się i ruszył w stronę jednego z większych budynków. Obrócił się, by zobaczyć, czy nieznajomy idzie za nim. Ten jednak stał i patrzył na niego, jakby nie wiedział, czy może mu zaufać. Nicolas zatrzymał się i uśmiechnął zachęcająco, chociaż wątpił, by mężczyzna dojrzał to w ciemnościach.
W końcu jednak ruszył za nim, a Nicolas poczekał, aż będą w tym samym miejscu. Później wszedł do budynku, który był otwarty o każdej porze dnia i nocy. Chwycił lampkę naftową i zapalił ją, po czym bez słowa ruszył dalej. Po kilku minutach znaleźli się w dużej bibliotece, w której znajdowały się prawdopodobnie wszystkie książki świata. Czegokolwiek nie zapragniesz, znajdzie się to właśnie w tym budynku.
Nicolas doskonale pamiętał drogę do tego regału. Wziął głęboki, drżący oddech, kiedy stanął przed jedną z półek. Sięgnął po grubą księgę w twardej oprawie i przez chwilę przyglądał się jej okładce. W końcu odwrócił się do nieznajomego, który, o dziwo, nadal z nim był.
- Znajdźmy sobie miejsce – powiedział, uśmiechając się przyjaźnie.
Chwilę później siedzieli przy jednym z wielu stolików znajdujących się w bibliotece. Nicolas usiadł po jednej stronie, mężczyzna po drugiej. Chłopak postawił lampkę na stole i podał księgę towarzyszowi.
- Tutaj wszystko jest wyjaśnione.
Mężczyzna wziął księgę do rąk, cicho przeczytał tytuł, po czym otworzył ją.
- Nie ma autora? - uniósł brwi, a Nicolas znów zadrżał na dźwięk jego głosu.
- Też byłem tym zaskoczony — powiedział tylko.
Nieznajomy patrzył na niego jeszcze chwilę, po czym zaczął czytać.
Nicolas nie wiedział, czy powinien zostać, czy może raczej wyjść. Mężczyźnie najwyraźniej nie przeszkadzała jego obecność, ale Nicolas nadal nie czuł się swobodnie. Był spięty, chociaż nie do końca wiedział dlaczego. Nie miał się przecież czego bać, zwłaszcza że mężczyzna był całkiem sympatyczny.
Im dłużej tam siedzieli, tym swobodniej czuł się Nicolas. Nie otrzymał on pomocy, której tak potrzebował, kiedy pierwszy raz się tu znalazł. Szkoda by było, gdyby kolejna osoba tego doświadczyła.
Wstał po cichu, by nie rozproszyć nieznajomego. Równie cicho wyszedł z biblioteki.
Zadziwiające, jak szybko nauczył się, gdzie co się znajduje. Pomimo tego nadal czuł cię nieco zagubiony. Co więcej, Boccia uciekł, chociaż nigdy tego nie robił. Może kociak był tak samo zdezorientowany, jak on?
Kiedy wrócił do biblioteki, mężczyzna wciąż czytał. Nicolas nie mógł niczego odczytać z jego twarzy.
Postawił przed towarzyszem kubek z gorącą czekoladą, po czym usiadł na swoim miejscu i zajął się swoim kubkiem. Korzystając z tego, że lampka świeciła dość jasno, Nicolas dokładniej przyjrzał się towarzyszowi. Wydawał się niezwykle opanowany, jednak chłopak podejrzewał, że w jego wnętrzu szaleje potworna burza, a do tego ma mętlik w głowie.
Nicolas w końcu oparł się o stół i nadal patrzył na towarzysza. Robił się coraz bardziej senny, aż w końcu jego głowa opadła na położone na stole ramiona. Zasnął.
<William? :3 >
Fabuła Grace I
Otwierając oczy, zauważyła, że po raz kolejny znalazła się w innym miejscu. Aktualnie przebywała w wysokim, ciemnym pokoju. Nie widziała sufitu, ale mogło to być spowodowane otaczającą ją nieprzeniknioną czernią. W środku nie było żadnych mebli, okien czy drzwi, a czarne ściany wokół zostały całkowicie oszlifowane. Gdy dziewczyna do nich podeszła, zauważyła swoje własne, blade odbicie. Dotykając czarnego lustra, poczuła bijące od niego lodowate zimno, zabrała więc szybko dłoń. Wokół panowała złowroga cisza, dziewczyna słyszała tylko swój oddech i coraz szybsze bicie serca. Chcąc znaleźć wyjście, ruszyła przed siebie. Okazało się, że pokój jest właściwie długim korytarzem, otoczonym gładkimi ścianami. Dziewczyna szła i szła, miała jednak wrażenie, że albo stoi w miejscu, albo zatacza koło. Wszystko wyglądało tu tak samo, nie było żadnych znaków rozpoznawczych, które mówiłyby, czy młoda kobieta naprawdę się przemieszcza. W pewnym momencie stanęła, słysząc jakiś dźwięk. Odwróciła się cała spięta, wyczekując. Jej uszu dobiegał cichy odgłos kroków, który z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Najpierw zobaczyła blade, gołe stopy. Potem garniturowe, czarne spodnie i smukłe dłonie, które trzymały do połowy pustą butelkę whisky. Gdy uniosła wyżej głowę, poczuła, jak serce zamiera w jej piersi. Przed sobą miała czterdziestopięcioletniego mężczyznę o gładkiej, zadbanej twarzy. Białe włosy zostały nienagannie uczesane, nie licząc jednego pasemka, które spadało na jego czoło. Rysy twarzy miał ostre, a usta wąskie i zaciśnięte w cienką kreskę. Biło od niego opanowanie i chłód, jeszcze większy niż od otaczających go ścian. Jedyną oznaką jego chaotycznej duszy, były oczy. Jasnozielone, skupione na celu, jakim była dziewczyna. Wyglądały jak oczy węża, przyczajonego do ataku. Budziły niepokój, bo chociaż jasne, nie mówiły, co ich właściciel miał w planach. To były oczy szaleńca, zdolnego do wszystkiego, pozbawionego jakiegokolwiek sumienia czy uczuć. Dziewczyna doskonale o tym wiedziała, dlatego teraz wpatrywała się w swojego największego demona z rozszerzonymi ze strachu oczami. Mężczyzna zaczął się śmiać, gdy w końcu ją rozpoznał. Podszedł do niej i przez chwilę patrzył, rozkoszując się uczuciem władzy, którą nad nią miał. Nagle złapał dziewczynę pod brodę i przybliżył swoją twarz do jej twarzy. Gdy otworzył usta, kobietę ogarnął zapach alkoholu, nie mogła jednak w żaden sposób się odsunąć – trzymał ją za mocno.
- Gdzie byłaś, kochanie? Tatuś tak bardzo tęsknił – wszystko w niej krzyczało, by uciekała, by coś zrobiła, ona jednak wciąż sparaliżowana patrzyła się w oczy bazyliszka, gdy ten polizał jej lubieżnie wargi. Nagle mężczyzna odepchnął ją od siebie, a następnie poczuła jego ciężką, oprawioną w rodowy sygnet dłoń, która wylądowała boleśnie na jej policzku. Dziewczyna upadła na kolana, łapiąc się za pulsującą część twarzy. Próbowała od tego uciec, myślała, że jej się to udało... Dlaczego więc on tu znowu był? Mężczyzna napił się z butelki, po czym rzucił ją na ziemię, tuż obok swojej ofiary. Szkło roztrzaskało się, a niektóre drobinki skaleczyły dziewczynę, która niedostatecznie szybko odczołgała się od oprawcy.
- Przecież wiesz, złotko, że tatuś nie lubi, jak cię nie ma w domu.
Zaskomlała cicho, gdy paroma szybkimi krokami mężczyzna zbliżył się do niej i przykucnął, ledwo balansując na nogach. Spróbowała znowu uciec, jednak on pochwycił ją za nogę i przyciągnął mocno do siebie. Kostka zaczęła boleć i prawdopodobnie sinieć pod jego silnym uchwytem. Oprawca złapał się wulgarnym gestem za krocze i wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
- Teraz musisz mi się odpłacić, prawda kochanie?
Dziewczyna krzyknęła i wierzgała się w uścisku. Nie pozwoli na to. Stopa, która nie była przytrzymywana przez mężczyznę, uderzyła go w twarz. Rozległo się głuche chrupnięcie, po czym uścisk mężczyzny zelżał, gdy musiał złapać się za krwawiący nos.
- Ty głupia szmato! – zirytowany mężczyzna złapał za niedaleko leżący odłamek szkła i przytrzymał go w dłoni – Za takie zachowanie otrzymujesz minusa.
Uderzył dziewczynę po raz kolejny i przytrzymał tak, żeby nie mogła się wiercić. Ostrym odłamkiem nacinał poziome linie na jej ciele, po czym odrzucił szkło na bok. Wciąż unieruchamiając kobietę, rozpinał powoli spodnie. Wtedy, nie zważając już na ból i przerażenie, dziewczyna zaczęła szukać dłonią odrzuconego odłamka. Gdy poczuła jego chłód na palcach, zacisnęła go w dłoni i zamachnęła się nim, wbijając przedmiot prosto w krtań mężczyzny. Zaskoczony oprawca puścił kobietę i złapał się za ranę, rozpaczliwie próbując powstrzymać krwawienie. Niewiele to jednak pomagało i czerwona ciecz dalej przeciekała między jego palcami. Jej ciągła utrata powodowała coraz większe zawroty głowy i trudności z oddychaniem. Najgorszy ból przeszedł go w momencie, gdy żółć wymieszała się z krwią i nieubłaganie dostawała do rany. Czuł, jakby ktoś zmusił go do przełknięcia odpalonej zapałki. Przed oczami robiło mu się coraz ciemniej, a do uszu mężczyzny dochodził obrzydliwy dźwięk bulgotania jego własnej krwi. Padł na podłogę, charcząc, krztusząc się i błyskając bielmem własnych oczu w panice. Dziewczyna odsunęła się, nie mogąc oderwać jednak spojrzenia od makabrycznej sceny. Ojciec wyciągnął w jej kierunku rozcapierzoną dłoń, w ostatnim geście świadomości, by następnie po raz ostatni paść nieżywy. Ciecz jeszcze chwilę wyciekała z rany, lecz wkrótce zaczęła powoli zasychać. Niedoszła ofiara dopiero teraz pojęła całą sytuację. Krzyknęła, gdy nagle zobaczyła na swoich rękach krew. Starała się jakoś ją zetrzeć, ona jednak wciąż utrzymywała się na dłoniach dziewczyny. Wkrótce szkarłat pojawił się także na nogach kobiety, a następnie zaczął spływać z jej czoła, zalewając oczy. Dusiła się krwią, podobnie, jak robił to przed chwilą nieżywy już mężczyzna. Nagle wokół niej pojawiły się kolejne postacie, ubrane w długie, ciemne szaty. Wszyscy patrzyli się na nią i wytykali palcami. Ich zimny, pozbawiony uczuć śmiech żegnał dziewczynę, gdy ta krzyczała z przerażenia, póki krew nie wlała jej się do gardła.
Grace obudziła się zlana potem, drżąc w chłodzie swojego pokoju. Wstała chwiejnie z łóżka i podbiegła do toalety. Uniosła klapę sedesu i zwróciła całą zawartość żołądka w nagłych konwulsjach. Przez chwilę jeszcze nachylała się nad ubikacją, czując spływające po twarzy łzy. Po chwili wstała słabo i rozebrała się do naga. Patrzyła na swoje odbicie w lustrze, chcąc krzyczeć. Palcem wodziła po każdym tatuażu, który zakrywał blizny zdobyte w ciągu dwudziestu lat jej beznadziejnego życia. Podeszła do stojącego obok prysznica i weszła do środka. Puściła lodowatą wodę i nie zwracając uwagi na zimno, usiadła w brodziku, kuląc się. Nie miała na nic siły. Po prostu siedziała w ciszy, łykając łzy. Nie zorientowała się nawet, że wbijając paznokcie w ramiona, utworzyła małe ranki, w których teraz zbierały się kropelki krwi od razu zmywane przez lecącą z góry wodę.
- Gdzie byłaś, kochanie? Tatuś tak bardzo tęsknił – wszystko w niej krzyczało, by uciekała, by coś zrobiła, ona jednak wciąż sparaliżowana patrzyła się w oczy bazyliszka, gdy ten polizał jej lubieżnie wargi. Nagle mężczyzna odepchnął ją od siebie, a następnie poczuła jego ciężką, oprawioną w rodowy sygnet dłoń, która wylądowała boleśnie na jej policzku. Dziewczyna upadła na kolana, łapiąc się za pulsującą część twarzy. Próbowała od tego uciec, myślała, że jej się to udało... Dlaczego więc on tu znowu był? Mężczyzna napił się z butelki, po czym rzucił ją na ziemię, tuż obok swojej ofiary. Szkło roztrzaskało się, a niektóre drobinki skaleczyły dziewczynę, która niedostatecznie szybko odczołgała się od oprawcy.
- Przecież wiesz, złotko, że tatuś nie lubi, jak cię nie ma w domu.
Zaskomlała cicho, gdy paroma szybkimi krokami mężczyzna zbliżył się do niej i przykucnął, ledwo balansując na nogach. Spróbowała znowu uciec, jednak on pochwycił ją za nogę i przyciągnął mocno do siebie. Kostka zaczęła boleć i prawdopodobnie sinieć pod jego silnym uchwytem. Oprawca złapał się wulgarnym gestem za krocze i wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
- Teraz musisz mi się odpłacić, prawda kochanie?
Dziewczyna krzyknęła i wierzgała się w uścisku. Nie pozwoli na to. Stopa, która nie była przytrzymywana przez mężczyznę, uderzyła go w twarz. Rozległo się głuche chrupnięcie, po czym uścisk mężczyzny zelżał, gdy musiał złapać się za krwawiący nos.
- Ty głupia szmato! – zirytowany mężczyzna złapał za niedaleko leżący odłamek szkła i przytrzymał go w dłoni – Za takie zachowanie otrzymujesz minusa.
Uderzył dziewczynę po raz kolejny i przytrzymał tak, żeby nie mogła się wiercić. Ostrym odłamkiem nacinał poziome linie na jej ciele, po czym odrzucił szkło na bok. Wciąż unieruchamiając kobietę, rozpinał powoli spodnie. Wtedy, nie zważając już na ból i przerażenie, dziewczyna zaczęła szukać dłonią odrzuconego odłamka. Gdy poczuła jego chłód na palcach, zacisnęła go w dłoni i zamachnęła się nim, wbijając przedmiot prosto w krtań mężczyzny. Zaskoczony oprawca puścił kobietę i złapał się za ranę, rozpaczliwie próbując powstrzymać krwawienie. Niewiele to jednak pomagało i czerwona ciecz dalej przeciekała między jego palcami. Jej ciągła utrata powodowała coraz większe zawroty głowy i trudności z oddychaniem. Najgorszy ból przeszedł go w momencie, gdy żółć wymieszała się z krwią i nieubłaganie dostawała do rany. Czuł, jakby ktoś zmusił go do przełknięcia odpalonej zapałki. Przed oczami robiło mu się coraz ciemniej, a do uszu mężczyzny dochodził obrzydliwy dźwięk bulgotania jego własnej krwi. Padł na podłogę, charcząc, krztusząc się i błyskając bielmem własnych oczu w panice. Dziewczyna odsunęła się, nie mogąc oderwać jednak spojrzenia od makabrycznej sceny. Ojciec wyciągnął w jej kierunku rozcapierzoną dłoń, w ostatnim geście świadomości, by następnie po raz ostatni paść nieżywy. Ciecz jeszcze chwilę wyciekała z rany, lecz wkrótce zaczęła powoli zasychać. Niedoszła ofiara dopiero teraz pojęła całą sytuację. Krzyknęła, gdy nagle zobaczyła na swoich rękach krew. Starała się jakoś ją zetrzeć, ona jednak wciąż utrzymywała się na dłoniach dziewczyny. Wkrótce szkarłat pojawił się także na nogach kobiety, a następnie zaczął spływać z jej czoła, zalewając oczy. Dusiła się krwią, podobnie, jak robił to przed chwilą nieżywy już mężczyzna. Nagle wokół niej pojawiły się kolejne postacie, ubrane w długie, ciemne szaty. Wszyscy patrzyli się na nią i wytykali palcami. Ich zimny, pozbawiony uczuć śmiech żegnał dziewczynę, gdy ta krzyczała z przerażenia, póki krew nie wlała jej się do gardła.
Grace obudziła się zlana potem, drżąc w chłodzie swojego pokoju. Wstała chwiejnie z łóżka i podbiegła do toalety. Uniosła klapę sedesu i zwróciła całą zawartość żołądka w nagłych konwulsjach. Przez chwilę jeszcze nachylała się nad ubikacją, czując spływające po twarzy łzy. Po chwili wstała słabo i rozebrała się do naga. Patrzyła na swoje odbicie w lustrze, chcąc krzyczeć. Palcem wodziła po każdym tatuażu, który zakrywał blizny zdobyte w ciągu dwudziestu lat jej beznadziejnego życia. Podeszła do stojącego obok prysznica i weszła do środka. Puściła lodowatą wodę i nie zwracając uwagi na zimno, usiadła w brodziku, kuląc się. Nie miała na nic siły. Po prostu siedziała w ciszy, łykając łzy. Nie zorientowała się nawet, że wbijając paznokcie w ramiona, utworzyła małe ranki, w których teraz zbierały się kropelki krwi od razu zmywane przez lecącą z góry wodę.
niedziela, 20 maja 2018
Od Williama do Nicolasa
Na wpółprzytomny uniósł dłoń w stronę nocnego nieba. Gęste chmury przysłoniły wszystkie gwiazdy i tylko mdłe światło księżyca zdołało się przez nie przedrzeć, rzucając parę jasnych promieni na polanę w środku lasu. Choć w pobliżu nie było żadnych kwiatów, dookoła roznosiła się słodka woń wrzosów oraz konwalii, przesycona ostrym zapachem żywicy. Polanę powoli pokrywała mleczna, nocna mgiełka, a wraz z jej nadejściem William zrobił się jeszcze bardziej senny. Ziewnął przeciągle i zasłoniwszy ramieniem oczy, pozwolił sobie na dłuższy odpoczynek.
Czuł się tak błogo pośród martwej ciszy przerywanej od czasu do czasu przez pojedyncze pohukiwania sów. Dawno nie miał okazji, żeby odetchnąć od przeraźliwych krzyków umierających ludzi, przytłaczających modlitw przed bojem albo odgłosów wystrzeliwanej amunicji. Nie tęsknił za tym, ale wszystko co dobre, kiedyś się skończy i będzie musiał wrócić. Wciąż był na służbie. Gdyby nie ciężkie obrażenia, prawdopodobnie teraz szykowałby się na kolejną misję. Nabrał powietrze w płuca, a potem odetchnął głośno. Mógłby na starość wybudować sobie domek w lesie.
Nagle otworzył gwałtownie oczy, wstrzymując na moment oddech.
Uświadomił sobie jeden istotny fakt. Znajdował się w zupełnie nieznanym miejscu pośrodku wielkiego lasu. Chociaż, jak na ironię, w okolicach miasta, w którym żył, nie było nawet porządnego parku. William przejechał ręką po ziemi, chcąc się upewnić, że dotknie materaca na swoim łóżku albo przynajmniej podłogi w mieszkaniu, jednak jego palce musnęły miękkie źdźbła trawy. Podniósł się na łokciach i uważniej rozejrzał dookoła.
Doskonale pamiętał, że udało mu się dotrzeć do domu, chyba zdążył nawet zamknąć drzwi na klucz, zanim zaliczył zgon. Spodziewał się również paraliżującego kaca po takiej ilości alkoholu, jaką przyjął poprzedniego wieczora, a tymczasem nie czuł najmniejszego bólu głowy. Niedbałym ruchem dłoni przeczesał opadające na czoło kosmyki włosów. Czyżby jeszcze nie wytrzeźwiał?
Podniósł się z ziemi i otrzepał zabrudzone ubrania. To wszystko było zbyt realistyczne jak na pijackie omamy. Nie potrafiłby tak dokładnie odbierać zapachu, dźwięku oraz wrażeń dotykowych, a przede wszystkim cały świat wirowałby przed nim jak na karuzeli. Przetarł twarz dłońmi, wzdychając ciężko. Co tu się stało?
Nagle z zamyśleń wyrwało go ciche miauknięcie tuż za nim. Raptownie odwrócił głowę i dostrzegł wpatrującego się w niego kota. William przykucnął, odruchowo wyciągając dłoń w jego stronę.
— Też się zgubiłeś? — powiedział cicho. Zwierzak zamiauczał przeciągle, po czym ruszył w głąb lasu, a nieco zbity z tropu William podążył za nim, nie do końca wiedząc co chce tym osiągnąć. Byłoby o wiele lepiej, gdyby zadzwonił po pomoc. Na tę myśl zaczął przeszukiwać kieszenie spodni w poszukiwaniu telefonu, jednak spełzło to na niczym. Zaklął ostro w duchu. Wylądował w kompletnie obcej okolicy, bez telefonu, bez pieniędzy, ani dokumentów potwierdzających tożsamość. Innymi słowy, miał przechlapane.
Minęło kilkanaście minut marszu przez chaszcze, zanim zwierzak zaprowadził Williama do ogromnej polany, na której mieściło się coś przypominającego letni obóz dla bogatych dzieciaków. Kot miauknął i z powrotem zanurzył się w leśnych krzewach, zostawiając mężczyznę samego. Zmarszczył brwi, po czym bez chwili zastanowienia podszedł bliżej budynków. Stanął pod niewielką latarenką – czekał i liczył na cud, że ktoś o tej porze jeszcze był na nogach.
Czuł się totalnie skołowany tą sytuacją. Ktoś go porwał? Tylko po co zostawił w środku lasu? Jeśli miał zostać zakładnikiem, łatwiej byłoby go związać i pobić. Co chciał tym osiągnąć?
— Przepraszam — usłyszał głos za sobą. William odwrócił się i spojrzał na niższego co najmniej o głowę chłopca ze szczupłą sylwetką, co było wyraźnie widać po nieco zbyt luźnej koszuli w torsie oraz ramionach. Miał pociągłą, trójkątną twarz z lekko zaokrąglonymi policzkami oraz ostro zarysowanym podbródkiem. Na duże oczy opadały rozczochrane kosmyki ciemnych włosów. W cieniu zalśniło kilka kolczyków w uszach chłopca. Wyglądał, jakby zapomniał języka w gardle, choć William nie mógł się dziwić, jeśli rzeczywiście to był kampus dla młodzieży. W stosunku do nich mógł przypominać starucha.
— Przepraszam, widziałeś może gdzieś mojego kota? — spytał w końcu chłopak.
William przez dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie, po czym ściągnął brwi, otworzył usta i odpowiedział zachrypniętym głosem:
— Przed chwilą jakiś wbiegł do lasu.
Chłopak wydał się Williamowi zmartwiony, gdy usłyszał te słowa, ale nic nie mówił. Zapanowała między nimi dziwna cisza, aż wreszcie mężczyzna zdecydował się ją przerwać.
— Co to za miejsce? — spytał, nadając tonowi trochę zbyt surowy wydźwięk, niż chciał.
<Nicolas? :> >
Czuł się tak błogo pośród martwej ciszy przerywanej od czasu do czasu przez pojedyncze pohukiwania sów. Dawno nie miał okazji, żeby odetchnąć od przeraźliwych krzyków umierających ludzi, przytłaczających modlitw przed bojem albo odgłosów wystrzeliwanej amunicji. Nie tęsknił za tym, ale wszystko co dobre, kiedyś się skończy i będzie musiał wrócić. Wciąż był na służbie. Gdyby nie ciężkie obrażenia, prawdopodobnie teraz szykowałby się na kolejną misję. Nabrał powietrze w płuca, a potem odetchnął głośno. Mógłby na starość wybudować sobie domek w lesie.
Nagle otworzył gwałtownie oczy, wstrzymując na moment oddech.
Uświadomił sobie jeden istotny fakt. Znajdował się w zupełnie nieznanym miejscu pośrodku wielkiego lasu. Chociaż, jak na ironię, w okolicach miasta, w którym żył, nie było nawet porządnego parku. William przejechał ręką po ziemi, chcąc się upewnić, że dotknie materaca na swoim łóżku albo przynajmniej podłogi w mieszkaniu, jednak jego palce musnęły miękkie źdźbła trawy. Podniósł się na łokciach i uważniej rozejrzał dookoła.
Doskonale pamiętał, że udało mu się dotrzeć do domu, chyba zdążył nawet zamknąć drzwi na klucz, zanim zaliczył zgon. Spodziewał się również paraliżującego kaca po takiej ilości alkoholu, jaką przyjął poprzedniego wieczora, a tymczasem nie czuł najmniejszego bólu głowy. Niedbałym ruchem dłoni przeczesał opadające na czoło kosmyki włosów. Czyżby jeszcze nie wytrzeźwiał?
Podniósł się z ziemi i otrzepał zabrudzone ubrania. To wszystko było zbyt realistyczne jak na pijackie omamy. Nie potrafiłby tak dokładnie odbierać zapachu, dźwięku oraz wrażeń dotykowych, a przede wszystkim cały świat wirowałby przed nim jak na karuzeli. Przetarł twarz dłońmi, wzdychając ciężko. Co tu się stało?
Nagle z zamyśleń wyrwało go ciche miauknięcie tuż za nim. Raptownie odwrócił głowę i dostrzegł wpatrującego się w niego kota. William przykucnął, odruchowo wyciągając dłoń w jego stronę.
— Też się zgubiłeś? — powiedział cicho. Zwierzak zamiauczał przeciągle, po czym ruszył w głąb lasu, a nieco zbity z tropu William podążył za nim, nie do końca wiedząc co chce tym osiągnąć. Byłoby o wiele lepiej, gdyby zadzwonił po pomoc. Na tę myśl zaczął przeszukiwać kieszenie spodni w poszukiwaniu telefonu, jednak spełzło to na niczym. Zaklął ostro w duchu. Wylądował w kompletnie obcej okolicy, bez telefonu, bez pieniędzy, ani dokumentów potwierdzających tożsamość. Innymi słowy, miał przechlapane.
Minęło kilkanaście minut marszu przez chaszcze, zanim zwierzak zaprowadził Williama do ogromnej polany, na której mieściło się coś przypominającego letni obóz dla bogatych dzieciaków. Kot miauknął i z powrotem zanurzył się w leśnych krzewach, zostawiając mężczyznę samego. Zmarszczył brwi, po czym bez chwili zastanowienia podszedł bliżej budynków. Stanął pod niewielką latarenką – czekał i liczył na cud, że ktoś o tej porze jeszcze był na nogach.
Czuł się totalnie skołowany tą sytuacją. Ktoś go porwał? Tylko po co zostawił w środku lasu? Jeśli miał zostać zakładnikiem, łatwiej byłoby go związać i pobić. Co chciał tym osiągnąć?
— Przepraszam — usłyszał głos za sobą. William odwrócił się i spojrzał na niższego co najmniej o głowę chłopca ze szczupłą sylwetką, co było wyraźnie widać po nieco zbyt luźnej koszuli w torsie oraz ramionach. Miał pociągłą, trójkątną twarz z lekko zaokrąglonymi policzkami oraz ostro zarysowanym podbródkiem. Na duże oczy opadały rozczochrane kosmyki ciemnych włosów. W cieniu zalśniło kilka kolczyków w uszach chłopca. Wyglądał, jakby zapomniał języka w gardle, choć William nie mógł się dziwić, jeśli rzeczywiście to był kampus dla młodzieży. W stosunku do nich mógł przypominać starucha.
— Przepraszam, widziałeś może gdzieś mojego kota? — spytał w końcu chłopak.
William przez dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie, po czym ściągnął brwi, otworzył usta i odpowiedział zachrypniętym głosem:
— Przed chwilą jakiś wbiegł do lasu.
Chłopak wydał się Williamowi zmartwiony, gdy usłyszał te słowa, ale nic nie mówił. Zapanowała między nimi dziwna cisza, aż wreszcie mężczyzna zdecydował się ją przerwać.
— Co to za miejsce? — spytał, nadając tonowi trochę zbyt surowy wydźwięk, niż chciał.
<Nicolas? :> >
Nowy Śniący!
Pseudonim: -
Płeć: mężczyzna
Wiek: 19
Orientacja: Biseksualny. Trudno zdobyć jego czarne serduszko.
Wygląd: Włosy Nightray'a, zwykle potargane tak, że bardziej się nie da, są czarne jak smoła i opadają na oblicze chłopaka, zasłaniając je częściowo. Rysy jego twarzy nie należą do najdelikatniejszych, wręcz przeciwnie – ma on mocno zarysowane kości policzkowe. Jego oczy mają niesamowitą, czerwoną barwę, a jego skóra jest biała jak papier. Usta są wąskie i blade.
Nightray to dobrze zbudowany, umięśniony mężczyzna. Jest też wysoki – mierzy 189 centymetrów wzrostu. Co ciekawe, ma on smukłe dłonie, o długich palcach artysty. Gdyby Nightray potrafił zabijać wzrokiem wszyscy wokół byliby już martwi – omiata wrogim spojrzeniem wszystko, co się rusza.
Na plecach, po lewej stronie ma ogromny tatuaż, przedstawiający chińskiego smoka. Poza tym na jego ciele nie ma żadnych innych ozdób.
Zwykle ubiera się w ciemne ubrania, pamiętając przy tym o zakładaniu rękawiczek.
Charakter: Nightray nie jest przyjazny, nie ważne, czy jesteś jego bratem, siostrą, rodzicem, znajomym czy zupełnie obcym człowiekiem. Jego zabójczy wzrok omiata wszystko, co się rusza. Nie stroni od przekleństw. Traktuje wszystkich tak, jak sobie na to zasłużyli. Pomimo swojego charakteru nie znosi, kiedy ktoś znęca się nad kimś słabszym, innym. Kiedy inny człowiek uważa się za lepszego. Nie zawaha się użyć siły.
Nightray jest człowiekiem, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Na pyskowanie odpowie pyskowaniem, nie będzie się cackał, czy to z dorosłym mężczyzną, czy to z dzieciakiem. Nie zrobi nikomu krzywdy bez powodu, a jeśli będzie to konieczne – pomoże w potrzebie.
Ogólnie jest bardzo skomplikowaną postacią, której prawdziwe zamiary trudno jest odgadnąć. Trudno jest zdobyć jego zaufanie i sprawić, by cię polubił. Nawet, jeśli cię polubił, prawdopodobnie nie będziesz miał o tym pojęcia – zwykle najlepszych przyjaciół traktuje gorzej niż największych wrogów.
Kiedy w końcu komuś uda się zdobyć jego przyjaźń, będzie bluzgany za każdą głupią rzecz, jaką zrobi, a na końcu przytulany z radości, że przeżył. Zaraz po jakże pełnym miłości przytulasie zostaniesz jednak zdzielony w twarz, a Nightray odwróci się do ciebie plecami.
Wie, czego chce i pewnie po to sięga. Wszystko, co robi, jest dokładnie przemyślane.
Często bywa zamyślony, łatwo wyprowadzić go z równowagi.
Nightray urodził się w Niemczech, jako dziecko Niemca i Angielki. Był on dobrze traktowany, zawsze miał co jeść, czym się bawić i w co się ubrać. Był otoczony miłością. Marzył o zwierzaku, ale rodzice nigdy nie chcieli się zgodzić, twierdząc, że nie stać ich na żadne zwierzątko, i że po prostu nie mają na to czasu.
Później przestał być jedynakiem. Gdy miał pięć lat urodził mu się brat – Nicolas. Na początku wszystko było dobrze, Nightray troszczył się o braciszka, aż nie usłyszał, że nie stać ich na utrzymanie dwójki chłopców. Bał się, że rodzice ich wyrzucą, jednak szybko zganił się w myślach. Przecież nie zrobiliby czegoś takiego.
Jakże się mylił.
Kilka dni później siedział w samochodzie, jego rodzice zachowywali się niezwykle spokojnie. Tak samo było, gdy oddawali go przepięknej kobiecie i jej równie pięknemu mężowi. Byli niezwykle spokojni, uśmiechnięci i szczęśliwi.
- Będziesz miał się z nimi dobrze – powiedzieli wtedy, po czym odeszli bez słowa pożegnania.
Niedługo okazało się, że bogate małżeństwo nie było takie cudowne. Potrzebowali służącego, którym Nightray szybko się stał. Robił, co mu kazano z nadzieją, że „nowi rodzice” będą zadowoleni. Raz, gdy zawołali go do siebie i zapytali, co by chciał w nagrodę za dobre sprawowanie, odpowiedział nieśmiało:
- Chciałbym... Chciałbym pieska.
Kobieta i mężczyzna popatrzyli na siebie, po czym zaśmiali się głośno.
- Pieska... dobre! - zawołał mężczyzna - Wracaj do roboty, gówniarzu, to się zastanowię.
Dostał pieska kilka dni później. Pieska, którego potrącił jego nowy ojciec. Psiak żył, a mężczyzna powiedział, że jeśli pies przeżyje, będzie mógł zostać z chłopakiem, o ile ten będzie oddawał mu część swojego jedzenia, ponieważ „nie będą wydawali pieniędzy na cuchnącego kundla”. Nightray zgodził się i pies dorastał razem z nim.
Parę lat później żona mężczyzny stwierdziła, że nie ma ochoty na macanki z nim, więc oboje zaczęli znęcać się nad chłopcem, który szarpał się ile miał sił, byle się obronić. Małżeństwo często kończyło pogryzione przez pupila Nightray'a, który wyrósł na silnego dobermana.
Pewnego dnia Nightray nie wytrzymał i chwycił blaszaną rurę, która znajdowała się w zasięgu jego ręki. Uderzył nią mężczyznę w głowę. Zabił go. Niezamierzenie. Ale zabił.
Później napuścił psa na jego żonę. Uwolnił się od tych demonów.
Na tym się jednak nie skończyło. Nightray zamieszkał w posiadłości, która po nich pozostała, jednak nie miał pieniędzy. Wiedział, że teraz, gdy zabił dwoje ludzi, nikt go nie zatrudni. Musiał się ukrywać.
W końcu jednak pojawiła się nadzieja. Jako szesnastolatek zaczął pracować dla człowieka, który był dowódcą mafii.
Zaczęło się od tego, że Nightray uciekał przed sprzedawcą, któremu ukradł bochenek chleba i kilka kości dla swojego psa. Nie mając dokąd uciec wskoczył do opuszczonego budynku, gdzie wpakował się w jeszcze większe tarapaty. Była to siedziba mafii. Na początku dowódca chciał się go pozbyć, jednak Nightray przekonał go, że może mu się przydać.
- Ty mnie? - zapytał - A co ty takiego potrafisz?
- Zabijać.
Od tamtej pory pracował dla niego, zabijając każdego, kogo wskazał dowódca, a wyszkolony przez niego samego pies pomagał mu w tym.
Nightray często widywał Nicolasa z rodzicami, gdy ci przechadzali się po parku. Z psem, o którym Nightray zawsze marzył, a na którego rodziców nigdy nie było stać. Podobno.
Zainteresowania i umiejętności: Nightray doskonale posługuje się bronią białą i palną. Uwielbia czytać i grać na wszelkich instrumentach. Mafioza okazał się być wykształconym i utalentowanym człowiekiem, który nauczył go grać na skrzypcach i fortepianie.
Nightray zna każdy czuły punkt na ludzkim ciele, co daje mu przewagę podczas wszelkich potyczek.
Kocha swojego psa ponad wszystko i nie pozwoli, by ktokolwiek go skrzywdził, a pies nie pozwoli, by ktokolwiek skrzywdził Nightray'a.
Rodzina: Nicolas jest jego bratem, jednak nie ma o tym pojęcia.
Urodziny: 14.02 – cóż za ironia.
Ciekawostki:
~ nie pije, nie pali
~ jest wegetarianinem
~ ma niezwykle wyćwiczony zmysł wzroku i słuchu
~ potrafi poruszać się bezszelestnie
~ zakochał się w miodzie odkąd pierwszy raz go spróbował
~ wylądował w świecie wyśnionych ze swoim psiakiem, Zeffem
Numer domku i pokoju: Domek 2,
Właściciel: Draculaura
Od Sinary do Grace
Dziewczyna spojrzała na mnie, wyczekując co mam do powiedzenia.
- Skoro widzisz, że nie kłamałam, to powinnaś przeprosić za nieprawidłowe oskarżenia. No czekam, dalej - powiedziałam, opierając się o ruiny. Dziewczyna dalej stała jak słup soli. Serio? Nie mam ochoty stać i czekać, dlatego odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w miejsce, gdzie usłyszałam muzykę. Może, mimo słuchawek, które noszę, to i tak słyszę jakiś głos.
Nie zwróciłam już uwagi na dziewczynę i zaczęłam iść we wskazanym przez ten otóż melodyjny głos, kierunku. Miejsce to okazało się stawem w środku lasu, niedaleko ruin, a wokoło rosły kwiaty. Tylko, że one miały jakiś dziwny kolor. Podeszłam nieco bliżej, aby znaleźć osobę, do której należał głos, jednak zatrzymałam się nagle, gdyż stanęłam oko w oko z potworem. Ten otóż stwór przypominał nieco kobietę. To ona śpiewała. Przypomniało mi się, że syreny tak zwabiały swe ofiary.
Dalej stałam w miejscu, nie poruszyłam się w żaden sposób. Czekałam na to, co się wydarzy. Stwór podszedł do mnie powoli i założył mi wisiorek na szyję. Wyglądał, jak taki duży, perłowy kamień przyozdobiony kawałkami złota. Gdy podniosłam głowę, aby zobaczyć czy stwór dalej tutaj jest, okazało się, że już po niej nie było śladu. Obok mnie stanęła Grace z wyrazem zaskoczenia i zafascynowania. Zaczęła cykać zdjęcia. Ja w tym czasie usiadłam na przewróconym drzewie i założyłam ten złoty łańcuszek, który miałam w kieszeni. Wyjęłam wszystko, co zabrałam i patrzyłam, co takiego wzięłam.
Grace?
- Skoro widzisz, że nie kłamałam, to powinnaś przeprosić za nieprawidłowe oskarżenia. No czekam, dalej - powiedziałam, opierając się o ruiny. Dziewczyna dalej stała jak słup soli. Serio? Nie mam ochoty stać i czekać, dlatego odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w miejsce, gdzie usłyszałam muzykę. Może, mimo słuchawek, które noszę, to i tak słyszę jakiś głos.
Nie zwróciłam już uwagi na dziewczynę i zaczęłam iść we wskazanym przez ten otóż melodyjny głos, kierunku. Miejsce to okazało się stawem w środku lasu, niedaleko ruin, a wokoło rosły kwiaty. Tylko, że one miały jakiś dziwny kolor. Podeszłam nieco bliżej, aby znaleźć osobę, do której należał głos, jednak zatrzymałam się nagle, gdyż stanęłam oko w oko z potworem. Ten otóż stwór przypominał nieco kobietę. To ona śpiewała. Przypomniało mi się, że syreny tak zwabiały swe ofiary.
Dalej stałam w miejscu, nie poruszyłam się w żaden sposób. Czekałam na to, co się wydarzy. Stwór podszedł do mnie powoli i założył mi wisiorek na szyję. Wyglądał, jak taki duży, perłowy kamień przyozdobiony kawałkami złota. Gdy podniosłam głowę, aby zobaczyć czy stwór dalej tutaj jest, okazało się, że już po niej nie było śladu. Obok mnie stanęła Grace z wyrazem zaskoczenia i zafascynowania. Zaczęła cykać zdjęcia. Ja w tym czasie usiadłam na przewróconym drzewie i założyłam ten złoty łańcuszek, który miałam w kieszeni. Wyjęłam wszystko, co zabrałam i patrzyłam, co takiego wzięłam.
Grace?
Od Yvette do Gabriella
Obudziło mnie rżenie koni i stukot ich kopyt o podłoże. Słyszałam także jakieś rozmawiające ze sobą, lub końmi, osoby. Przez siano, na którym zasnęłam i które już zaczęło wchodzić mi pod ubranie, musiałam wstać. Zeszłam na dół drabinką i spojrzałam, gdzie jestem.
Zmarszczyłam brwi, gdyż coś mi tutaj zaczęło nie pasować, nie byłam w swojej stajni, ani na swoim terenie. Było to jednak jakieś malownicze miejsce. Ruszyłam prosto do boksów i zaczęłam szukać konia, miałam zamiar wziąć jakiegoś zwierzaka na przejażdżkę.
Po długim łażeniu znalazłam pięknego konia. Na drzwiczkach było napisane "As" - to zapewne jego imię. Podeszłam i czekałam, aż to on do mnie podejdzie. Ostrożnie go dotknęłam, ten jednak ani trochę nie zaczął szaleć. Otworzyłam boks i podeszłam do niego.
- Hej As, jestem Yvette. Mogę założyć ci siodło, abyśmy się przejechali? - spytałam. Koń chyba się zgodził, gdyż wyszedł z boksu i stanął obok. Zaczęłam go więc przygotowywać do jazdy, cały czas rozmawiając ze zwierzęciem.
Kątem oka widziałam, jak inni się przyglądają, jakby nigdy nie widzieli, żeby ktoś dosiadał konia. Gdy miałam już wsiadać, podszedł do mnie jakiś chłopak.
- Czemu go bierzesz? - spytał.
- Widać po Asie, że chce pojeździć – rzekłam, po czym wsiadłam na konia i ruszyłam najpierw spacerkiem, a potem powoli zaczęliśmy truchtać i biec. Wolność to coś, co każde żyjące istnienie kocha.
Wróciłam dopiero, gdy nieco się ściemniło. Zeszłam z konia i wprowadziłam go do stajni, zdjęłam uprząż oraz siodło, po czym poklepałam Asa po szyi. Po umieszczeniu go w boksie, wyjęłam z kieszeni cukier i podałam mu go na dłoni, a ten zabrał smakołyk. Wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi.
Zauważyłam chłopaka w cieniu, dokładniej stał przy płocie. Ruszyłam powoli do niego.
- Czemu tak tu sam stoisz? - spytałam. Wspięłam się i usiadłam na płocie. Patrzyłam na tą cudowną noc - było tak ciemno i pięknie.
Gabriel?
Zmarszczyłam brwi, gdyż coś mi tutaj zaczęło nie pasować, nie byłam w swojej stajni, ani na swoim terenie. Było to jednak jakieś malownicze miejsce. Ruszyłam prosto do boksów i zaczęłam szukać konia, miałam zamiar wziąć jakiegoś zwierzaka na przejażdżkę.
Po długim łażeniu znalazłam pięknego konia. Na drzwiczkach było napisane "As" - to zapewne jego imię. Podeszłam i czekałam, aż to on do mnie podejdzie. Ostrożnie go dotknęłam, ten jednak ani trochę nie zaczął szaleć. Otworzyłam boks i podeszłam do niego.
- Hej As, jestem Yvette. Mogę założyć ci siodło, abyśmy się przejechali? - spytałam. Koń chyba się zgodził, gdyż wyszedł z boksu i stanął obok. Zaczęłam go więc przygotowywać do jazdy, cały czas rozmawiając ze zwierzęciem.
Kątem oka widziałam, jak inni się przyglądają, jakby nigdy nie widzieli, żeby ktoś dosiadał konia. Gdy miałam już wsiadać, podszedł do mnie jakiś chłopak.
- Czemu go bierzesz? - spytał.
- Widać po Asie, że chce pojeździć – rzekłam, po czym wsiadłam na konia i ruszyłam najpierw spacerkiem, a potem powoli zaczęliśmy truchtać i biec. Wolność to coś, co każde żyjące istnienie kocha.
Wróciłam dopiero, gdy nieco się ściemniło. Zeszłam z konia i wprowadziłam go do stajni, zdjęłam uprząż oraz siodło, po czym poklepałam Asa po szyi. Po umieszczeniu go w boksie, wyjęłam z kieszeni cukier i podałam mu go na dłoni, a ten zabrał smakołyk. Wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi.
Zauważyłam chłopaka w cieniu, dokładniej stał przy płocie. Ruszyłam powoli do niego.
- Czemu tak tu sam stoisz? - spytałam. Wspięłam się i usiadłam na płocie. Patrzyłam na tą cudowną noc - było tak ciemno i pięknie.
Gabriel?
sobota, 19 maja 2018
Od Nicolasa do Williama
Był piękny.
Przepiękny.
Jego kot leżał na poduszce z dumnie uniesioną głową, a uszy miał delikatnie płasko położone. Przednie łapki były skrzyżowane ze sobą, przez co wyglądał po prostu jak królewicz. Jego oczy były przymrużone, końcówka ogona poruszała się delikatnie.
- Jesteś przepiękny - powiedział Nicolas.
Leżał na plecach i patrzył na swojego zwierzaka. Wyciągnął ręce, by go chwycić. Teraz kociak wisiał nad jego głową i wpatrywał się w niebieskie oczy swojego pana. Miauknął cicho, a wtedy Nicolas przytulił kociaka.
Boccia był wyjątkowym kotem. Nigdy się nie szarpał, nie drapał (chyba że przez przypadek), nie miał nic przeciwko dotykaniu jego łapek i głaskaniu go po brzuszku. Sam przychodził się przytulać, domagał się tego na każdym kroku. Do tego uwielbiał swojego przyrodniego brata - psa Nicolasa, Tetera, nazywanego pieszczotliwie Tetem.
Gdzie jesteś, Tet? - pomyślał Nicolas, muskając futro na karku Bocci. Czyżby trafił tu tylko jego kot? Chłopak spędził w tej dziwacznej krainie już kilka dni i nie było tam ani śladu Tetera, ani Grzesia - jego jaszczurki.
Co dziwne, na niskiej szafce znajdującej się w jego pokoju stało w pełni wyposażone terrarium. Nicolas przeszukiwał je kilkukrotnie, jednak nie znalazł nawet świerszcza.
Chłopak westchnął i podniósł się do siadu. Boccia spojrzał ma niego, po czym ziewnął i podszedł do drzwi.
- Chcesz wyjść? - zapytał Nicolas, na co kot odpowiedział głośnym miauknięciem.
Wstał i podszedł do drzwi. Nacisnął klamkę i ledwo je uchylił, a Bocci już nie było.
Nicolas zdziwił się tym, ponieważ jego kot zwykle żegnał się z nim czule, zanim gdziekolwiek poszedł. Nicolas wziął głęboki oddech, zamknął drzwi i położył się na łóżku. Włożył ręce pod głowę. Patrzył w sufit, rozmyślając o tym, co się ostatnio wydarzyło w jego życiu. Dotąd myślał, że takie rzeczy mogą się wydarzyć tylko w filmach, czy książkach fantasy. Brakowało tylko chordy zombie i wojownika z super mocami.
Hah.
Na zewnątrz zrobiło się ciemno, a Boccia nadal nie wrócił. Zaniepokojony Nicolas wstał, nałożył płaszcz i wyszedł z pokoju, wyruszył na poszukiwania.
Sprawdził wszystkie budynki w okolicy, wszystkie krzaki i zarośla, jednak nigdzie go nie znalazł.
Jak mógł wypuścić Boccię samego?!
Kretyn - zganił się w myślach.
Pokręcił się jeszcze chwilę, myśląc o tym, że najchętniej zrobiłby sobie teraz krzywdę. W pewnym momencie zobaczył postać w słabym świetle latarni. Podszedł do niej, mając nadzieję, że może nieznajomy widział Boccię.
Na pewno był to mężczyzna, Nicolas poznał to po sylwetce. Szerokie barki, silne ramiona. Był wysoki, na pewno wyższy od Nicolasa.
- Przepraszam - mówi Nicolas i podchodzi do chłopaka, przy którym czuje się jak krasnoludek.
Chłopak odwraca się do niego, a Nicolas czuje się, jakby ktoś właśnie uderzył go w twarz.
Ciemne włosy, wyglądające jak artystyczny nieład, wąskie oczy i spojrzenie, za którym kryje się długa historia tego człowieka. Blizny na twarzy, które nadają mu niesamowitego wyglądu i w pewnym sensie, uroku.
Nicolas przez chwilę nie wie, co powiedzieć, jednak zdobywa się na jedno pytanie:
- Przepraszam, widziałeś może gdzieś mojego kota?
<William?>
Przepiękny.
Jego kot leżał na poduszce z dumnie uniesioną głową, a uszy miał delikatnie płasko położone. Przednie łapki były skrzyżowane ze sobą, przez co wyglądał po prostu jak królewicz. Jego oczy były przymrużone, końcówka ogona poruszała się delikatnie.
- Jesteś przepiękny - powiedział Nicolas.
Leżał na plecach i patrzył na swojego zwierzaka. Wyciągnął ręce, by go chwycić. Teraz kociak wisiał nad jego głową i wpatrywał się w niebieskie oczy swojego pana. Miauknął cicho, a wtedy Nicolas przytulił kociaka.
Boccia był wyjątkowym kotem. Nigdy się nie szarpał, nie drapał (chyba że przez przypadek), nie miał nic przeciwko dotykaniu jego łapek i głaskaniu go po brzuszku. Sam przychodził się przytulać, domagał się tego na każdym kroku. Do tego uwielbiał swojego przyrodniego brata - psa Nicolasa, Tetera, nazywanego pieszczotliwie Tetem.
Gdzie jesteś, Tet? - pomyślał Nicolas, muskając futro na karku Bocci. Czyżby trafił tu tylko jego kot? Chłopak spędził w tej dziwacznej krainie już kilka dni i nie było tam ani śladu Tetera, ani Grzesia - jego jaszczurki.
Co dziwne, na niskiej szafce znajdującej się w jego pokoju stało w pełni wyposażone terrarium. Nicolas przeszukiwał je kilkukrotnie, jednak nie znalazł nawet świerszcza.
Chłopak westchnął i podniósł się do siadu. Boccia spojrzał ma niego, po czym ziewnął i podszedł do drzwi.
- Chcesz wyjść? - zapytał Nicolas, na co kot odpowiedział głośnym miauknięciem.
Wstał i podszedł do drzwi. Nacisnął klamkę i ledwo je uchylił, a Bocci już nie było.
Nicolas zdziwił się tym, ponieważ jego kot zwykle żegnał się z nim czule, zanim gdziekolwiek poszedł. Nicolas wziął głęboki oddech, zamknął drzwi i położył się na łóżku. Włożył ręce pod głowę. Patrzył w sufit, rozmyślając o tym, co się ostatnio wydarzyło w jego życiu. Dotąd myślał, że takie rzeczy mogą się wydarzyć tylko w filmach, czy książkach fantasy. Brakowało tylko chordy zombie i wojownika z super mocami.
Hah.
Na zewnątrz zrobiło się ciemno, a Boccia nadal nie wrócił. Zaniepokojony Nicolas wstał, nałożył płaszcz i wyszedł z pokoju, wyruszył na poszukiwania.
Sprawdził wszystkie budynki w okolicy, wszystkie krzaki i zarośla, jednak nigdzie go nie znalazł.
Jak mógł wypuścić Boccię samego?!
Kretyn - zganił się w myślach.
Pokręcił się jeszcze chwilę, myśląc o tym, że najchętniej zrobiłby sobie teraz krzywdę. W pewnym momencie zobaczył postać w słabym świetle latarni. Podszedł do niej, mając nadzieję, że może nieznajomy widział Boccię.
Na pewno był to mężczyzna, Nicolas poznał to po sylwetce. Szerokie barki, silne ramiona. Był wysoki, na pewno wyższy od Nicolasa.
- Przepraszam - mówi Nicolas i podchodzi do chłopaka, przy którym czuje się jak krasnoludek.
Chłopak odwraca się do niego, a Nicolas czuje się, jakby ktoś właśnie uderzył go w twarz.
Ciemne włosy, wyglądające jak artystyczny nieład, wąskie oczy i spojrzenie, za którym kryje się długa historia tego człowieka. Blizny na twarzy, które nadają mu niesamowitego wyglądu i w pewnym sensie, uroku.
Nicolas przez chwilę nie wie, co powiedzieć, jednak zdobywa się na jedno pytanie:
- Przepraszam, widziałeś może gdzieś mojego kota?
<William?>
Fabuła Williama I
Doskonale pamiętał ten zapach. Obrzydliwy smród rozlanego alkoholu, pomieszanego z dymem tytoniowym, a to wszystko przesiąknięte paskudną wonią stęchlizny oraz pleśni. Mieszkanie było czterema kątami w czterech ścianach. W zaledwie kilku metrach kwadratowych mieściła się skromna kuchnia z poprzepalanymi palnikami oraz wiecznie pusta lodówka; salon z obdartą kanapą, która służyła jednocześnie za łóżko oraz odgrodzona cienkimi ścianami łazienka z odrażająco brudnym prysznicem oraz klozetem. Tapeta w śmieszne, zielono-żółte wzorki może kiedyś była ładna, ale dzisiaj wołała o pomstę do nieba, gdy wielkie winylowe płaty odchodziły od ścian i ukazywały rojowiska dziwnego robactwa.
— Zabiję cię, ty popieprzone ścierwo! Ciebie i tych dwóch gówniarzy! — przeraźliwy krzyk rozniósł się po pokoju. Był tak głośny, że pewnie usłyszeli go sąsiedzi, ale William już dawno przestał się łudzić, że ktoś ich uratuje i zadzwoni po policję. Uniósł głowę, wbijając wzrok w barczyste plecy ojca, pochylającego się nad żoną. Cała posiniaczona kobieta kuliła się z bólu i płakała, gdy mężczyzna okładał jej twarz, ramiona oraz piersi pięściami. W drugim kącie pokoju siedział przerażony brat Williama. Przetłuszczone, zbyt długie, złote włosy kleiły się to brudnych od potu policzków. Drżał, zaciskając drobne palce na kolanach. William chciał się ruszyć, żeby przerwać tę masakrę, lecz poczuł jak całe jego ciało odmawia posłuszeństwa. Stał niczym słup soli pośrodku pokoju, tylko kilka metrów od ojca oraz matki i nie mógł nic zrobić, chociaż strach o życie rodziny przepełniał całe jego serce. Głos grzązł mu w gardle, gdy otwierał usta, aby krzyknąć. Tak bardzo zależało mu na życiu mamy i brata, więc czemu mięśnie mu zdrętwiały w takiej chwili?
— Głupia suko! Umieraj! — Mężczyzna złapał obiema rękami za głowę żony i z całej siły zaczął uderzać nią o drewniane panele. Nie była w stanie krzyczeć albo nie chciała martwić synów, ale William dostrzegał jak pełne rozpaczy łzy mieszają się z krwią. Serge głośno zaszlochał.
— Milcz, pierdolony kundlu! — warknął wściekły na syna i odsunął się gwałtownie od żony, sięgając do pasa spodni, zza którego wyciągnął pistolet. William drgnął na dźwięk odbezpieczanego zamka i otworzył szeroko oczy z przerażenia, gdy ojciec wymierzył lufę w stronę Serge’a.
Serce Williama kotłowało się w klatce piersiowej. Czuł się, jakby zaraz miało połamać mu żebra, wyskakując na zewnątrz. Miał nierówny oddech i ręce mu się spociły. Musiał coś zrobić. Musiał.
M u s i a ł.
Zerwał się raptownie z miejsca, jednym susem doskakując do ojca. Jedną ręką złapał go za nadgarstek, a drugą wyrwał broń i pchnął mężczyznę z impetem na ścianę. Położył palec wskazujący na spuście, mierząc w czaszkę. Już dawno powinien to zrobić. Cała jego dusza aż jełczała z nienawiści, więc dlaczego dłonie mu drżały?
— No dalej, zabij mnie, ty sukinsynu! — krzyknął. William odruchowo zamknął oczy, lecz nie pociągnął za spust. Stał tak przez dłuższą chwilę, zastanawiając się co powinien zrobić, lecz zanim zdecydował, obrzydliwy zapach domu oraz ochrypły głos ojca zostały zastąpione głośnym dźwiękiem strzelania oraz przytłaczającym zapachem krwi i lasu po deszczu. Zimna wiązka wiatru musnęła rozgrzany policzek Williama.
— Arden! Na co czekasz! Strzelaj! — usłyszał tubalny głos po swojej prawej stronie. Natychmiast otworzył oczy, a nogi się pod nim ugięły, gdy zamiast paskudnej rudery na obrzeżach Londynu dostrzegł gęsty las tropikalny — Do jasnej Anielki, rusz się, padalcu! — usłyszał, a po chwili ktoś złapał go za kołnierz ciemnozielonego munduru z odznaczeniem brytyjskich sił zbrojnych i pociągnął do siebie. Pocisk przeciął powietrze obok policzka Williama tak blisko, że był w stanie poczuć jego gorąc na skórze, potem zaś wylądował na mokrej ziemi obok Lancelota Smitha, żołnierza z jego pułku.
— Czy ty jesteś normalny, żeby tak wystawiać się na celownik?! — krzyknął do Williama, lecz szybko zamilkł, skupiając się na strzelaniu. — Od początku wiedziałem, że długo nie pożyjemy, ale z twoim podejściem już jesteś martwy — ryknął jeszcze raz podczas przeładowywania magazynku — Uważaj na siebie, bo następnym razem mogę ci nie przyjść z pomo… — urwał, gdy jeden celny pocisk przeszył jego czaszkę i wyleciał z drugiej strony. Żołądek podszedł Williamowi do gardła. Doskonale pamiętał swoją pierwszą misję, podczas której zostali wysłani prawie setką, a wróciło zaledwie dziesięciu, w tym on. Ledwo żywy, poturbowany, zniszczony przez widok śmierci. Przez pierwsze noce płakał, wspominając, jak wielu kolegów stracił, ale nie porzucił profesji żołnierza i poradził sobie z lękiem.
Drżącą ręką sięgnął po karabin nieżywego towarzysza, po czym położył się na ziemi i przyłożył oko do celownika optycznego. Był ustawiony na wysokiego, tęgiego mężczyznę w szaroniebieskim mundurze z emblematem wrogiej armii. W dłoni trzymał pistolet i mierzył w kogoś po swojej prawej. Nie widział schowanego za krzewami Williama, który ze strachu poczuł rosnącą gulę w gardle. To znowu jego ojciec. Co on tutaj robił? Nigdy nie był żołnierzem.
Nagle mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał prosto w stronę syna. Uśmiechnął się kpiąco, a następnie przysunął swoją broń do skroni i pociągnął za spust. William otworzył szeroko usta ze zdumienia oraz strachu. Odepchnął gwałtownie karabin, odskakując do tyłu. Serce tłukło jak oszalałe o żebra, kręciło mu się w głowie i czuł, jak cały świat przed nim zlewa się w jedną, niewyraźną plamę bez kolorów. Tego było już za dużo. Nie potrafił niczego zrozumieć. Zdrowy rozsądek zakopał się głęboko pod ziemią wraz ze spokojem. Chciał krzyczeć, płakać jak małe dziecko, jednak emocje nie znajdywały ujścia. Coś trzymało go w ryzach.
Kiedy wróciła ostrość w oczach, zauważył, że znajdował się w ciemnym pomieszczeniu, przywiązany do krzesła. Nad nim wisiała na cienkim sznurku mała, dająca niewiele światła żarówka. Westchnął głęboko, zwieszając głowę. Miał totalny mętlik i nie potrafił zrozumieć niczego, co zobaczył. Czuł się potwornie zmęczony, przerażony oraz przepełniony gorzką rozpaczą. Gdyby tylko mógł, bez wahania skończyłby ze sobą tu i teraz. Pomimo siły żołnierza, wciąż był zbyt słaby, żeby poradzić sobie z przeszłością. Tak bardzo chciał o niej zapomnieć.
— Żałosne — Przez pomieszczenie przebiegł subtelny, kobiecy głos, brzmiący jak najsłodsza aria dla ucha. William wzdrygnął się gwałtownie i uniósł szybko głowę. Tuż przed nim stała jego narzeczona, piękna jak zawsze. Wysoka, elegancka kobieta z wyraźnie zaznaczonymi kształtami w biuście i biodrach, o prześlicznej twarzy anioła oraz cudownych, lśniących oczach. Jego serce zabiło mocniej na ten widok. Kochał Juliette całym sobą, pragnął ją przytulić, pocałować, pogłaskać po miękkich, hebanowych włosach, musnąć ustami każdy skrawek jej skóry, schronić się w jej ramionach i zapomnieć o całej nienawiści tego świata. Była jego cudowną iskierką w ciemności, gdy kolejny raz stawał przed sznurem zawieszonym na suficie. Przynosiła mu nadzieję każdego dnia, to dla niej żył.
— Julie… — szepnął i skarcił się w duchu, że pozwolił, aby jego głos się załamał.
— Jesteś żałosny — warknęła z okrutną pogardą w głosie, co zadziałało jak strzała wbita w pierś Williama — Udajesz skrzywdzonego szczeniaczka, podczas gdy to wszystko jest twoją winą — Obeszła dookoła krzesło, na którym siedział.
— Co? — wydukał przerażony. Znowu ścisnęło mu się gardło i miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. Czuł, jak zimne ciarki przebiegają mu po plecach. To nie mogło się dziać.
— Twoja mama i brat nie żyją przez ciebie, bo pozwoliłeś swojemu ojcu ich zamordować. A jego? Zamordowałeś ty. Jesteś najgorszym szczurem z możliwych. Brzydzę się tobą — rzekła, krzywiąc się i przeżuwając te słowa, jakby były obrzydliwe w smaku.
— Nie… Nieprawda! Serge i matka żyją! Ojciec też! Tylko go postrzeliłem, nic więcej! — wykrzyczał zrozpaczony łamiącym się, zachrypniętym głosem. Drżał na całym ciele, lecz nie wiedział czy z zimna, wdzierającego się do pomieszczenia, czy ze strachu.
— A co ze mną? Ja też nie żyję. Przez ciebie. Nie uratowałeś mnie, a przecież tyle razy mówiłeś, że mnie kochasz i zrobisz dla mnie wszystko. I co? Grzęznę teraz dwa metry pod ziemią, ty ohydna kanalio! Zdrajco! — wrzasnęła. Jej nienaganny warkocz z tyłu głowy rozpadł się, gdy uniosła nogę i z całej siły kopnęła Williama w szczękę, jednocześnie wywracając krzesło razem z nim. Uderzył głową w zimną, twardą posadzkę. Kosmyki lśniących włosów Juliette opadły na jej twarz. Była wściekła i gdyby jej oczy potrafiły zabijać, William już dawno by nie żył. Po chwili odzyskała panowanie nad sobą. Wyprostowała się dumnie, ruchem dłoni poprawiając ciemnozieloną marynarkę, która podskoczyła lekko do góry.
— Przepraszam… — wyszeptał mężczyzna.
— Nie przepraszaj. To był błąd, że postanowiłam ci zaufać. Żałuję, że cię poznałam — odparła chłodnym, dystyngowanym głosem, po czym sięgnęła dłonią do przypiętej u spodni kabury i wyciągnęła z niej broń palną. — Mam cię już dosyć. Pora, żebyś i ty poznał konsekwencje swoich czynów — Odbezpieczyła pistolet i wycelowała lufę w stronę Williama, kładąc palec na spuście. Zamknął oczy, a potem rozległ się głośny huk wystrzeliwanego pocisku.
Gwałtownie zerwał się z łóżka, oddychając ciężko. Czuł jak zimny pot strużkami spływa po czole i karku, a serce próbuje wyrwać się z piersi.
Czy to naprawdę był tylko sen?
Pytanie zawisło w głowie Williama, gdy szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciemny zarys swoich dłoni. Wciąż drżał na całym ciele, a w myślach przebiegały mu słowa, które usłyszał oraz obrazy, które zobaczył. Objął się rękami i zacisnął palce na ramionach tak mocno, że usłyszał ciche chrupnięcie w jednej z kości, ale zignorował to. Był zbyt roztrzęsiony. Chciał tylko się uspokoić.
Nagle kątem oka dostrzegł krótką broń palną, leżącą na drewnianym stoliku nocnym. Przysunął się bliżej i postawił bose stopy na podłodze, sięgając po pistolet. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niebo, czując jak drgawki ustają i powoli wraca do niego zdrowy rozsądek. Oddech wyrównał się, a przed oczami stała już tylko jego narzeczona z obrzydzonym wyrazem twarzy. To pewne, że go nienawidziła. Umarła, bo nie zareagował w odpowiednim czasie.
Odetchnął krótko, odbezpieczył broń i przysunął do skroni. Jeszcze parę minut temu był na skraju histerii, a teraz z łatwością kładł palec na spuście. Nie czuł nic i był gotowy to zakończyć, potem żadne koszmary go nie zadręczą, zapomni o wszystkim.
Nacisnął spust, lecz zamiast strzału rozległo się ciche pstryknięcie. Pociągnął jeszcze kilka razy i nic. Zacisnął mocno powieki, zgrzytając zębami i wściekły rzucił pistolet na podłogę. Ukrył twarz w dłoniach, kuląc się w sobie. Był taki żałosny. Miała rację.
— Zabiję cię, ty popieprzone ścierwo! Ciebie i tych dwóch gówniarzy! — przeraźliwy krzyk rozniósł się po pokoju. Był tak głośny, że pewnie usłyszeli go sąsiedzi, ale William już dawno przestał się łudzić, że ktoś ich uratuje i zadzwoni po policję. Uniósł głowę, wbijając wzrok w barczyste plecy ojca, pochylającego się nad żoną. Cała posiniaczona kobieta kuliła się z bólu i płakała, gdy mężczyzna okładał jej twarz, ramiona oraz piersi pięściami. W drugim kącie pokoju siedział przerażony brat Williama. Przetłuszczone, zbyt długie, złote włosy kleiły się to brudnych od potu policzków. Drżał, zaciskając drobne palce na kolanach. William chciał się ruszyć, żeby przerwać tę masakrę, lecz poczuł jak całe jego ciało odmawia posłuszeństwa. Stał niczym słup soli pośrodku pokoju, tylko kilka metrów od ojca oraz matki i nie mógł nic zrobić, chociaż strach o życie rodziny przepełniał całe jego serce. Głos grzązł mu w gardle, gdy otwierał usta, aby krzyknąć. Tak bardzo zależało mu na życiu mamy i brata, więc czemu mięśnie mu zdrętwiały w takiej chwili?
— Głupia suko! Umieraj! — Mężczyzna złapał obiema rękami za głowę żony i z całej siły zaczął uderzać nią o drewniane panele. Nie była w stanie krzyczeć albo nie chciała martwić synów, ale William dostrzegał jak pełne rozpaczy łzy mieszają się z krwią. Serge głośno zaszlochał.
— Milcz, pierdolony kundlu! — warknął wściekły na syna i odsunął się gwałtownie od żony, sięgając do pasa spodni, zza którego wyciągnął pistolet. William drgnął na dźwięk odbezpieczanego zamka i otworzył szeroko oczy z przerażenia, gdy ojciec wymierzył lufę w stronę Serge’a.
Serce Williama kotłowało się w klatce piersiowej. Czuł się, jakby zaraz miało połamać mu żebra, wyskakując na zewnątrz. Miał nierówny oddech i ręce mu się spociły. Musiał coś zrobić. Musiał.
M u s i a ł.
Zerwał się raptownie z miejsca, jednym susem doskakując do ojca. Jedną ręką złapał go za nadgarstek, a drugą wyrwał broń i pchnął mężczyznę z impetem na ścianę. Położył palec wskazujący na spuście, mierząc w czaszkę. Już dawno powinien to zrobić. Cała jego dusza aż jełczała z nienawiści, więc dlaczego dłonie mu drżały?
— No dalej, zabij mnie, ty sukinsynu! — krzyknął. William odruchowo zamknął oczy, lecz nie pociągnął za spust. Stał tak przez dłuższą chwilę, zastanawiając się co powinien zrobić, lecz zanim zdecydował, obrzydliwy zapach domu oraz ochrypły głos ojca zostały zastąpione głośnym dźwiękiem strzelania oraz przytłaczającym zapachem krwi i lasu po deszczu. Zimna wiązka wiatru musnęła rozgrzany policzek Williama.
— Arden! Na co czekasz! Strzelaj! — usłyszał tubalny głos po swojej prawej stronie. Natychmiast otworzył oczy, a nogi się pod nim ugięły, gdy zamiast paskudnej rudery na obrzeżach Londynu dostrzegł gęsty las tropikalny — Do jasnej Anielki, rusz się, padalcu! — usłyszał, a po chwili ktoś złapał go za kołnierz ciemnozielonego munduru z odznaczeniem brytyjskich sił zbrojnych i pociągnął do siebie. Pocisk przeciął powietrze obok policzka Williama tak blisko, że był w stanie poczuć jego gorąc na skórze, potem zaś wylądował na mokrej ziemi obok Lancelota Smitha, żołnierza z jego pułku.
— Czy ty jesteś normalny, żeby tak wystawiać się na celownik?! — krzyknął do Williama, lecz szybko zamilkł, skupiając się na strzelaniu. — Od początku wiedziałem, że długo nie pożyjemy, ale z twoim podejściem już jesteś martwy — ryknął jeszcze raz podczas przeładowywania magazynku — Uważaj na siebie, bo następnym razem mogę ci nie przyjść z pomo… — urwał, gdy jeden celny pocisk przeszył jego czaszkę i wyleciał z drugiej strony. Żołądek podszedł Williamowi do gardła. Doskonale pamiętał swoją pierwszą misję, podczas której zostali wysłani prawie setką, a wróciło zaledwie dziesięciu, w tym on. Ledwo żywy, poturbowany, zniszczony przez widok śmierci. Przez pierwsze noce płakał, wspominając, jak wielu kolegów stracił, ale nie porzucił profesji żołnierza i poradził sobie z lękiem.
Drżącą ręką sięgnął po karabin nieżywego towarzysza, po czym położył się na ziemi i przyłożył oko do celownika optycznego. Był ustawiony na wysokiego, tęgiego mężczyznę w szaroniebieskim mundurze z emblematem wrogiej armii. W dłoni trzymał pistolet i mierzył w kogoś po swojej prawej. Nie widział schowanego za krzewami Williama, który ze strachu poczuł rosnącą gulę w gardle. To znowu jego ojciec. Co on tutaj robił? Nigdy nie był żołnierzem.
Nagle mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał prosto w stronę syna. Uśmiechnął się kpiąco, a następnie przysunął swoją broń do skroni i pociągnął za spust. William otworzył szeroko usta ze zdumienia oraz strachu. Odepchnął gwałtownie karabin, odskakując do tyłu. Serce tłukło jak oszalałe o żebra, kręciło mu się w głowie i czuł, jak cały świat przed nim zlewa się w jedną, niewyraźną plamę bez kolorów. Tego było już za dużo. Nie potrafił niczego zrozumieć. Zdrowy rozsądek zakopał się głęboko pod ziemią wraz ze spokojem. Chciał krzyczeć, płakać jak małe dziecko, jednak emocje nie znajdywały ujścia. Coś trzymało go w ryzach.
Kiedy wróciła ostrość w oczach, zauważył, że znajdował się w ciemnym pomieszczeniu, przywiązany do krzesła. Nad nim wisiała na cienkim sznurku mała, dająca niewiele światła żarówka. Westchnął głęboko, zwieszając głowę. Miał totalny mętlik i nie potrafił zrozumieć niczego, co zobaczył. Czuł się potwornie zmęczony, przerażony oraz przepełniony gorzką rozpaczą. Gdyby tylko mógł, bez wahania skończyłby ze sobą tu i teraz. Pomimo siły żołnierza, wciąż był zbyt słaby, żeby poradzić sobie z przeszłością. Tak bardzo chciał o niej zapomnieć.
— Żałosne — Przez pomieszczenie przebiegł subtelny, kobiecy głos, brzmiący jak najsłodsza aria dla ucha. William wzdrygnął się gwałtownie i uniósł szybko głowę. Tuż przed nim stała jego narzeczona, piękna jak zawsze. Wysoka, elegancka kobieta z wyraźnie zaznaczonymi kształtami w biuście i biodrach, o prześlicznej twarzy anioła oraz cudownych, lśniących oczach. Jego serce zabiło mocniej na ten widok. Kochał Juliette całym sobą, pragnął ją przytulić, pocałować, pogłaskać po miękkich, hebanowych włosach, musnąć ustami każdy skrawek jej skóry, schronić się w jej ramionach i zapomnieć o całej nienawiści tego świata. Była jego cudowną iskierką w ciemności, gdy kolejny raz stawał przed sznurem zawieszonym na suficie. Przynosiła mu nadzieję każdego dnia, to dla niej żył.
— Julie… — szepnął i skarcił się w duchu, że pozwolił, aby jego głos się załamał.
— Jesteś żałosny — warknęła z okrutną pogardą w głosie, co zadziałało jak strzała wbita w pierś Williama — Udajesz skrzywdzonego szczeniaczka, podczas gdy to wszystko jest twoją winą — Obeszła dookoła krzesło, na którym siedział.
— Co? — wydukał przerażony. Znowu ścisnęło mu się gardło i miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. Czuł, jak zimne ciarki przebiegają mu po plecach. To nie mogło się dziać.
— Twoja mama i brat nie żyją przez ciebie, bo pozwoliłeś swojemu ojcu ich zamordować. A jego? Zamordowałeś ty. Jesteś najgorszym szczurem z możliwych. Brzydzę się tobą — rzekła, krzywiąc się i przeżuwając te słowa, jakby były obrzydliwe w smaku.
— Nie… Nieprawda! Serge i matka żyją! Ojciec też! Tylko go postrzeliłem, nic więcej! — wykrzyczał zrozpaczony łamiącym się, zachrypniętym głosem. Drżał na całym ciele, lecz nie wiedział czy z zimna, wdzierającego się do pomieszczenia, czy ze strachu.
— A co ze mną? Ja też nie żyję. Przez ciebie. Nie uratowałeś mnie, a przecież tyle razy mówiłeś, że mnie kochasz i zrobisz dla mnie wszystko. I co? Grzęznę teraz dwa metry pod ziemią, ty ohydna kanalio! Zdrajco! — wrzasnęła. Jej nienaganny warkocz z tyłu głowy rozpadł się, gdy uniosła nogę i z całej siły kopnęła Williama w szczękę, jednocześnie wywracając krzesło razem z nim. Uderzył głową w zimną, twardą posadzkę. Kosmyki lśniących włosów Juliette opadły na jej twarz. Była wściekła i gdyby jej oczy potrafiły zabijać, William już dawno by nie żył. Po chwili odzyskała panowanie nad sobą. Wyprostowała się dumnie, ruchem dłoni poprawiając ciemnozieloną marynarkę, która podskoczyła lekko do góry.
— Przepraszam… — wyszeptał mężczyzna.
— Nie przepraszaj. To był błąd, że postanowiłam ci zaufać. Żałuję, że cię poznałam — odparła chłodnym, dystyngowanym głosem, po czym sięgnęła dłonią do przypiętej u spodni kabury i wyciągnęła z niej broń palną. — Mam cię już dosyć. Pora, żebyś i ty poznał konsekwencje swoich czynów — Odbezpieczyła pistolet i wycelowała lufę w stronę Williama, kładąc palec na spuście. Zamknął oczy, a potem rozległ się głośny huk wystrzeliwanego pocisku.
Gwałtownie zerwał się z łóżka, oddychając ciężko. Czuł jak zimny pot strużkami spływa po czole i karku, a serce próbuje wyrwać się z piersi.
Czy to naprawdę był tylko sen?
Pytanie zawisło w głowie Williama, gdy szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciemny zarys swoich dłoni. Wciąż drżał na całym ciele, a w myślach przebiegały mu słowa, które usłyszał oraz obrazy, które zobaczył. Objął się rękami i zacisnął palce na ramionach tak mocno, że usłyszał ciche chrupnięcie w jednej z kości, ale zignorował to. Był zbyt roztrzęsiony. Chciał tylko się uspokoić.
Nagle kątem oka dostrzegł krótką broń palną, leżącą na drewnianym stoliku nocnym. Przysunął się bliżej i postawił bose stopy na podłodze, sięgając po pistolet. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niebo, czując jak drgawki ustają i powoli wraca do niego zdrowy rozsądek. Oddech wyrównał się, a przed oczami stała już tylko jego narzeczona z obrzydzonym wyrazem twarzy. To pewne, że go nienawidziła. Umarła, bo nie zareagował w odpowiednim czasie.
Odetchnął krótko, odbezpieczył broń i przysunął do skroni. Jeszcze parę minut temu był na skraju histerii, a teraz z łatwością kładł palec na spuście. Nie czuł nic i był gotowy to zakończyć, potem żadne koszmary go nie zadręczą, zapomni o wszystkim.
Nacisnął spust, lecz zamiast strzału rozległo się ciche pstryknięcie. Pociągnął jeszcze kilka razy i nic. Zacisnął mocno powieki, zgrzytając zębami i wściekły rzucił pistolet na podłogę. Ukrył twarz w dłoniach, kuląc się w sobie. Był taki żałosny. Miała rację.
czwartek, 17 maja 2018
Od Sinary do Matta
Po pocałunku do pokoju nagle wpadła Emma. Coś gadała pod nosem, a po chwili stanęła, jak wmurowana. Matt podniósł się i zaczął ubierać, jednak przed wyjściem jeszcze musnął moje wargi, orzekając, iż to było cudowne. Uśmiechnęłam się, gdyż to było takie miłe. Wyszedł z pokoju wraz z dziewczyną i poszli nie wiadomo dokąd. Położyłam się ponownie na łóżku, aby zamknąć oczy i uśmiechnąć się do wspomnień seksu z Mattem... Dobrze, że chociaż nie wbiła do pokoju, jak jeszcze był we mnie. Może kolejny raz będzie ze mną na górze. Na jednym stosunku nie można się przecież zatrzymać.
Położyłam się na boku i zasnęłam.
Chociaż tak trochę myślałam, że chłopak jednak wróci na noc, to jednak gdy rękę położyłam na drugiej połowie łóżka, nie było go tam. Westchnęłam i podniosłam się, aby pójść wziąć orzeźwiający prysznic, a przy okazji zmienić pościel.
Po prysznicu, który zajął więcej niż zazwyczaj, owinięta w ręcznik podeszłam do lustra, aby ogarnąć nieco włosy. Najpierw je rozczesałam, aby po chwili zaplatać je w warkoczyki. Taka praca zajęła mi dłuższy czas, jednak było warto. Po skończeniu wszystkie warkoczyki związałam w kucyk. Użyłam kosmetyków, ale niewiele. Tylko nieco pomalowałam oczy oraz usta. Po skończeniu w łazience wszystkich czynności ruszyłam tym razem do komody po czarny komplet bielizny. Po jego założeniu ruszyłam do szafy, po czym wzięłam i włożyłam śliczną sukienkę w ciemnym czerwonym kolorze, zarzuciłam na plecy koszule w kratę i założyłam słuchawki na uszy. Na stopach miałam ładne czarne baletki. Muzyka automatycznie poleciała. Wyszłam z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Ruszyłam do stołówki, czułam głód. Jakoś nie miałam chęci iść po chłopaka, skoro i tak sobie poszedł.
Gdy weszłam, na stołówce było sporo osób, podeszłam wpierw po posiłek, a dopiero potem znalazłam jakieś miejsce.
O dziwo dostrzegłam Emmę i Matta, jednak nie byli sami. Emma rozmawiała z Grace. Matt i chłopak obok niego jakoś dziwnie się na niego patrzył, jakby się zbliżali do siebie. Wzruszyłam ramionami i zabrałam swoją porcję, aby usiąść w jakimś wolnym stoliku. Próbowałam zostać niezauważalna, bo po co sobie zawalać nimi głowę. Tuż po śniadaniu pójdę na spacer, gdzieś gdzie jeszcze mnie nie było.
Las jest ciekawym miejscem, jednak już tam byłam. Widziałam i słyszałam także dzieci, jakby wskazywały drogę, bawiły się trochę creepy, ale no cóż. Może pójdę w miejsce gdzieś za las, ciekawe co tam odkryje.
Po zjedzeniu wyszłam z jadalni, nie oglądałam się za siebie, jednak ku mojemu zdziwieniu spotkałam Matta, który do mnie podszedł. Widać było, że jest zdeterminowany. Złapał mnie w pasie i pocałował. Położyłam dłonie na jego ramionach i wplotłam dłoń w jego włosy. Matt z chwili na chwilę pogłębiał pocałunek, jednak gdy zabrało nam tchu, odsunął się i oparł czoło o moje czoło. Patrzyłam w jego oczy, a on w moje. Przygryzłam jego wargę, na co cicho mruknął. Oczywiście nie mogliśmy, się sobą nacieszyć, gdyż pojawił się jakiś chłopak.
- Sinara to jest Mark, Mark to Sinara - przedstawił nas sobie Matt, po czym złapał mnie za rękę i ruszyliśmy gdzieś za resztą jego paczki. W pewnym momencie zauważyłam, jak Mark i Matt rozmawiają. Próbowałam czytać z ruchu warg, jednak niezbyt mi się to udawało, przez co nieco się wkurwiłam. Przeprosiłam dziewczyny i poszłam, wolałam pobyć sama. Dlatego ruszyłam w kierunku lasu i jak najdalej się dało, przez las. W końcu znalazłam się za lasem, wodospad, piasek, statki, pomost... Tak wiele tego było, gdy nagle ciemność zapadła.
Ocknęłam się na łóżku, dotknęłam uszu, słuchawek nie było. Nieco spanikowana rozglądałam się po pokoju, który nie należał do mnie. Nagle pojawił się Mark z moimi słuchawkami w dłoniach. Podeszłam do niego, odebrałam swoją własność i uderzyłam go.
- Nigdy ich nie dotykaj, śmieciu - warknęłam. Nawet nie czułam tego, że zaraz się przewrócę, gdyż złość się we mnie gotowała. Miałam ochotę rzucić się na Marka, jednak ktoś mnie złapał od tyłu. Jego silne ramiona, oplotły mnie wokół pasa i podniosły do góry.
- Mark wyjdź - powiedział Matt. Chłopak spojrzał się na bruneta, po czym wyszedł. Matt położył mnie z powrotem na łóżku, a ja trzymałam słuchawki. Już miałam je założyć, jednak Matt podniósł mój podbródek i zmusił, żebym na niego spojrzała.
- Czemu zniknęłaś? Dziewczyny powiedziały, że poszłaś do lasu. Ruszyłem za tobą, znalazłem cię na polanie, byłaś nieprzytomna. Co się stało? - pytał, ale jego głos był dziwny. Czyżby się martwił? Wątpię w to, przecież nic dla niego nie znaczę i woli mnie zostawić w nocy.
Wzruszyłam ramionami, zdjęłam koszule w kratę i baletki, po czym się położyłam na boku. Chłopak przykrył mnie kocem, czułam jego obecność. Położył się obok mnie. Ułożyłam słuchawki na koszuli i próbowałam zasnąć. Chłopak siedział na łóżku, jednak po chwili znalazł się obok mnie. Położył rękę przy mojej własnej i mnie przysunął. Uśmiechnęłam się trochę i w końcu zasnęłam. Czułam się kiepsko, potrzebowałam snu. Odwróciłam się po niedługim czasie na drugi bok i sennie otworzyłam oczy. Matt drzemał obok mnie. Przysunęłam się nieco i ponownie zamknęłam oczy, aby zasnąć.
Matt?
Położyłam się na boku i zasnęłam.
Chociaż tak trochę myślałam, że chłopak jednak wróci na noc, to jednak gdy rękę położyłam na drugiej połowie łóżka, nie było go tam. Westchnęłam i podniosłam się, aby pójść wziąć orzeźwiający prysznic, a przy okazji zmienić pościel.
Po prysznicu, który zajął więcej niż zazwyczaj, owinięta w ręcznik podeszłam do lustra, aby ogarnąć nieco włosy. Najpierw je rozczesałam, aby po chwili zaplatać je w warkoczyki. Taka praca zajęła mi dłuższy czas, jednak było warto. Po skończeniu wszystkie warkoczyki związałam w kucyk. Użyłam kosmetyków, ale niewiele. Tylko nieco pomalowałam oczy oraz usta. Po skończeniu w łazience wszystkich czynności ruszyłam tym razem do komody po czarny komplet bielizny. Po jego założeniu ruszyłam do szafy, po czym wzięłam i włożyłam śliczną sukienkę w ciemnym czerwonym kolorze, zarzuciłam na plecy koszule w kratę i założyłam słuchawki na uszy. Na stopach miałam ładne czarne baletki. Muzyka automatycznie poleciała. Wyszłam z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Ruszyłam do stołówki, czułam głód. Jakoś nie miałam chęci iść po chłopaka, skoro i tak sobie poszedł.
Gdy weszłam, na stołówce było sporo osób, podeszłam wpierw po posiłek, a dopiero potem znalazłam jakieś miejsce.
O dziwo dostrzegłam Emmę i Matta, jednak nie byli sami. Emma rozmawiała z Grace. Matt i chłopak obok niego jakoś dziwnie się na niego patrzył, jakby się zbliżali do siebie. Wzruszyłam ramionami i zabrałam swoją porcję, aby usiąść w jakimś wolnym stoliku. Próbowałam zostać niezauważalna, bo po co sobie zawalać nimi głowę. Tuż po śniadaniu pójdę na spacer, gdzieś gdzie jeszcze mnie nie było.
Las jest ciekawym miejscem, jednak już tam byłam. Widziałam i słyszałam także dzieci, jakby wskazywały drogę, bawiły się trochę creepy, ale no cóż. Może pójdę w miejsce gdzieś za las, ciekawe co tam odkryje.
Po zjedzeniu wyszłam z jadalni, nie oglądałam się za siebie, jednak ku mojemu zdziwieniu spotkałam Matta, który do mnie podszedł. Widać było, że jest zdeterminowany. Złapał mnie w pasie i pocałował. Położyłam dłonie na jego ramionach i wplotłam dłoń w jego włosy. Matt z chwili na chwilę pogłębiał pocałunek, jednak gdy zabrało nam tchu, odsunął się i oparł czoło o moje czoło. Patrzyłam w jego oczy, a on w moje. Przygryzłam jego wargę, na co cicho mruknął. Oczywiście nie mogliśmy, się sobą nacieszyć, gdyż pojawił się jakiś chłopak.
- Sinara to jest Mark, Mark to Sinara - przedstawił nas sobie Matt, po czym złapał mnie za rękę i ruszyliśmy gdzieś za resztą jego paczki. W pewnym momencie zauważyłam, jak Mark i Matt rozmawiają. Próbowałam czytać z ruchu warg, jednak niezbyt mi się to udawało, przez co nieco się wkurwiłam. Przeprosiłam dziewczyny i poszłam, wolałam pobyć sama. Dlatego ruszyłam w kierunku lasu i jak najdalej się dało, przez las. W końcu znalazłam się za lasem, wodospad, piasek, statki, pomost... Tak wiele tego było, gdy nagle ciemność zapadła.
Ocknęłam się na łóżku, dotknęłam uszu, słuchawek nie było. Nieco spanikowana rozglądałam się po pokoju, który nie należał do mnie. Nagle pojawił się Mark z moimi słuchawkami w dłoniach. Podeszłam do niego, odebrałam swoją własność i uderzyłam go.
- Nigdy ich nie dotykaj, śmieciu - warknęłam. Nawet nie czułam tego, że zaraz się przewrócę, gdyż złość się we mnie gotowała. Miałam ochotę rzucić się na Marka, jednak ktoś mnie złapał od tyłu. Jego silne ramiona, oplotły mnie wokół pasa i podniosły do góry.
- Mark wyjdź - powiedział Matt. Chłopak spojrzał się na bruneta, po czym wyszedł. Matt położył mnie z powrotem na łóżku, a ja trzymałam słuchawki. Już miałam je założyć, jednak Matt podniósł mój podbródek i zmusił, żebym na niego spojrzała.
- Czemu zniknęłaś? Dziewczyny powiedziały, że poszłaś do lasu. Ruszyłem za tobą, znalazłem cię na polanie, byłaś nieprzytomna. Co się stało? - pytał, ale jego głos był dziwny. Czyżby się martwił? Wątpię w to, przecież nic dla niego nie znaczę i woli mnie zostawić w nocy.
Wzruszyłam ramionami, zdjęłam koszule w kratę i baletki, po czym się położyłam na boku. Chłopak przykrył mnie kocem, czułam jego obecność. Położył się obok mnie. Ułożyłam słuchawki na koszuli i próbowałam zasnąć. Chłopak siedział na łóżku, jednak po chwili znalazł się obok mnie. Położył rękę przy mojej własnej i mnie przysunął. Uśmiechnęłam się trochę i w końcu zasnęłam. Czułam się kiepsko, potrzebowałam snu. Odwróciłam się po niedługim czasie na drugi bok i sennie otworzyłam oczy. Matt drzemał obok mnie. Przysunęłam się nieco i ponownie zamknęłam oczy, aby zasnąć.
Matt?
środa, 16 maja 2018
Od Marka do Emmy
Po agresywnym rozkazie pani generał, ruszyliśmy wraz z Mattem po drewno na ognisko. Szczerze mówiąc niezbyt miałem ochotę na takie spędzanie czasu, ale pod wpływem zabójczego wzroku Emmy zacząłem się bać o własne życie. Wyboru zbytnio nie miałem. Początkowo szliśmy w ciszy, jednak chyba oboje uważaliśmy, że jest ona nadzwyczaj krępująca. Ja bawiłem się swoimi palcami, a Matt raz wkładał, raz wyciągał ręce z kieszeni. W pewnym momencie brunet postanowił przejąć inicjatywę.
- No to... Co tam u ciebie? – odchrząknął i uśmiechnął się szybko. Odpowiedziałem równie szybkim i zestresowanym uśmiechem.
- A wiesz, w sumie całkiem dobrze. Dziękować.
Matt kiwnął parę razy głową, klepiąc się po kieszeniach.
- No, jak dobrze to dobrze.
- Tak, tak.
Między nami znowu zawisła chwila ciszy, aż w końcu tym razem ja zainterweniowałem, heroicznie zadając najważniejsze pytanie swojego życia...
- A co u ciebie?
- Całkiem, całkiem nieźle. Nie narzekam zbytnio.
Przełknąłem ślinę.
- No, jak nieźle to nie jest źle.
- Tak, tak.
Póki co, na tym zakończyła się nasza rozmowa. Zbieraliśmy po drodze w ciszy patyczki, odzywając się tylko wtedy, gdy któryś z nas potrzebował pomocy. Gdy uzbieraliśmy już całkiem sporo opału, postanowiliśmy, że wrócimy do Emmy. Pewnie stęskniła się już za nami. W końcu, życie beze mnie to nudne życie. Nie spodziewałem się, że będziemy rozmawiać z Mattem w drodze powrotnej, ale jeszcze bardziej nie spodziewałem się tego, co się wydarzyło. Zamyślony nie usłyszałem, jak Matt zaczyna coś do mnie mówić. Poczułem tylko, jak nagle patyczek uderza mnie w tył głowy, więc odwróciłem się do chłopaka, chcąc powiedzieć mu, żeby nie rzucał we mnie drewienkami. W chwili jednak, gdy to zrobiłem, moje oczy rozszerzyły się z przestrachu.
- Kurwa. Niedźwiedź.
Świetnie, jak nie Emma chce nas zabić, to trafiamy na niedźwiedzia! Co jeszcze? Może milusi koniec świata z kawałkiem pizzy w ręku? Nie wiedziałem zbytnio co robić i tylko nerwowo patrzyłem na Matta, a następnie z powrotem na wielkie cielsko przechodzącego obok niedźwiedzia. Szepcząc spytałem się chłopaka co robić, na co ten uśmiechnął się i równie cicho wyszeptał.
- No zarycz no.
Zwalam to na winę adrenaliny i szoku, ale nic nigdy mnie tak nie rozbawiło. Z całych sił starałem się nie roześmiać, gdy tuż obok przechodził niedźwiedź. Łzy ciekły mi po twarzy, gdy zagryzłem usta. Widziałem, że Matt równie mocno powstrzymuje się od wybuchnięcia nagłą radością. Staliśmy tak oboje, zamrożeni w przerażeniu, jednocześnie płacząc ze śmiechu, a wielki miś szedł tuż obok. W końcu, gdy zwierzę oddaliło się trochę, potykając się ruszyliśmy w kierunku wyjścia z lasu. Chichotaliśmy, jak małe wiewiórki, które nawciągały się helu. Gdy wydostaliśmy się z puszczy, niemal poskładaliśmy się na ziemi. Tak rozweseleni udaliśmy się w kierunku Emmy. Dziewczyna stała przy miejscu na ognisko i patrzyła się na nas, jak na ułomnych. Prawdopodobnie po prostu tak wyglądaliśmy.
- No to... Co tam u ciebie? – odchrząknął i uśmiechnął się szybko. Odpowiedziałem równie szybkim i zestresowanym uśmiechem.
- A wiesz, w sumie całkiem dobrze. Dziękować.
Matt kiwnął parę razy głową, klepiąc się po kieszeniach.
- No, jak dobrze to dobrze.
- Tak, tak.
Między nami znowu zawisła chwila ciszy, aż w końcu tym razem ja zainterweniowałem, heroicznie zadając najważniejsze pytanie swojego życia...
- A co u ciebie?
- Całkiem, całkiem nieźle. Nie narzekam zbytnio.
Przełknąłem ślinę.
- No, jak nieźle to nie jest źle.
- Tak, tak.
Póki co, na tym zakończyła się nasza rozmowa. Zbieraliśmy po drodze w ciszy patyczki, odzywając się tylko wtedy, gdy któryś z nas potrzebował pomocy. Gdy uzbieraliśmy już całkiem sporo opału, postanowiliśmy, że wrócimy do Emmy. Pewnie stęskniła się już za nami. W końcu, życie beze mnie to nudne życie. Nie spodziewałem się, że będziemy rozmawiać z Mattem w drodze powrotnej, ale jeszcze bardziej nie spodziewałem się tego, co się wydarzyło. Zamyślony nie usłyszałem, jak Matt zaczyna coś do mnie mówić. Poczułem tylko, jak nagle patyczek uderza mnie w tył głowy, więc odwróciłem się do chłopaka, chcąc powiedzieć mu, żeby nie rzucał we mnie drewienkami. W chwili jednak, gdy to zrobiłem, moje oczy rozszerzyły się z przestrachu.
- Kurwa. Niedźwiedź.
Świetnie, jak nie Emma chce nas zabić, to trafiamy na niedźwiedzia! Co jeszcze? Może milusi koniec świata z kawałkiem pizzy w ręku? Nie wiedziałem zbytnio co robić i tylko nerwowo patrzyłem na Matta, a następnie z powrotem na wielkie cielsko przechodzącego obok niedźwiedzia. Szepcząc spytałem się chłopaka co robić, na co ten uśmiechnął się i równie cicho wyszeptał.
- No zarycz no.
Zwalam to na winę adrenaliny i szoku, ale nic nigdy mnie tak nie rozbawiło. Z całych sił starałem się nie roześmiać, gdy tuż obok przechodził niedźwiedź. Łzy ciekły mi po twarzy, gdy zagryzłem usta. Widziałem, że Matt równie mocno powstrzymuje się od wybuchnięcia nagłą radością. Staliśmy tak oboje, zamrożeni w przerażeniu, jednocześnie płacząc ze śmiechu, a wielki miś szedł tuż obok. W końcu, gdy zwierzę oddaliło się trochę, potykając się ruszyliśmy w kierunku wyjścia z lasu. Chichotaliśmy, jak małe wiewiórki, które nawciągały się helu. Gdy wydostaliśmy się z puszczy, niemal poskładaliśmy się na ziemi. Tak rozweseleni udaliśmy się w kierunku Emmy. Dziewczyna stała przy miejscu na ognisko i patrzyła się na nas, jak na ułomnych. Prawdopodobnie po prostu tak wyglądaliśmy.
<Emmuś, skarbie? To tylko adrenalinka>
Od Grace do Sinary
Zdjęcia na odprężenie? Czemu nie. Złapałam szybko aparat, który stał na półce i ruszyłam w kierunku lasu. Robiło się już powoli chłodno, chociaż słońce nadal świeciło, wciąż jednak przyjemnie było iść przed siebie. Oczyma wyobraźni już widziałam powstające zdjęcia, szkoda tylko, że raczej nie będę mogła ich tutaj w żaden sposób wywołać. Gdy w końcu doszłam do lasu, poczułam jego cudowny zapach. Świeży, mocny, przyjemny. Wszędzie panował miły cień, liście szumiały, a Sinara szła z zamkniętymi oczami, jak w transie. Chwila... Patrzyłam się w jej kierunku ze zmarszczonymi brwiami. Co jej jest? Krzyknęłam jej imię, ale nie odpowiadała, dlatego podbiegłam do niej i złapałam ją za rękę. Coś było nie tak, w końcu nikt raczej nie łazi w transie po lesie. Gdy dotknęłam dziewczyny, ona nagle otworzyła oczy.
- Co tu robisz?
- Idę. A ty co tu robisz? – zapytała, a ja w odpowiedzi, bez słowa wskazałam na wiszący na szyi aparat. Sinara kiwnęła tylko głową. Nagle zauważyłam, że kieszenie ma wypchane... złotem? Sięgnęłam szybko i faktycznie wyjęłam jakiś pozłacany wisiorek. Skierowałam wzrok na Sinarę.
- Skąd to masz?
Dziewczyna jedynie przewróciła oczami.
- No raczej nikomu nie ukradłam. To mój skarb, znalazłam gdzieś tam – odpowiedziała zabierając mi z dłoni błyskotkę i wsadzając ją sobie znowu do kieszeni. Jakoś ciężko było mi w to uwierzyć, ale nawet gdybym zaczęła się z nią kłócić, nie miałoby to większego sensu.
- To może pokażesz mi ten wielki skarb?
Sinara prychnęła, pokazując jak bardzo jej na tym zależy.
- Po co? Żebyś wszystko pozabierała? Chcesz go znaleźć, to sama szukaj.
Unosząc brwi, skrzyżowałam ręce i uśmiechnęłam się. Dziewczyna spojrzała się na mnie dziwnie i warknęła.
- Czego.
Ależ ona mnie irytowała.
- Nic, nic. Po prostu myślę, że kłamiesz.
Nastolatka zrobiła butną minę i zaprzeczyła, nie zmieniłam jednak swojej pozy. W końcu, Sinara przewróciła po raz kolejny oczami i mrucząc coś pod nosem zaczęła iść w nieznanym kierunku. Zadowolona z odniesionego małego zwycięstwa ruszyłam za nią. Podróż minęła nam w ciszy, jedyny dźwięk pochodził z mojego aparatu – nie mogłam się powstrzymać od robienia zdjęć. Jeden widok bardzo mi się spodobał. Sinara szła przede mną, jej czerwone włosy opadały splątanymi kaskadami na plecy i wyglądały jak mały, czerwony wodospad. Odcinała się na tle drzew. Gdyby ktoś nie znał sytuacji, mógłby powiedzieć, że to jakieś zmodernizowane przedstawienie historii czerwonego kapturka. Dla mnie jednak wykonane zdjęcie przedstawiało jakaś siłę. Zaskoczona zauważyłam, że dziewczyna zatrzymała się. Prześmiewczym gestem pokazała mi widok wokoło, unosząc brwi z miną „a nie mówiłam?”. Faktycznie, nie zauważyłam żadnego wysypiska, tak jak tego się spodziewałam, a jedynie jakieś zabytkowe zgliszcza. No i rzeczywiście, w samym środku tego wszystkiego stała skrzynia z teraz już zniszczonym wiekiem. Zafascynowana podeszłam najpierw do murów. Nie spodziewałam się, że coś takiego mogłoby tu się znaleźć. Gdyby Mark to widział. Rozważania przerwało mi donośne chrząknięcie dziewczyny.
<Sinara?>
- Co tu robisz?
- Idę. A ty co tu robisz? – zapytała, a ja w odpowiedzi, bez słowa wskazałam na wiszący na szyi aparat. Sinara kiwnęła tylko głową. Nagle zauważyłam, że kieszenie ma wypchane... złotem? Sięgnęłam szybko i faktycznie wyjęłam jakiś pozłacany wisiorek. Skierowałam wzrok na Sinarę.
- Skąd to masz?
Dziewczyna jedynie przewróciła oczami.
- No raczej nikomu nie ukradłam. To mój skarb, znalazłam gdzieś tam – odpowiedziała zabierając mi z dłoni błyskotkę i wsadzając ją sobie znowu do kieszeni. Jakoś ciężko było mi w to uwierzyć, ale nawet gdybym zaczęła się z nią kłócić, nie miałoby to większego sensu.
- To może pokażesz mi ten wielki skarb?
Sinara prychnęła, pokazując jak bardzo jej na tym zależy.
- Po co? Żebyś wszystko pozabierała? Chcesz go znaleźć, to sama szukaj.
Unosząc brwi, skrzyżowałam ręce i uśmiechnęłam się. Dziewczyna spojrzała się na mnie dziwnie i warknęła.
- Czego.
Ależ ona mnie irytowała.
- Nic, nic. Po prostu myślę, że kłamiesz.
Nastolatka zrobiła butną minę i zaprzeczyła, nie zmieniłam jednak swojej pozy. W końcu, Sinara przewróciła po raz kolejny oczami i mrucząc coś pod nosem zaczęła iść w nieznanym kierunku. Zadowolona z odniesionego małego zwycięstwa ruszyłam za nią. Podróż minęła nam w ciszy, jedyny dźwięk pochodził z mojego aparatu – nie mogłam się powstrzymać od robienia zdjęć. Jeden widok bardzo mi się spodobał. Sinara szła przede mną, jej czerwone włosy opadały splątanymi kaskadami na plecy i wyglądały jak mały, czerwony wodospad. Odcinała się na tle drzew. Gdyby ktoś nie znał sytuacji, mógłby powiedzieć, że to jakieś zmodernizowane przedstawienie historii czerwonego kapturka. Dla mnie jednak wykonane zdjęcie przedstawiało jakaś siłę. Zaskoczona zauważyłam, że dziewczyna zatrzymała się. Prześmiewczym gestem pokazała mi widok wokoło, unosząc brwi z miną „a nie mówiłam?”. Faktycznie, nie zauważyłam żadnego wysypiska, tak jak tego się spodziewałam, a jedynie jakieś zabytkowe zgliszcza. No i rzeczywiście, w samym środku tego wszystkiego stała skrzynia z teraz już zniszczonym wiekiem. Zafascynowana podeszłam najpierw do murów. Nie spodziewałam się, że coś takiego mogłoby tu się znaleźć. Gdyby Mark to widział. Rozważania przerwało mi donośne chrząknięcie dziewczyny.
<Sinara?>
wtorek, 15 maja 2018
Od Matta do Sinary (+18)
Po kąpieli nad jeziorem przenieśliśmy się do Sinary. Atmosfera była już gorąca, a my ją jeszcze podgrzewaliśmy. Delikatne otarcia, pieszczoty i inne zagrywki wprowadzały nas w niesamowity nastrój.
Dziewczyna zaczęła się ocierać o moje krocze, co już było podniecające. Zauważyłem po reakcjach czerwonowłosej, że jej też się to podoba. Skoro tego chce, to czemu nie. Moja jedna ręka powędrowała w dół, a druga została na biuście.
Nasze usta złączyły się w silnym pocałunku. Moja prawa dłoń dalej pieściła piersi dziewczyny, a lewą zacząłem coraz szybciej pocierać o jej krocze. Remi wydała z siebie delikatne jęknięcie, po czym odwróciła się do mnie twarzą.
Chwyciłem ją w pasie i przysunąłem do siebie. Jej nagie piersi przyległy do mojej klatki piersiowej, co było przyjemne dla nas obojga. Odchyliłem delikatnie głowę kochanki, by spojrzeć jej w oczy i z pożądaniem pocałowałem.
Jej ręka przez chwilę błądziła po moim kroczu, po czym zostałem pozbawiony kąpielówek. Sinara delikatnie zaczęła pieścić mojego penisa. Było to strasznie przyjemne, przez co odchyliłem głowę delikatnie do tyłu i cicho jęknąłem.
Czerwonowłosa widocznie zachęcona, włożyła go do ust. Wsunąłem rękę w jej miękkie włosy, które odgarnąłem do tyłu. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz, gdy czubek jej języka krążył wokół mojego członka. Wyjęła go i się uśmiechnęła.
Przybliżyłem się do niej i pocałowałem. Ona wstała, a ja popchnąłem ją delikatnie na łóżko. Moje usta chwilę spoczywały na jej brzuchu, po czym zaczęły sunąć się coraz niżej. Szybkim ruchem pozbyłem się jej niepotrzebnej bielizny, która wylądowała gdzieś na podłodze.
Językiem zacząłem muskać jej wewnętrzną część uda, zbliżając się do samego środka. Moje mokre wargi znalazły się na jej łechtaczce. Dziewczyna wypięła piersi i odchyliła głowę do tyłu. Postanowiłem się powoli zagłębić w nią językiem, dodając z czasem palce.
Zauważyłem, jak zaciska palce na prześcieradle i usłyszałem jęki. Strasznie mnie to zaczynało podniecać. Po tak krótkiej zabawie, miałem ochotę na więcej. Znów złożyłem pocałunek na jej ustach i ponownie powoli zacząłem schodzić niżej. Poświęciłem chwilę na zabawę z piersiami, masując delikatnie palcami dół czerwonowłosej.
Rękę przeniosłem na moje przyrodzenie i nakierowałem je na waginę dziewczyny. Pochyliłem się ku Remi, po czym nie mogąc się już powstrzymać, zacząłem wchodzić coraz głębiej. Ona delikatnie stękała, po czym objęła mnie. Powoli wchodzę i wychodzę z niej. Jest taka delikatna, ciepła i miękka.
Czuję jej ciepło, oddech a nawet szybsze bicie serca. Zaraz dojdę, więc przyśpieszam swojego ruchy. Dziewczyna oplata swoje nogi wokół moich bioder i przyciska mnie do siebie. Czuję, że nadchodzi moment kulminacyjny. Podparłem się łokciami, które coraz mocniej wbijają się w łóżko.
Słyszę coraz szybsze dyszenie partnerki, która mocniej wplata się nogami. I oto jest... Biała ciecz zaczyna wypływać z jej wnętrza, a ja powoli wyciągam swojego penisa.
Naszą zabawę skończył namiętny pocałunek.
<?>
Dziewczyna zaczęła się ocierać o moje krocze, co już było podniecające. Zauważyłem po reakcjach czerwonowłosej, że jej też się to podoba. Skoro tego chce, to czemu nie. Moja jedna ręka powędrowała w dół, a druga została na biuście.
Nasze usta złączyły się w silnym pocałunku. Moja prawa dłoń dalej pieściła piersi dziewczyny, a lewą zacząłem coraz szybciej pocierać o jej krocze. Remi wydała z siebie delikatne jęknięcie, po czym odwróciła się do mnie twarzą.
Chwyciłem ją w pasie i przysunąłem do siebie. Jej nagie piersi przyległy do mojej klatki piersiowej, co było przyjemne dla nas obojga. Odchyliłem delikatnie głowę kochanki, by spojrzeć jej w oczy i z pożądaniem pocałowałem.
Jej ręka przez chwilę błądziła po moim kroczu, po czym zostałem pozbawiony kąpielówek. Sinara delikatnie zaczęła pieścić mojego penisa. Było to strasznie przyjemne, przez co odchyliłem głowę delikatnie do tyłu i cicho jęknąłem.
Czerwonowłosa widocznie zachęcona, włożyła go do ust. Wsunąłem rękę w jej miękkie włosy, które odgarnąłem do tyłu. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz, gdy czubek jej języka krążył wokół mojego członka. Wyjęła go i się uśmiechnęła.
Przybliżyłem się do niej i pocałowałem. Ona wstała, a ja popchnąłem ją delikatnie na łóżko. Moje usta chwilę spoczywały na jej brzuchu, po czym zaczęły sunąć się coraz niżej. Szybkim ruchem pozbyłem się jej niepotrzebnej bielizny, która wylądowała gdzieś na podłodze.
Językiem zacząłem muskać jej wewnętrzną część uda, zbliżając się do samego środka. Moje mokre wargi znalazły się na jej łechtaczce. Dziewczyna wypięła piersi i odchyliła głowę do tyłu. Postanowiłem się powoli zagłębić w nią językiem, dodając z czasem palce.
Zauważyłem, jak zaciska palce na prześcieradle i usłyszałem jęki. Strasznie mnie to zaczynało podniecać. Po tak krótkiej zabawie, miałem ochotę na więcej. Znów złożyłem pocałunek na jej ustach i ponownie powoli zacząłem schodzić niżej. Poświęciłem chwilę na zabawę z piersiami, masując delikatnie palcami dół czerwonowłosej.
Rękę przeniosłem na moje przyrodzenie i nakierowałem je na waginę dziewczyny. Pochyliłem się ku Remi, po czym nie mogąc się już powstrzymać, zacząłem wchodzić coraz głębiej. Ona delikatnie stękała, po czym objęła mnie. Powoli wchodzę i wychodzę z niej. Jest taka delikatna, ciepła i miękka.
Czuję jej ciepło, oddech a nawet szybsze bicie serca. Zaraz dojdę, więc przyśpieszam swojego ruchy. Dziewczyna oplata swoje nogi wokół moich bioder i przyciska mnie do siebie. Czuję, że nadchodzi moment kulminacyjny. Podparłem się łokciami, które coraz mocniej wbijają się w łóżko.
Słyszę coraz szybsze dyszenie partnerki, która mocniej wplata się nogami. I oto jest... Biała ciecz zaczyna wypływać z jej wnętrza, a ja powoli wyciągam swojego penisa.
Naszą zabawę skończył namiętny pocałunek.
<?>
Od Sinary do Emmy
Wpadłyśmy gdzieś, a wokoło nas pojawiła się mgła. Rozszerzała się coraz bardziej, aż w pewnym momencie zaskoczona zauważyłam, że znalazłam się w zupełnie innym otoczeniu...
Przebywałam w miejscu, gdzie Emma i Matt byli dziećmi, razem się bawili, śmiali... Ich radość była taka olbrzymia. Nagle coś się zmieniło, dzieciaki razem oglądały filmy, ale po chwili pojawił się ich ojciec, który zaczął się z nimi kłócić. Następnie pojawiła się kobieta i ojciec Emmy, jednak wyglądali na szczęśliwych. W pewnym momencie ich matka odeszła do innego, a ojciec zaczął pić. Miał gdzieś swoje dzieci.
Nagle pojawiły się kolejne pociechy, tym razem ktoś wołał na nie Mark i Grace. Stanęłam naprzeciwko ich domu - takie wesołe i pogodne miejsce, choć jednocześnie takie mroczne.
Jednak sceneria szybko się zmieniła, nagle obraz był zamglony. Słychać było płacz. Potem wszystko zlało się w jedno palenie, picie, imprezy, płacz, załamki i ucieczkę.
Przebudziłam się po tym, jak zaczęli uciekać. Na szczęście Emma znalazła wyjście, pobiegłam więc za nią i już po chwili byłyśmy na zewnątrz. Poczułam świeży powiew wiatru, dzięki czemu mogłam sobie usiąść i odpocząć, oraz popatrzeć w gwiazdy. Ciekawa jestem, co widziała dziewczyna, ale jest dziwnie o to pytać. Zerkałam na nią, ciekawiła mnie jej osoba, tyle musiało się u niej wydarzyć. Choć to i tak były tylko szybkie wspomnienia.
Emma?
Przebywałam w miejscu, gdzie Emma i Matt byli dziećmi, razem się bawili, śmiali... Ich radość była taka olbrzymia. Nagle coś się zmieniło, dzieciaki razem oglądały filmy, ale po chwili pojawił się ich ojciec, który zaczął się z nimi kłócić. Następnie pojawiła się kobieta i ojciec Emmy, jednak wyglądali na szczęśliwych. W pewnym momencie ich matka odeszła do innego, a ojciec zaczął pić. Miał gdzieś swoje dzieci.
Nagle pojawiły się kolejne pociechy, tym razem ktoś wołał na nie Mark i Grace. Stanęłam naprzeciwko ich domu - takie wesołe i pogodne miejsce, choć jednocześnie takie mroczne.
Jednak sceneria szybko się zmieniła, nagle obraz był zamglony. Słychać było płacz. Potem wszystko zlało się w jedno palenie, picie, imprezy, płacz, załamki i ucieczkę.
Przebudziłam się po tym, jak zaczęli uciekać. Na szczęście Emma znalazła wyjście, pobiegłam więc za nią i już po chwili byłyśmy na zewnątrz. Poczułam świeży powiew wiatru, dzięki czemu mogłam sobie usiąść i odpocząć, oraz popatrzeć w gwiazdy. Ciekawa jestem, co widziała dziewczyna, ale jest dziwnie o to pytać. Zerkałam na nią, ciekawiła mnie jej osoba, tyle musiało się u niej wydarzyć. Choć to i tak były tylko szybkie wspomnienia.
Emma?
niedziela, 13 maja 2018
Od Emmy do Sinary
Znajdowałam się na wzgórzu, pokrytym pięknymi kwiatami. Na szczycie było idealne miejsce do oglądania horyzontu. Przez chwilę siedziałam sama, dopóki nie dołączyła do mnie czerwonowłosa dziewczyna.
- Sinara - przedstawiła się.
Usiadłam obok niej podziwiając zachód słońca. Czerwienie i pomarańcze mieszały się harmonijnie na niebie. Dopóki słońce całkowicie nie zaszło, każda z nas była pogrążona we własnych myślach. Zastanawiało mnie o czym nowo poznana koleżanka może myśleć.
Jej mina była skupiona i nie wyrażała za dużo emocji. Zresztą, sama mam dużo na głowie i powinnam się skupić na swoich problemach.
- Ciemno już, zbierajmy się - zaproponowałam.
Dziewczyna kiwnęła tylko głową, po czym wstała i otrzepała się. Odwróciłyśmy się i zaczęłyśmy kierować w stronę "obozu " - tak to nazywam.
Z polany weszłyśmy do ciemnego, gęstego lasu. Ciężko było ogarnąć gdzie się kierować, a fakt że jest już po zmroku potęgował efekt. Na rozluźnienie zaczęłyśmy ze sobą gawędzić. Praktycznie o wszystkim i o niczym.
Chyba obydwie byłyśmy świadome że ten las nie jest bezpieczny i jakoś próbowałyśmy podnieść się na duchu. Miałam wrażenie, że nie jesteśmy tu same, co przyprawiało mnie o dreszcze. Zaczął wiać chłodny wiatr, a my idąc miałyśmy wrażenie, jakby grunt pod naszymi nogami był coraz bardziej podmokły. Idąc tu nie przypominam sobie, żebym mijała bagna.
- Coś jest nie tak - rzuciła Sinara, zatrzymując się. Wyjęła mi to z ust. Usłyszałyśmy jakiś trzask za nami. Nie zastanawiając się, wyrwałyśmy w długą, biegnąc ile sił. Nie obchodziło mnie czy to grizzly, elf czy nawet sam święty Mikołaj.
Pierwsza zasada na ten moment: jeśli się zatrzymasz - zginiesz. Biegłyśmy tak, że już zaczynało mi brakować tchu. Omijałam każdy możliwy korzeń, kamień czy coś, co skazało by mnie na śmierć. Lecz nagle zrobiłyśmy ten jeden krok, który decyduje o naszym dalszym losie.
Moja stopa wylądowała na jakimś galaretowatym podłożu, które momentalnie zawaliło się pod nami. Nie zdążyłam nawet zareagować, gdyż już znalazłam się na twardej ziemi. Jak najszybciej podniosłam się i podałam rękę czerwonowłosej. Dół ma z 2,5 metra, a ziemia wokół jest śliska,
jednak zauważyłam tu korytarz który powinien nas gdzieś wyprowadzić. Z wielką niechęcią ruszyłyśmy przed siebie. Korytarz się dłużył, a ja już traciłam cierpliwość.
- Co to?? - zapytała Sinara. Spojrzałam w przestrzeń przed nami.
- Mgła? - odparłam ze zdziwieniem.
Skąd do jasnej cholery znalazła się tu mgła?! Chwyciłam dziewczynę za nadgarstek i zaczęłam przyśpieszać krok. Ona nie zostawała w tyle i natychmiast wyrównała tempo.
Nagle zaczęłam dostrzegać dziwne urywki z życia. Tylko, że nie z mojego...
Jestem niczym duch, który tylko obserwuje. A przede mną widzę małą dziewczynkę, która właśnie zdmuchuje urodzinowe świeczki. Dostała słuchawki w prezencie. Jest taka szczęśliwa i pełna radości.
Nagle sceneria się zmienia, i jestem gdzieś na drodze. Widzę wypadek, wybuch i słyszę krzyk czerwonowłosej. Później jedynie składanie kwiatów na dwa nagrobki. Świat zaczyna wirować i znajdujemy się w jakimś mieście.
Sinarę otacza grupka ludzi, którzy wyglądają na podpitych. Wszyscy palą, piją lub coś biorą, a ona nie jest wyjątkiem. Później klub, głośna muzyka i dziewczyna wychodzi z nowo poznanym chłopakiem. Chciałam coś powiedzieć, jakoś zareagować, ale nie mogłam.
Znowu zmieniam miejsce pobytu i teraz ląduję w klubie... ze striptizem?! Czerwonowłosa właśnie nieźle się nawciągała i nie wygląda to dobrze. Ruszyła w kierunku stołu, po czym podeszła do rury i zaczęła zmysłowo tańczyć.
Przyznam, że nieźle jej to idzie. Jednak gdy widzę wzrok tych ludzi to aż robi mi się niedobrze. Później widziałam wiele podobnych sytuacji. Tu picie, tam palenie, gdzieś indziej niezły odlot. Wyglądało to jak próby zapomnienia.
Aż coś mnie chwyciło za serce. Teraz mam przed oczami sytuacje z dzisiaj. Pobudka, prysznic, spacer, wspinaczka na wzgórze, podziwianie horyzontu i lot w dół. Obecnie jesteśmy na polanie z piknikiem. Dostrzegam lekki uśmiech na twarzy Sinary.
W tym momencie jesteśmy nad wodą, gdzie dziewczyna skacze z pomostu. Widzę, też jak tańczy z kimś przy delikatnej muzyce. Brunet podnosi ją i razem się obracają. Sceneria znów ulega zmianie i czerwonowłosa słuchając muzyki, zapisuje coś w notatniku.
Jest też przy stole z rodziną i łapie coś co ma pod ręką. Teraz biegnie na przystanek by uchronić się przed deszczem, jednocześnie wkurzając się, że jej papieros zgasł.
Nagle przywaliłam w coś twardego i zobaczyłam wyjście. Ruszyłam czym prędzej i w końcu byłam pod rozgwieżdżonym niebem. Sinara wybiegła tuż za mną, pokazując, że wszystko jest w porządku.
Jestem ciekawa czy widziała to samo, co ja. Jeśli tak, to obydwie nie dajemy po sobie tego poznać. Czuję, że teraz znam ja trochę lepiej i to jeszcze z innej strony. Spojrzałam na nią, po czym zaczęłam podziwiać gwiazdy, uśmiechając się sama do siebie.
<Sinara, a ty czego się dowiedziałaś? xD>
- Sinara - przedstawiła się.
Usiadłam obok niej podziwiając zachód słońca. Czerwienie i pomarańcze mieszały się harmonijnie na niebie. Dopóki słońce całkowicie nie zaszło, każda z nas była pogrążona we własnych myślach. Zastanawiało mnie o czym nowo poznana koleżanka może myśleć.
Jej mina była skupiona i nie wyrażała za dużo emocji. Zresztą, sama mam dużo na głowie i powinnam się skupić na swoich problemach.
- Ciemno już, zbierajmy się - zaproponowałam.
Dziewczyna kiwnęła tylko głową, po czym wstała i otrzepała się. Odwróciłyśmy się i zaczęłyśmy kierować w stronę "obozu " - tak to nazywam.
Z polany weszłyśmy do ciemnego, gęstego lasu. Ciężko było ogarnąć gdzie się kierować, a fakt że jest już po zmroku potęgował efekt. Na rozluźnienie zaczęłyśmy ze sobą gawędzić. Praktycznie o wszystkim i o niczym.
Chyba obydwie byłyśmy świadome że ten las nie jest bezpieczny i jakoś próbowałyśmy podnieść się na duchu. Miałam wrażenie, że nie jesteśmy tu same, co przyprawiało mnie o dreszcze. Zaczął wiać chłodny wiatr, a my idąc miałyśmy wrażenie, jakby grunt pod naszymi nogami był coraz bardziej podmokły. Idąc tu nie przypominam sobie, żebym mijała bagna.
- Coś jest nie tak - rzuciła Sinara, zatrzymując się. Wyjęła mi to z ust. Usłyszałyśmy jakiś trzask za nami. Nie zastanawiając się, wyrwałyśmy w długą, biegnąc ile sił. Nie obchodziło mnie czy to grizzly, elf czy nawet sam święty Mikołaj.
Pierwsza zasada na ten moment: jeśli się zatrzymasz - zginiesz. Biegłyśmy tak, że już zaczynało mi brakować tchu. Omijałam każdy możliwy korzeń, kamień czy coś, co skazało by mnie na śmierć. Lecz nagle zrobiłyśmy ten jeden krok, który decyduje o naszym dalszym losie.
Moja stopa wylądowała na jakimś galaretowatym podłożu, które momentalnie zawaliło się pod nami. Nie zdążyłam nawet zareagować, gdyż już znalazłam się na twardej ziemi. Jak najszybciej podniosłam się i podałam rękę czerwonowłosej. Dół ma z 2,5 metra, a ziemia wokół jest śliska,
jednak zauważyłam tu korytarz który powinien nas gdzieś wyprowadzić. Z wielką niechęcią ruszyłyśmy przed siebie. Korytarz się dłużył, a ja już traciłam cierpliwość.
- Co to?? - zapytała Sinara. Spojrzałam w przestrzeń przed nami.
- Mgła? - odparłam ze zdziwieniem.
Skąd do jasnej cholery znalazła się tu mgła?! Chwyciłam dziewczynę za nadgarstek i zaczęłam przyśpieszać krok. Ona nie zostawała w tyle i natychmiast wyrównała tempo.
Nagle zaczęłam dostrzegać dziwne urywki z życia. Tylko, że nie z mojego...
Jestem niczym duch, który tylko obserwuje. A przede mną widzę małą dziewczynkę, która właśnie zdmuchuje urodzinowe świeczki. Dostała słuchawki w prezencie. Jest taka szczęśliwa i pełna radości.
Nagle sceneria się zmienia, i jestem gdzieś na drodze. Widzę wypadek, wybuch i słyszę krzyk czerwonowłosej. Później jedynie składanie kwiatów na dwa nagrobki. Świat zaczyna wirować i znajdujemy się w jakimś mieście.
Sinarę otacza grupka ludzi, którzy wyglądają na podpitych. Wszyscy palą, piją lub coś biorą, a ona nie jest wyjątkiem. Później klub, głośna muzyka i dziewczyna wychodzi z nowo poznanym chłopakiem. Chciałam coś powiedzieć, jakoś zareagować, ale nie mogłam.
Znowu zmieniam miejsce pobytu i teraz ląduję w klubie... ze striptizem?! Czerwonowłosa właśnie nieźle się nawciągała i nie wygląda to dobrze. Ruszyła w kierunku stołu, po czym podeszła do rury i zaczęła zmysłowo tańczyć.
Przyznam, że nieźle jej to idzie. Jednak gdy widzę wzrok tych ludzi to aż robi mi się niedobrze. Później widziałam wiele podobnych sytuacji. Tu picie, tam palenie, gdzieś indziej niezły odlot. Wyglądało to jak próby zapomnienia.
Aż coś mnie chwyciło za serce. Teraz mam przed oczami sytuacje z dzisiaj. Pobudka, prysznic, spacer, wspinaczka na wzgórze, podziwianie horyzontu i lot w dół. Obecnie jesteśmy na polanie z piknikiem. Dostrzegam lekki uśmiech na twarzy Sinary.
W tym momencie jesteśmy nad wodą, gdzie dziewczyna skacze z pomostu. Widzę, też jak tańczy z kimś przy delikatnej muzyce. Brunet podnosi ją i razem się obracają. Sceneria znów ulega zmianie i czerwonowłosa słuchając muzyki, zapisuje coś w notatniku.
Jest też przy stole z rodziną i łapie coś co ma pod ręką. Teraz biegnie na przystanek by uchronić się przed deszczem, jednocześnie wkurzając się, że jej papieros zgasł.
Nagle przywaliłam w coś twardego i zobaczyłam wyjście. Ruszyłam czym prędzej i w końcu byłam pod rozgwieżdżonym niebem. Sinara wybiegła tuż za mną, pokazując, że wszystko jest w porządku.
Jestem ciekawa czy widziała to samo, co ja. Jeśli tak, to obydwie nie dajemy po sobie tego poznać. Czuję, że teraz znam ja trochę lepiej i to jeszcze z innej strony. Spojrzałam na nią, po czym zaczęłam podziwiać gwiazdy, uśmiechając się sama do siebie.
<Sinara, a ty czego się dowiedziałaś? xD>
Nowa Śniąca!
Imię: Itzel Gwen Jodi
Pseudonim: Yvette, Leofia
Płeć: Kobieta ⚢
Wiek: 20 lat
Orientacja: Bi
Wygląd: Gwen nie jest jedną z tych mało ciekawych, szarych osób - wyróżnia się i to bardzo. Ma pełno biżuterii, w różnych kolorach. To łańcuchy, krzyże, czaszki, serca oraz inne wzory. Lubi nosić na sobie wiele różnych rzeczy. Często zajmuje się muzyką, gdyż z tego żyje, dlatego zazwyczaj nosi ze sobą słuchawki. Rękawiczki, siateczki, czy też podziurawione skrawki sama robi i bardzo to lubi. Jest uosobieniem swojej osobowości i esencją jej przygód. Ma pełno dodatków, gdyż to pokazuje dokąd i skąd, oraz gdzie była. Co do paznokci, dba o nie i często są pomalowane w różne kolory, wzory, czy też dodatki. Czasem także zmieniają kolor pod światłem UV, albo pod wpływem temperatury. Zdarza się to aż do przesady. Dziewczyna jest szczupła, chociaż oprócz biegania i czasem pływania, nie zajmuje się żadnym sportem. Jej życie siedzi w muzyce, zajmuje się nią na co dzień, dokładniej zajmowała do teraz. Ma kilka tatuaży na ciele. Widnieją również na twarzy. Pod jednym okiem ma trzy gwiazdki, a pod drugim krzyżyki oraz różową czaszkę z napisem "overdoes". W świetle UV jej wszystkie tatuaże świecą w ciemności. Zmieniają także kolor pod wpływem temperatury. Jej oczy są zawsze pomalowane, uwydatnia je jak tylko się da. Kolor oczu jest tak naprawdę niebieski, ale jej tęczówki są w kształcie kociego oka i wokoło widnieje zielony kolor. Włosy ma długie, o kolorze granatu, pełno w nich pasemek w różnych kolorach. Posiada swój własny, niepowtarzalny styl. Co do ubrań to bawi się kolorami wciąż posiadając osobisty, wyimaginowany szyk, którego nie da się podrobić. Ubrania uszyte na miarę, pełno różnych dodatków. Chodzący sklepik ze wszystkim.
Charakter: Często nie można stwierdzić po jej wyrazie twarzy czy się smuci, czy weseli. Mało mówi, czasem praktycznie odchodzi od rozmówcy w trakcie konwersacji. Potrafi zaskoczyć, często mówi słowa w innym języku. Czasem od tyłu. Więc, jak to mówią, jest dziwna. Nie obchodzi ją opinia innych. Potrafi żartować, czasem doprowadzają jej słowa do oburzenia, smutku, albo nawet wściekłości. Leofia lubi żywe, jak i niekiedy martwe istoty, rzeczy czy też cokolwiek innego się w to wlicza. Nieczęsto dopuszcza do siebie innych. Dla najbliższych jest bardziej zrozumiała, dla całej reszty to zwykły dziwak. Chodzi swoimi ścieżkami, nie boi się niczego. Jest gotowa na śmierć, jakoś niezbyt się tym przejmuje. W ogóle jest mało zainteresowana tym wszystkim... Nie mówi o swoich problemach, po prostu je zamyka w sobie. Jej zaufanie jest trudne do zdobycia.
Historia: Wychowywała się w pięknej, bogatej i szczęśliwej rodzinie. Z każdej strony rodzina idealna. Tatko pracuje, rzadko bywa w domu, mama siedzi w domu z dzieciarnią. Zajmuje się pracą, ogrodem, oraz czasem jeździ z tatkiem w podróże służbowe. Co do rodzeństwa jest duże, ale kochane, choć wredne. Dziewczyna w nocy zajmuje się muzyką - albo jako DJ w klubach, albo przesiaduje w studiach muzycznych. Spokojny dom, rodzina bez żadnych problemów, kłopotów...
Aż do pewnego dnia, gdy nagle wszystko poszło się jebać. W domu nagle zaczęło się robić głośno, coś zaczęło się trząść... Nikt nie wiedział, co się dzieje. Wraz z siostrami stała i patrzyła co się dzieje, jednak żadna z nich nie wiedziała. Końcowy efekt był taki, iż każdy z jej rodziny stracił przytomność. Następnie obudziła się w tym świecie.
Zainteresowania i umiejętności: Muzyka - DJ, kluby, studia muzyczne, instrumenty. Pływanie, bieg. Lubi tworzyć z niczego coś użytecznego i cudownego. Potrafi walczyć, ale nie lgnie do kłopotów. Lubi gry karciane. Lubi grać. Jazda konna.
Rodzina: Ma bogata rodzinę, jej ojciec wiecznie pracuje, matka często jest w domu z dziećmi. Ma pięć sióstr i czterech braci.
Urodziny: 15 kwietnia
Ciekawostki: -
~ Lubi sporty ekstremalne.
~ Ma lepkie ręce. Drobne przyzwyczajenie.
~ Rzadko kiedy się odzywa.
~ Lubi kwaśne słodycze.
~ Dużo pali.
~ Od dziecka jeździ konno.
~ Lubi rysować.
~ Ma kota o imieniu Asmodeus.
~ Bardzo lubi zwierzęta i przyrodę.
~ Woli letnią porę roku.
~ Zna wiele języków. Czasem czyta słowa od tyłu.
~ Oprócz kota, ma węża, tchórzofretkę, rybki, szynszyle oraz psa. (Istne zoo)
~ Lubi zwierzęta, pomaga w zoo.
~ Jest wolontariuszką.
~ Dużo czasu spędza na grze.
~ Posiada broń, jednak rzadko jej używa. Woli posługiwać się bronią białą.
~ Posiada notatnik, każdego dnia coś tam zapisuje. Nikt nie wie co, nawet jeśli próbują czytać to widzą jedynie puste kartki.
~ Lubi imprezy.
Numer domku i pokoju: Domek 1, pokój 5
Właściciel: Zenddi [Howrse]
Nowy szeksi Śniący!
Imię: William
Pseudonim: W wojsku zwracano się do niego po nazwisku - Arden, które nie napawało go dumą i za każdym razem, gdy je słyszał, czuł się przepełniony wściekłością oraz rozpaczą. Obecnie ludzie lubią go nazywać Will, ale nie ukrywa, że woli pełne imię.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 26 lat
Orientacja: Biseksualny biromantyk. Stroni jednak od romansów, ponieważ w jego przekonaniu byłby tylko brzemieniem dla partnera i zapewne z wzajemnością.
Wygląd: Jest dobrze zbudowanym mężczyzną o atletycznej sylwetce. Ma szerokie barki z silnymi ramionami, muskularny tors, wąskie biodra oraz średniej długości, umięśnione nogi. Mierzy prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Porusza się zamaszystymi, szybkimi krokami, pozostawiając mięśnie w stałej gotowości do ataku lub ucieczki, co jest przyzwyczajeniem wyniesionym z koszar. Podłużna twarz kształtem przypomina diament z wyraźnie zarysowaną szczęką oraz kwadratowym podbródkiem. Wąskie oczy w kolorze niebieskim przeważnie częściowo zakrywa nieokiełznana i nierówna grzywka. Nawiasem mówiąc, jego włosy można nazwać jednym wielkim, nastroszonym nieładem, który tylko czasem William próbuje elegancko ułożyć. Ma śniadą, lekko złocistą cerę. Jego ciało pokrywają liczne blizny, są to pamiątki po bójkach oraz misjach, w których brał udział. Najbardziej charakterystyczna blizna widnieje na twarzy Williama. Przebiega od lewego ucha, przez część szczęki do obojczyka, ale nie jest już tak widoczna, jak niegdyś, więc na pierwszy rzut oka ciężko ją zauważyć. Zazwyczaj ubiera się w ciemne ubrania.
Charakter: Obraz nędzy i rozpaczy. W ten sposób można doskonale określić wrażenie, jakie robi William. Z masywną sylwetką i gburowatą miną nie zaskarbia sobie zaufania, a przez obojętną na wszystko postawę jeszcze bardziej do siebie zniechęca. Gdy jednak spojrzy się w puste, pozbawione emocji oczy, które widziały więcej niż były w stanie znieść, ludzie zaczynają dostrzegać, jak bardzo musiał mieć zniszczoną przeszłość, żeby tak drobny szczegół, jak spojrzenie wywoływało współczucie. Zawsze zachowuje spokój, który wynika bardziej z ignorancji, niż z opanowania, co wyraźnie widać po jego postępowaniu. Lubi pozorować, że nie przywiązuje dużej uwagi do otaczającego go świata, a przy tym wciąż pozostaje czujny - ostrożny zawsze ubezpieczony. Poprzez chłodny cynizm oraz ignorancję ukrywa słabości. Niepewne życie oraz stałe zagrożenia nauczyły mężczyznę, że jeżeli nie chce, aby ktoś ponownie wbił mu nóż w plecy, powinien ukrywać swoją prawdziwą twarz. Brak emocji jest adekwatny do niezłomności oraz braku skrupułów. Ludzie czasem powątpiewają czy ktoś jego pokroju jest w stanie jeszcze odczuwać lęk. Przecież to silny, wytrzymały człowiek, którego już nic nie jest w stanie poruszyć. Błąd. Prawda jest taka, że całe jego życie wypełnia strach, a pozbycie się go graniczy z niemożliwym. Boi się o każdy kolejny dzień, rozpamiętując to, co było i wymyślając najgorsze scenariusze tego, co będzie. Wciąż podąża za nim chore widmo bolesnych wspomnień i nie potrafi się go wyrzec, zostaje mu więc tylko ukrycie głęboko w sercu wszystkich obaw przed światem, aby nikt nie uczynił z tego broni przeciwko Williamowi. Pomimo powierzchowności to dobry mężczyzna, który rzuciłby się w ogień dla innego człowieka. Wie jak bardzo można dostać w kość od życia, dlatego próbuje sprawić, żeby nikt nie musiał przechodzić przez to samo, co on. Nigdy nie przyzna się do tego, ale patrzenie na cudze cierpienie przysparza mu ogromny ból w sercu. Zdarza się, że zanim pomyśli o własnym bezpieczeństwie, rzuci się na pomoc bez względu na wszystko. Niestraszna mu śmierć w imieniu wyższego dobra, a dla uśmiechu najbliższych potrafiłby spalić cały świat włącznie z sobą. Dobrą radą nie posłuży, bo nie nadaje się do matkowania, ale nie można mu zarzucić, że w czynach jest beznadziejny. Słowa wszak nic nie znaczą, czyny zaś, chociaż mają swoją cenę, są tym, czego ludzie potrzebują, więc jako człowiek działający, nigdy nie zastanawia się dwa razy. Jest porywczy i przeważnie najpierw robi, a dopiero potem myśli, nie zważając na to, jak poważne mogą być konsekwencje. To inteligentny, a co za tym idzie - przebiegły mężczyzna. Nie lubi się chwalić, lecz szybko zapamiętuje informacje i na dosyć długi okres czasu, do tego łatwo łączy ze sobą wątki. Zdarza się, że sięga po nieczyste zagrania, jeśli wie, że nie ma szans w otwartej walce. Wprawdzie honor żołnierza nie pozwala mu robić okrutnych rzeczy, ale nie omieszka się cofnąć, jeśli na coś się uprze. William nieugięcie trzyma się swoich przekonań i wie czego chce. Dąży do celu, pomimo przeszkód, choć często czuje się przytłoczony przez nadmiar obowiązków. To bolesne uczucie, kiedy chce dawać od siebie jak najwięcej, ale fizyczne predyspozycje są ograniczeniami. Wydaje się, że ciężka praca to dla niego rodzaj ucieczki. Zadając ból i wymęczając ciało, nie ma sił myśleć o trudnych czasach z przeszłości albo zamartwiać się na śmierć odnośnie przyszłości. William wątpi, że jest w stanie żyć tu i teraz, skoro prześladują go wieczne obawy.
Historia: Odkąd pamięta jego życie wypełniały strach, śmierć i agresja. Ojciec Williama był dobrym człowiekiem, ale miał niebezpieczne zamiłowanie do hazardu, przez co po pewnym czasie wpadł w ogromne długi, których nie potrafił spłacić. Potem stracił pracę, rozpacz przejęła nad nim kontrolę i stoczył się na samo dno. Alkohol lał się strumieniami, wszystkie zakamarki w domu śmierdziały dymem papierosowym, a narkotyki można było znaleźć w niemalże każdej szafce. Nie obchodziła go żona ani dwójka synów. Okrutnie znęcał się nad nimi, gdy brakowało mu używek i bez skrupułów pakował w poważne kłopoty z ludźmi, u których się zadłużył. William już wtedy zaczynał stawiać swoje pierwsze kroki wśród przestępczości. Przeważnie kradł, żeby wyżywić matkę oraz młodszego brata, albo sprzedać co cenniejsze przedmioty i przeznaczyć na spłatę długów. Szybko się jednak opamiętał, porzucając profesję przeciętnego złodziejaszka, zanim ktoś go przyłapał. Po ukończeniu podstawówki uznał, że chce chronić ludzi. Zaczął ubiegać o przyjęcie do szkoły wojskowej Duke of York's Royal Military School w Dover, gdzie miejsce zagwarantowały mu wysokie wyniki w nauce. Tam pilnie uczył się do osiemnastego roku życia, a po zajęciach lekcyjnych sumiennie pracował i przesyłał zarobione pieniądze matce. Zakończenie edukacji na poziomie średnim zwieńczył trzyletnią służbą wojskową, szlifując wiedzę oraz umiejętności w praktyce. To nie były przelewki, ale William za każdym razem wychodził cało. Następnie, za namową kolegów oraz przełożonych, którzy widzieli ogromny potencjał w zdolnościach młodego mężczyzny, zdecydował kandydować w naborze do Special Air Service, czyli elitarnej jednostki specjalnej British Army. Około rok zmagał się ze spartańskimi treningami oraz koszmarnie trudnymi selekcjami, z których wychodzili najsilniejsi. W końcu osiągnął swój cel i mając zaledwie dwadzieścia dwa lata, za pierwszym razem udało mu się zdać wszystkie testy i wstąpić do SAS. Jego życie powoli zaczynało się układać. Dzięki niemałym pensjom mógł wyprowadzić rodzinę na prostą, a sam robił karierę dumnego żołnierza, walczącego wśród najlepszych z najlepszych. Zakochał się i oświadczył cudownej kobiecie, pracującej u jego boku, która z radością zgodziła się za niego wyjść. W taki sposób przetrwał do dwudziestego szóstego roku życia. Wtedy wszystko się posypało. Podczas jednej z misji ktoś z wewnątrz zdradził plan pułku Williama wrogowi i wpadli w zasadzkę. Nie przeżył nikt oprócz niego, włącznie z narzeczoną. Mocno poturbowany wygrzebał się z tego piekła, a potem przetransportowano go do szpitala. Kiepsko zniósł śmierć współpracowników oraz ukochanej, chociaż obecnie stara się o tym nie myśleć.
Zainteresowania i umiejętności: Jako zawodowiec zdaje sobie sprawę, że jego życie zależy od tego, ile potrafi. Spartańskie treningi komandoskie ukształtowały ciało Williama tak, aby zniósł znacznie więcej niż przeciętny żołnierz. Od najmłodszych lat szkolił się, zatem wypracował doskonałą kondycję fizyczną - wytrzymały, szybki, zwinny, z błyskawicznym refleksem oraz świetną celnością. Mięśnie są stale przyzwyczajane do paskudnego wysiłku beztlenowego oraz pracy o różnym stopniu intensywności. Dobrze radzi sobie w trudnych warunkach i łatwo przystosowuje się do otoczenia. Jego wiedza zawiera szeroki zakres informacji o broni palnej uzupełnione podstawowymi wiadomościami o broni artyleryjskiej. Strzela zawodowo, ze staranną precyzją wypracowaną na poligonach. Jako żołnierz opanował podstawowe sztuki walki takie jak Krav Maga i brazylijskie jiu-jitsu oraz przed czynną służbą wojskową brał udział w treningach aikido.
Rodzina: Ma ojca, Michaela Ardena, który przez liczne długi spowodowane hazardem popadł w uzależnienia i zaczął znęcać się nad rodziną. Na całe szczęście, po niefortunnym wypadku został odseparowany od żony oraz dzieci za swoje przewinienia. William szczerze go nienawidzi, ale czasem zastanawia się czy nie mogliby inaczej rozwiązać problemów, wszak to wciąż jego ojciec. Została mu matka, Victoria Arden oraz młodszy brat, który kończy dwadzieścia lat, Serge. W jego życiu dużą rolę odgrywała także narzeczona, Juliette Barrow, ale zginęła podczas jednej z akcji. William wciąż obwinia się o jej śmierć.
Urodziny: 1 stycznia
Ciekawostki:
~ Rodowity Brytyjczyk.
~ Pierwszy raz dotknął broni palnej w wieku jedenastu lat. Należała do jego ojca, który pijany i naćpany wrócił do domu, grożąc rodzinie, że ich rozstrzela, jeśli nie dostanie więcej alkoholu. William wyrwał pistolet ojcu i poważnie zranił go strzałem w brzuch. Była to reakcja obronna na gwałtowny atak mężczyzny, który wściekły rzucił się na syna. Williamowi uszło na sucho dzięki dobremu adwokatowi i wyrozumiałym sędziom, a jego reputacja pozostała niezszargana, choć z psychiką trochę gorzej. Natomiast Michaela Ardena odizolowano od rodziny za znęcanie się.
~ Z trzech różnych, William należał do zawodowej jednostki wojskowej, czyli SAS: 22 Professional Regiment of the Special Air Service. Pułk 22 SAS to główna formacja specjalna British Army charakteryzująca się nie tylko reakcjami zbrojnymi na ataki terrorystyczne i organizowaniu przedsięwzięć ratunkowych, ale także swoistą wielozadaniowością w operacjach o najwyższym priorytecie.
~ Dwa tygodnie po wyjściu ze szpitala poszedł schlać się do nieprzytomności, żeby chociaż na chwilę zapomnieć o śmierci ukochanych osób. Następnego dnia obudził się w Świecie Wyśnionych.
Numer domku i pokoju: Domek 1, pokój 2
Właściciel: Howrse - Suicide Sheep; gmail - small.suicide.sheep@gmail.com