sobota, 9 czerwca 2018

Fabuła Moony I

Jasny księżyc przetaczał się przez krąg ciemnych chmur, które już zdołały zasnuć całe nocne niebo, nie pozostawiając przy tym żadnej gwiazdy. Piękny księżyc, choć budził zachwyt, pozostawiał teraz nikłe uczucie niepokoju. Rozpoczynał właśnie swoją wędrówkę po niebie, sunąc się po nim niczym delikatna, nieskazitelna łuna. Choć był piękny, to z każdą minutą ciszy panującej na równinie to nikłe uczucie niepokoju, stawało się coraz silniejsze. Wiatr umilkł już dawno, tuż po zachodzie słońca. Nic nie szeleściło w trawie, nic nie szeptało. Nawet mieszkający nieopodal chochlik bał się wyjrzeć przez okno swojego cieplutkiego, miłego domu.

Kiedy tylko piękny księżyc znalazł się na samym czubku ciemnego nieba, nadeszła północ. Wtedy, przez kilka sekund zapanowało nagłe poruszenie. Wiatr zawył wściekle, poruszając się między wysokimi trawami, kołysząc gałęziami drzew pobliskiego lasu, rozwiewając włosy dziewczyny. Ta wpatrywała się w dal, oddychając ciężko. Wcale nie czuła się tutaj dobrze. Zagryzała wargę, w której o dziwo nie miała kolczyka, kołysząc się w przód i w tył. Nie wiedzieć czemu, bała się. Dowodem tego było to, że cała drżała... ale nie z zimna.

Sen... Na początku wyglądający tak normalnie... Tak realistycznie. Nie miała pojęcia, że wszystko miało zamienić się w koszmar. Chyba dowiedziała się w tym momencie.

Ciche warczenie. Głośne warczenie. Spojrzała niepewnie w bok, chcąc upewnić się, co to. Jednak dobrze wiedziała, kto tak robił wiele razy. Na zabawki, które mu kupowała, na listonosza, czy na Amber Stacy, co przychodziła do mamy w upalne dni, żeby podyskutować o Bogu. Jednak mimo to, że wiedziała... to zamarła. Nie mogła się ruszyć. Ciemne oczy przepełnione furią, długi pysk, po którym spływały ciemne krople krwi. Mieszały się one ze śliną wypływającą z pyska. Łapa za łapą... powoli. Szedł do niej, a wtórował mu jego głośny warkot. Zagryzła wargi aż do krwi. To nie mógł być... na pewno nie. Nie, nie. To nie był jej kochany pies witający ją codziennie witaniem. To niemożliwe. To na pewno nie był jej kochany piesek.

Chęć ucieczki. Kiedy jej mózg zdążył ogarnąć, co się dzieje, chciała się podnieść... gnać do lasu, byle tylko potwór jej nie dorwał. No właśnie, potwór. To nie był jej pies, nie Węgielek... tylko potwór, jakiego widywała kiedyś w nocnych koszmarach. Ale teraz nie było brata śpiącego obok w łóżeczku... nie miała do kogo się przytulić. Panika. Ręce zaczęły jej drżeć, a ona przełknęła ślinę, gdy zwierz zaczął powoli człapać w jej stronę. Co się dzieje, Moony? Coraz szybciej i coraz bliżej... Chciała już zerwać się ziemi, biec do lasu, ale było za późno. Potwór skoczył, a następnie przygniótł ją swoim wielkim, masywnym ciałem. Zawyła cicho. Panika, strach... bezradność. W tej chwili nie mogła odróżnić, co jest gorsze. Zamknęła oczy.... nie, zacisnęła powieki tak mocno, że poczuła ból w oczodołach. Nie minęła chwila, nim poczuła coś mokrego na swojej twarzy. Drżenie zawładnęło jej ciałem, a ona bała się cokolwiek zrobić. Cichy pisk wydobył się z jej ust. Nie odważyła się nawet wyciągnąć ręki, żeby go odepchnąć... a ona nawet się nie szarpała. Nie wiedziała dlaczego, nie wiedziała...
- Węgielek!
Ten krzyk, ten głos! Od razu go poznała, co sprawiło, że mimowolnie się rozluźniła. Musiała minąć chwila, zanim otworzyła oczy. Wkrótce to zrobiła, a nagle oślepiło je światło. Zasłoniła je ręką, po czym pokręciła głową. Zaraz... nie leżała na ziemi, nie była na polanie. Rozejrzała się po pokoju, w którym się znalazła. Jadalnia urządzona w pastelowych kolorach. Miała już odetchnąć z ulgą, w końcu była już bezpieczna, ale...
- Moony, czego zbiłaś talerze?
Damski głos powodujący wzdrygnięcie się blondynki. Nie, nie nie... nie mogła tu wrócić. To nie może być to, ani to nie może być ona. Powoli, spokojnie się odwróciła. Zaklęła jednak pod nosem, kiedy poczuła szkło pod swoimi butami. Jej wzrok skierował się w dół. Mnóstwo... tysiące zbitych talerzy, misek, kubków... wszystkie na podłodze domu. Jęknęła głośno, kiedy tylko jedna z ostrych krawędzi nacięła skórę na jej kostce.
- Niech to już się skończy! - załkała cicho.
- Co się skończy, Moony?
Znowu ten sam damski głos, ale ani śladu osoby, która wypowiadała te słowa. Jeden krok, kolejne nacięcie i kolejny głośny jęk. Najchętniej siadłaby teraz na stole, skuliła się i zaczęła płakać... jednak nie mogła. Kolejne kroki i kolejne stęknięcia z bólu. Wkrótce wyjście, jeszcze tak mało...
Nigdy nie lubiła swojego domu rodzinnego, był piekłem. Jednak nie spodziewała się tu nigdy wrócić. Wyszła z jadalni na podłużny korytarz, ale niestety nie mogła cieszyć się swoim małym zwycięstwem. Na końcu korytarza, w wejściu do kuchni stał on. Tak, jeszcze jego głosu dzisiaj nie słyszała. Kiedy zobaczyła, jak jej ojciec... tatuś wyjmuje zza pleców nóż, od razu uświadomiła sobie, że to piekło jeszcze trwa. Chciała jak najszybciej pobiec na górę, skryć się pod kołdrą... jednak rany na stopach nie pozwalały jej na aż tak efektowne działanie. Wręcz ociężale zaczęła wchodzić po schodach, a potem z trudem biec. Zbliżał się. Doskonale pamiętała, gdzie zawsze czuła się bezpieczna. Takich miejsc nigdy się nie zapomina, Moony... a także rzadko się do nich wraca.
Klamka jest! Otwarte drzwi... uścisk na ramieniu. Obejrzała się, choć wcale nie chciała tego robić. Pisnęła, choć niczego nie ujrzała. Nikogo tam nie było. Co się dzieje? Czy ona szaleje? Wariatka? Odetchnęła cicho i po chwili odważyła się wejść do pokoju swojego brata. Przełknęła ślinę, widząc białe ściany. Co się dzieje? Na środku trumna... tak, na środku stoi trumna. Przełknęła ślinę, powoli podchodząc do niej. Przejechała opuszkami palców po jej wierzchu.
Tak bardzo się bała. Chciało jej się wymiotować... dygotała. Przejechała wierzchem dłoni do tabliczki, gdzie było napisanie tylko... aż Edward. Wstrzymała oddech. Nie, nie, nie... tam nie mógł leżeć jej kochany braciszek! Jej oczy zaszły łzami, a ona odsunęła się od trumny, kręcąc głową. To nie mogła być prawda. Jej kochany braciszek, jej kochane oparcie...
Zawsze czuła się przy nim bezpiecznie, zawsze mogła porozmawiać, przytulić się czy pośmiać. A teraz? On leży najpewniej martwy w tej trumnie... Na środku... trumna.
Podniosła wzrok i zagryzła wargi. Muszę się upewnić, pomyślała. W jej ruchach nie było wcale widać pewności... wręcz odwrotnie. Z drżącymi dłońmi powoli chwyciła za wieko trumny. Powoli... unosić. Zacisnęła powieki, żeby na razie nie patrzeć, żeby nie doznać szoku. Dopiero po chwili je otworzyła.
Uczucie ulgi przeszło po jej ciele, kiedy okazało się, że trumna jest pusta. Odetchnęła głośno. Dobrze wiedziała, że gdyby straciła Edwarda... świat by jej się zawalił. Serce by się złamało, a nawet jeśli by się zrosło po czasie, to i tak zostałaby duża blizna. Spojrzała jeszcze na napis. Kolory nagle odparowały jej z twarzy, rumieńce zniknęły... blada jak ściana.

MOONY SYMPHONY.

Na początku stała, nie chcąc wierzyć, co tu się odwala. Zacisnęła dłonie w pięści, cofając się powoli. Jedna noga, druga... nagle ściana. Nie, to nie ściana. Przełknęła ślinę, zauważając, gdzie się znalazła. Pisk, głośny.... Drzwi trumny zatrzasnęły się z impetem. Łzy zaczęły spływać powoli po jej policzkach, a ona krzyczała.
Ucichła dopiero po chwili, kiedy poczuła, że coś ściska jej rękę. Zamarła, nie mogąc nic innego zrobić. To coś... ten ktoś splótł ich palce.

- Spokojnie, Moonyś - szepnął spokojnym tonem. Poczuła, jak gładzi ją po policzku. - Nareszcie razem... nareszcie nie żyjesz.
W końcu przekręciła głowę w jego stronę, choć tak naprawdę nie chciała. Cisco... tak, ten kochany Cisco o długich, brązowych włosach leżał obok niej. Zagryzła wargę, widząc, w jakim stanie jest. Wychudzony, płaty rozkładającej skóry odchodzące od ciała. Teraz dopiero poczuła, jak śmierdział. Ale to był jej Cisco! Tak, ten młody geek, który przygarnął ją po ucieczce z domu. Ten chłopak będący jej oparciem, zawsze darzący ją szacunkiem... zawsze. Ten mężczyzna, który przedawkował... zmienił jej życie na lepsze. Uśmiechnęła się do niego blado, jednak poczuła, jak ręce jej drżą.
Chwila tego spokoju nie trwała jednak długo, bo... chole*a, to musiało się stać. Nagle coś upadło jej na twarz. Ziemia, ziemia... Zamknęła oczy, czując, że już przegryzła wargę aż do krwi.

- Nareszcie nas zakopią, co?
Jego uśmiech, z jakim to wypowiedział, przeraził ją. Tak jakby tego chciał. Ziemia przedostająca się przez szpary w zbitej z desek trumny powoli zaczęła coraz szybciej spadać na ich twarze. Zanim zdążyła przełknąć gulę w gardle i coś wydusić z siebie, poczuła ciepło w okolicy stóp.

- Albo spalą... to chyba lepsze, co? - Cisco ponownie uśmiechnął się paskudnie. W tym uśmiechu było też coś szalonego, budzącego przerażenie. - Ty pozwoliłaś mnie spalić... spalić głupiego ćpuna, co? Wreszcie skończymy razem. Razem, Moony. Już na zawsze.
Już na zawsze, Cisco... już na zawsze.

Czując, jak wręcz płomienie tańczą pod jej stopami, jęknęła cicho z bólu. Zamknęła oczy, zaczynając krzyczeć.... szarpać się. Nagle ból. Otworzyła oczy i spostrzegła, że już jest bezpieczna. Nie ma go, nie ma. Nie ma na zawsze. Leżała na podłodze zaplątana w kołdrę. Pociągnęła nosem, spoglądając na swoje ręce. Drżały... drżały i to bardzo mocno.
- Znowu - szepnęła. - Potrzebuję towaru...
Nie miała siły wstać, podnieść się. Na czworaka jakimś cudem dostała się do łazienki, a potem pod prysznic. Oparła głowę o ziemne płytki, puściła zimną wodę. Objęła się ramionami, zagryzając wargi. Poczuła krew na języku.
Na zawsze, Moony... na zawsze. Ręce nadal drżały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz