Źrenice
Nicolasa rozszerzyły się, gdy poczuł obejmujące go ramiona Williama. Chłopak
zesztywniał na chwilę, jednak kilka sekund później rozluźnił się i położył
głowę na ramieniu towarzysza. Pozwolił sobie objąć Williama i zamknąć oczy,
czując, jak kciuk mężczyzny gładzi skórę na jego karku. Poczuł, jak przyjaciel
opiera brodę o jego głowę i usłyszał, jak cicho wzdycha.
Nie widział tego żałosnego przedstawienia − i bardzo dobrze. Chłopak zapadłby się pod ziemię, gdyby okazało się, że obserwował wszystko od początku do końca. Wziął głęboki oddech, oznaczający ulgę ale i odrobinę... smutku?
Nagle Nicolas poczuł dziwny przypływ pewności siebie. Zacisnął delikatnie palce na jego płaszczu i podniósł głowę. Powie mu. Powie mu to tu i teraz.
William otworzył usta, żeby coś powiedzieć, więc Nicolas stwierdził, że mu na to pozwoli, a potem wyrzuci z siebie to wszystko, co tak długo w sobie trzymał.
Nagle mężczyzna podniósł się i zasłonił chłopca, który przez chwilę mrugał nieustannie, nie mając zielonego pojęcia, co się dzieje. Jego umysł wyłączył się na chwilę, dopóki William nie wskazał go palcem.
− Huh? − znów zamrugał. − A, tak, ptak − powiedział, gdy już oprzytomniał. Wziął głębszy oddech, a wtedy jego oczy otworzyły się gwałtownie. − William. Przygotowywałeś obiad, prawda?
Mężczyzna patrzył na niego przez chwilę, po czym pędem ruszył do chatki, a Nicolas i dziewczyna pobiegli za nim. Drzwi otworzyły się gwałtownie, a siedzący na poduszce ptak podskoczył wystraszony. W powietrzu unosił się zapach spalonego mięsa, przez co Nicolasowi zrobiło się niedobrze. Odwrócił się tyłem do kuchni i wstrzymał oddech, aż Cyra i William nie uporali się z tym smrodem.
− Cóż, przynajmniej warzywom nic nie jest − powiedziała, patrząc na warzywną papkę na patelni. − Dobrze, że mam też grządkę za domem... Mistrzem kuchni to ty nie jesteś.
William i Cyra zaczęli dyskutować na temat zdolności kulinarnych mężczyzny, podczas gdy Nicolas usadowił się na łóżku i wziął ptaka na ręce. Pogłaskał go delikatnie po pierzastej główce i obejrzał jego skrzydła. Kiedy upewnił się, że wszystko z nimi w porządku postawił go na ziemi. Ptak powinien poruszać się z gracją, jednak przez usztywnione skrzydła poruszał się jak kaczka i Nicolas nie mógł nic poradzić na to, że na jego twarz wstąpił delikatny uśmieszek.
− On też musi coś jeść − powiedział w końcu, podnosząc głowę.
− Możemy mu dać papkę z nieprzyprawionych warzyw i jakieś surowe mięso − przemówiła kobieta, która zrujnowała jego wielką chwilę. − Wyleczenie go zajmie nam kilka dni, ale damy radę. Pójdę zebrać kilka warzyw i przygotuję coś do jedzenia jemu i nam, a wy w tym czasie możecie się rozejrzeć, bo jak zgaduję nigdy wcześniej was tu nie było.
Skorzystali z jej rady i wyszli na zewnątrz, aby trochę się rozejrzeć. Od domku prowadziła ścieżka przez las i chłopcy stwierdzili, że nic się nie stanie, jeśli się nią przejdą. Wystarczy, że nie będą z niej zbaczać, a bezproblemowo trafią z powrotem do chatki, prawda?
Teren zaczął się robić nieco pagórkowaty i wkrótce ścieżka znajdowała się wyżej niż reszta leśnej ściółki. Zaczynało się robić ciemno, a na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Było ich o wiele więcej niż widywał w mieście. Chłopak przypomniał sobie, jak kiedyś razem z tatą wybrał się na biwak i razem szukali różnych konstelacji.
− Cienias − usłyszał nagle.
− Mówiłeś coś? − spojrzał na Williama.
− Nie − odpowiedział mężczyzna.
Faktycznie, nie był to głos Williama. Brzmiał bardziej, jak nieco zniekształcony głos Nicolasa i w dodatku wydobywał się z jego kieszeni. Chłopak zatrzymał się i sięgnął do niej, po czym wyjął z jej wnętrza kawałek szkła. Skąd on się tam w ogóle wziął?!
Nicolas zobaczył w tym kawałku szkła swoją poważniejszą wersję z labiryntu luster. Miała skrzyżowane ramiona i nie wyglądała na zadowoloną.
− Raz walisz go w twarz, a raz się do niego kleisz. Zdecyduj się.
− Skąd ty się tu wziąłeś? − zapytał zdezorientowany.
− Jeszcze się nie nauczyłeś, że ten świat jest bardziej pojebany niż wszystko, co do tej pory widziałeś?
− W sumie prawda... Do tego za wszelką cenę próbuje nas zabić, chociaż na chwilę mamy spokój.
− Wiem przecież. Słyszę wszystko co się dzieje. Dałeś dzisiaj ładny popis − na twarzy drugiego Nicolasa pojawił się złośliwy uśmieszek.
Nicolas zarumienił się i odwrócił wzrok.
− Zamknij się − burknął. − Masz się nie odzywać przy Williamie, jasne? Jedno słowo i roztrzaskam ten kawałek szkła w drobny mak.
− Uu, ktoś tu się zrobił groźny. Czyżbyś w końcu zdecydował, jakim Nicolasem chcesz być?
− Sam nie wiem... Po co ty tu w ogóle ze mną jesteś?
− Lubię cię, gówniaku. Chcę cię przypilnować. Dobra, twój kociak się zbliża, odezwę się później.
− Kociak?!
− Nicolas? Wszystko w porządku? Jaki kociak? − zapytał William, kładąc dłoń na jego ramieniu.
− Tak, wszystko w porządku... Po prostu coś mnie zaniepokoiło − uśmiechnął się nerwowo i podrapał w tył głowy. − Idziemy dalej?
William skinął głową i znów ruszyli przed siebie. Słońce powoli zachodziło i po chwili drogę oświetlał im już tylko księżyc. Gawędzili o wszystkim i o niczym, aż nie doszli do wniosku, że pora wracać. Nico właśnie chciał powiedzieć, że właściwie nie znaleźli niczego ciekawego, gdy nagle coś dużego przebiegło im tuż przed nosami. Nicolas zachwiał się i przewrócił na Williama, po czym razem runęli w dół zbocza. Chłopak jęknął cicho, gdy poczuł wbijający się w jego brzuch łokieć towarzysza. Mężczyzna czym prędzej wstał i pomógł młodszemu wstać, zdezorientowani rozejrzeli się wokół.
Nie widział tego żałosnego przedstawienia − i bardzo dobrze. Chłopak zapadłby się pod ziemię, gdyby okazało się, że obserwował wszystko od początku do końca. Wziął głęboki oddech, oznaczający ulgę ale i odrobinę... smutku?
Nagle Nicolas poczuł dziwny przypływ pewności siebie. Zacisnął delikatnie palce na jego płaszczu i podniósł głowę. Powie mu. Powie mu to tu i teraz.
William otworzył usta, żeby coś powiedzieć, więc Nicolas stwierdził, że mu na to pozwoli, a potem wyrzuci z siebie to wszystko, co tak długo w sobie trzymał.
Nagle mężczyzna podniósł się i zasłonił chłopca, który przez chwilę mrugał nieustannie, nie mając zielonego pojęcia, co się dzieje. Jego umysł wyłączył się na chwilę, dopóki William nie wskazał go palcem.
− Huh? − znów zamrugał. − A, tak, ptak − powiedział, gdy już oprzytomniał. Wziął głębszy oddech, a wtedy jego oczy otworzyły się gwałtownie. − William. Przygotowywałeś obiad, prawda?
Mężczyzna patrzył na niego przez chwilę, po czym pędem ruszył do chatki, a Nicolas i dziewczyna pobiegli za nim. Drzwi otworzyły się gwałtownie, a siedzący na poduszce ptak podskoczył wystraszony. W powietrzu unosił się zapach spalonego mięsa, przez co Nicolasowi zrobiło się niedobrze. Odwrócił się tyłem do kuchni i wstrzymał oddech, aż Cyra i William nie uporali się z tym smrodem.
− Cóż, przynajmniej warzywom nic nie jest − powiedziała, patrząc na warzywną papkę na patelni. − Dobrze, że mam też grządkę za domem... Mistrzem kuchni to ty nie jesteś.
William i Cyra zaczęli dyskutować na temat zdolności kulinarnych mężczyzny, podczas gdy Nicolas usadowił się na łóżku i wziął ptaka na ręce. Pogłaskał go delikatnie po pierzastej główce i obejrzał jego skrzydła. Kiedy upewnił się, że wszystko z nimi w porządku postawił go na ziemi. Ptak powinien poruszać się z gracją, jednak przez usztywnione skrzydła poruszał się jak kaczka i Nicolas nie mógł nic poradzić na to, że na jego twarz wstąpił delikatny uśmieszek.
− On też musi coś jeść − powiedział w końcu, podnosząc głowę.
− Możemy mu dać papkę z nieprzyprawionych warzyw i jakieś surowe mięso − przemówiła kobieta, która zrujnowała jego wielką chwilę. − Wyleczenie go zajmie nam kilka dni, ale damy radę. Pójdę zebrać kilka warzyw i przygotuję coś do jedzenia jemu i nam, a wy w tym czasie możecie się rozejrzeć, bo jak zgaduję nigdy wcześniej was tu nie było.
Skorzystali z jej rady i wyszli na zewnątrz, aby trochę się rozejrzeć. Od domku prowadziła ścieżka przez las i chłopcy stwierdzili, że nic się nie stanie, jeśli się nią przejdą. Wystarczy, że nie będą z niej zbaczać, a bezproblemowo trafią z powrotem do chatki, prawda?
Teren zaczął się robić nieco pagórkowaty i wkrótce ścieżka znajdowała się wyżej niż reszta leśnej ściółki. Zaczynało się robić ciemno, a na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Było ich o wiele więcej niż widywał w mieście. Chłopak przypomniał sobie, jak kiedyś razem z tatą wybrał się na biwak i razem szukali różnych konstelacji.
− Cienias − usłyszał nagle.
− Mówiłeś coś? − spojrzał na Williama.
− Nie − odpowiedział mężczyzna.
Faktycznie, nie był to głos Williama. Brzmiał bardziej, jak nieco zniekształcony głos Nicolasa i w dodatku wydobywał się z jego kieszeni. Chłopak zatrzymał się i sięgnął do niej, po czym wyjął z jej wnętrza kawałek szkła. Skąd on się tam w ogóle wziął?!
Nicolas zobaczył w tym kawałku szkła swoją poważniejszą wersję z labiryntu luster. Miała skrzyżowane ramiona i nie wyglądała na zadowoloną.
− Raz walisz go w twarz, a raz się do niego kleisz. Zdecyduj się.
− Skąd ty się tu wziąłeś? − zapytał zdezorientowany.
− Jeszcze się nie nauczyłeś, że ten świat jest bardziej pojebany niż wszystko, co do tej pory widziałeś?
− W sumie prawda... Do tego za wszelką cenę próbuje nas zabić, chociaż na chwilę mamy spokój.
− Wiem przecież. Słyszę wszystko co się dzieje. Dałeś dzisiaj ładny popis − na twarzy drugiego Nicolasa pojawił się złośliwy uśmieszek.
Nicolas zarumienił się i odwrócił wzrok.
− Zamknij się − burknął. − Masz się nie odzywać przy Williamie, jasne? Jedno słowo i roztrzaskam ten kawałek szkła w drobny mak.
− Uu, ktoś tu się zrobił groźny. Czyżbyś w końcu zdecydował, jakim Nicolasem chcesz być?
− Sam nie wiem... Po co ty tu w ogóle ze mną jesteś?
− Lubię cię, gówniaku. Chcę cię przypilnować. Dobra, twój kociak się zbliża, odezwę się później.
− Kociak?!
− Nicolas? Wszystko w porządku? Jaki kociak? − zapytał William, kładąc dłoń na jego ramieniu.
− Tak, wszystko w porządku... Po prostu coś mnie zaniepokoiło − uśmiechnął się nerwowo i podrapał w tył głowy. − Idziemy dalej?
William skinął głową i znów ruszyli przed siebie. Słońce powoli zachodziło i po chwili drogę oświetlał im już tylko księżyc. Gawędzili o wszystkim i o niczym, aż nie doszli do wniosku, że pora wracać. Nico właśnie chciał powiedzieć, że właściwie nie znaleźli niczego ciekawego, gdy nagle coś dużego przebiegło im tuż przed nosami. Nicolas zachwiał się i przewrócił na Williama, po czym razem runęli w dół zbocza. Chłopak jęknął cicho, gdy poczuł wbijający się w jego brzuch łokieć towarzysza. Mężczyzna czym prędzej wstał i pomógł młodszemu wstać, zdezorientowani rozejrzeli się wokół.
− Za stromo.
Nie wejdziemy. Nie ma nawet mniejszych drzewek, żeby się ich przytrzymać − stwierdził przyjaciel, patrząc na ścieżkę
gdzieś w górze.
− Może pójdziemy wzdłuż niej, tylko dołem? Powinniśmy trafić.
− Może i ta...
Przerwała mu rozstępująca się pod nimi ziemia. Obydwaj wpadli do dziury i z hukiem uderzyli o ziemię. Nicolas zamrugał kilkukrotnie, zastanawiając się, ile jeszcze razy będą spadać.
− Witam w moich skromnych progach! − usłyszał męski głos i uniósł głowę, by zobaczyć mężczyznę o długich, białych włosach i skórze koloru kawy z mlekiem. Wyciągał dłoń w jego stronę i uśmiechał się szeroko, wbijając w niego spojrzenie swoich niebieskich oczu. Jego uszy były szpiczaste jak u elfa, a sam przewyższał wzrostem przeciętnego człowieka. Nicolas niepewnie chwycił jego dłoń i wstał, po czym obejrzał się na Williama, który zaczął się podnosić. − Jestem Rodrey, a to mój Obiciunt Dryadales! Bar Elfów!
Rozłożył szeroko ręce, ukazując swoje królestwo. Wokół nich migały kolorowe światła, zapewne wytworzone za pomocą jakichś zaklęć, a do ich uszu dobiegała muzyka przypominająca „umcy umcy łubu dubu” z ich dawnego świata, jednak była bardziej melodyjna i przyjemniejsza dla ucha.
− Kto raz tu wejdzie już nigdy nie będzie chciał wyjść − kontynuował Rodrey. − Pozostaje wam tylko zabawa po wsze czasy! Gdybyście czegoś potrzebowali, znajdziecie mnie tam − wskazał otwór w ziemistej ścianie, zasłonięty fioletowymi sznureczkami brylantów, po czym odszedł.
Nicolas i William spojrzeli na siebie. Zostaną tutaj na zawsze? Chłopak poczuł przechodzący go dreszcz, gdy o tym pomyślał. Nie miał ochoty spędzać reszty swojego życia pod ziemią, wystarczyło mu, że i tak kiedyś go zakopią. Poza tym, już tyle razy otarli się o śmierć, jednak nigdy żaden z nich tak naprawdę nie zginął. Czyżby stali się w pewien sposób nieśmiertelni? Nicolas wzdrygnął się na myśl, że musiałby spędzić wieczność w tym dziwnym klubie go go dla elfów.
Dlaczego klubie go go? Może dlatego, że jakaś półnaga elfka podeszła do Williama i zaczęła się o niego ocierać niczym kotka w rui o nasmarowany kocimiętką dywan. Jeszcze tylko brakowało, żeby zaczęła się wydzierać na całe podziemia. Nicolas przyjrzał jej się. Długie nogi, blond włosy, nieskazitelna cera, szczupła... Kto by na to nie poleciał?
No Nicolas by nie poleciał. I miał nadzieję, że William też na to nie poleci. Towarzysz spojrzał na niego, najwyraźniej zażenowany całą sytuacją.
Czuł się okropnie, patrząc na to wszystko i poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Mógłby przysiąc, że krew zaczęła mu się gotować w żyłach, a jego umysł obrzucał kobietę najróżniejszymi obelgami.
− Przepraszam, czy mogłaby pani zostawić mojego przyjaciela w spokoju? − powiedział w końcu Nicolas. − Nie jest zainteresowany pani wielkim tyłkiem.
Elfka wyprostowała się, wyraźnie zaskoczona tym, jak Nicolas się do niej odezwał. Nie miał ostatnio humoru i jakoś nie zależało mu na sympatii długonogiej i półnagiej kobiety.
− Każdy normalny chłopiec w twoim wieku miałby już bałagan w spodniach − usłyszał i odwrócił się, by zobaczyć Rodery'a.
− Tyle, że ja nie jestem do końca normalny.
− Mhmm, rozumiem. Chodźcie, chłopcy, dam wam coś na rozluźnienie − wziął ich za ramiona i zaprowadził do dużej, marmurowej lady znajdującej się pod przeciwległą ścianą. Posadził ich na wysokich krzesełkach, jednak usadowił jednego dalej od drugiego. Najpierw podszedł do Williama i zaczął z nim o czymś rozmawiać, a Nicolas ani na chwilę nie spuszczał z nich oczu. W końcu elf postawił przed mężczyzną szklankę z pomarańczowym napojem, na co William uniósł brew.
− Co to?
− Soczek.
Później Rodrey podszedł do Nicolasa i uśmiechnął się do niego szeroko i... przyjaźnie. Może nie był takim złym kolesiem, za jakiego go uważał.
− Tobie też coś dam − powiedział i postawił przed nim szklankę z niebieskim płynem.
− Nie piję alkoholu.
− To nie alkohol. Powiedzmy, że to taki dobry soczek na pewność siebie, hm? − puścił do niego oczko.
Nicolas przez chwilę patrzył nieufnie na niebieski napój, po czym chwycił szklankę i wypił wszystko na raz. Odstawił z hukiem szklankę na blat i spojrzał na swoje dłonie.
− I jak?
− Nijak − wzruszył ramionami.
− Na twojego przyjaciela chyba już podziałało.
Nicolas odwrócił się, by zobaczyć Williama, króla parkietu. Szło mu całkiem nieźle, jednak niektóre ruchy sprawiały, że chłopak musiał powstrzymywać śmiech. Nagle poczuł, jak coś ciągnie go w tamtą stronę. Rodrey najwyraźniej to dostrzegł, ponieważ z zaciekawieniem patrzył na Nicolasa, po czym przeniósł wzrok na Williama.
− Aaa, tak się sprawy mają. To by tłumaczyło twój spokój przy naszej kici.
− Jak się mają? − zapytał.
− Przecież aż cię rwie do tego przystojniaka. Idź, co ci szkodzi?
Nicolas nie wiedział, czy to pod wpływem tego dziwnego napoju, czy przez namowy elfa, ale wstał i już miał zamiar skierować się w stronę parkietu, gdy nagle odwrócił się i porwał z wazonu czerwoną różę i włożył ją do ust, nie zwracając uwagi na raniące jego wargi kolce.
− Oooo! Bierz go tygrysie! − zawołał Rodrey, gdy Nicolas zaczął się oddalać.
− Może pójdziemy wzdłuż niej, tylko dołem? Powinniśmy trafić.
− Może i ta...
Przerwała mu rozstępująca się pod nimi ziemia. Obydwaj wpadli do dziury i z hukiem uderzyli o ziemię. Nicolas zamrugał kilkukrotnie, zastanawiając się, ile jeszcze razy będą spadać.
− Witam w moich skromnych progach! − usłyszał męski głos i uniósł głowę, by zobaczyć mężczyznę o długich, białych włosach i skórze koloru kawy z mlekiem. Wyciągał dłoń w jego stronę i uśmiechał się szeroko, wbijając w niego spojrzenie swoich niebieskich oczu. Jego uszy były szpiczaste jak u elfa, a sam przewyższał wzrostem przeciętnego człowieka. Nicolas niepewnie chwycił jego dłoń i wstał, po czym obejrzał się na Williama, który zaczął się podnosić. − Jestem Rodrey, a to mój Obiciunt Dryadales! Bar Elfów!
Rozłożył szeroko ręce, ukazując swoje królestwo. Wokół nich migały kolorowe światła, zapewne wytworzone za pomocą jakichś zaklęć, a do ich uszu dobiegała muzyka przypominająca „umcy umcy łubu dubu” z ich dawnego świata, jednak była bardziej melodyjna i przyjemniejsza dla ucha.
− Kto raz tu wejdzie już nigdy nie będzie chciał wyjść − kontynuował Rodrey. − Pozostaje wam tylko zabawa po wsze czasy! Gdybyście czegoś potrzebowali, znajdziecie mnie tam − wskazał otwór w ziemistej ścianie, zasłonięty fioletowymi sznureczkami brylantów, po czym odszedł.
Nicolas i William spojrzeli na siebie. Zostaną tutaj na zawsze? Chłopak poczuł przechodzący go dreszcz, gdy o tym pomyślał. Nie miał ochoty spędzać reszty swojego życia pod ziemią, wystarczyło mu, że i tak kiedyś go zakopią. Poza tym, już tyle razy otarli się o śmierć, jednak nigdy żaden z nich tak naprawdę nie zginął. Czyżby stali się w pewien sposób nieśmiertelni? Nicolas wzdrygnął się na myśl, że musiałby spędzić wieczność w tym dziwnym klubie go go dla elfów.
Dlaczego klubie go go? Może dlatego, że jakaś półnaga elfka podeszła do Williama i zaczęła się o niego ocierać niczym kotka w rui o nasmarowany kocimiętką dywan. Jeszcze tylko brakowało, żeby zaczęła się wydzierać na całe podziemia. Nicolas przyjrzał jej się. Długie nogi, blond włosy, nieskazitelna cera, szczupła... Kto by na to nie poleciał?
No Nicolas by nie poleciał. I miał nadzieję, że William też na to nie poleci. Towarzysz spojrzał na niego, najwyraźniej zażenowany całą sytuacją.
Czuł się okropnie, patrząc na to wszystko i poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Mógłby przysiąc, że krew zaczęła mu się gotować w żyłach, a jego umysł obrzucał kobietę najróżniejszymi obelgami.
− Przepraszam, czy mogłaby pani zostawić mojego przyjaciela w spokoju? − powiedział w końcu Nicolas. − Nie jest zainteresowany pani wielkim tyłkiem.
Elfka wyprostowała się, wyraźnie zaskoczona tym, jak Nicolas się do niej odezwał. Nie miał ostatnio humoru i jakoś nie zależało mu na sympatii długonogiej i półnagiej kobiety.
− Każdy normalny chłopiec w twoim wieku miałby już bałagan w spodniach − usłyszał i odwrócił się, by zobaczyć Rodery'a.
− Tyle, że ja nie jestem do końca normalny.
− Mhmm, rozumiem. Chodźcie, chłopcy, dam wam coś na rozluźnienie − wziął ich za ramiona i zaprowadził do dużej, marmurowej lady znajdującej się pod przeciwległą ścianą. Posadził ich na wysokich krzesełkach, jednak usadowił jednego dalej od drugiego. Najpierw podszedł do Williama i zaczął z nim o czymś rozmawiać, a Nicolas ani na chwilę nie spuszczał z nich oczu. W końcu elf postawił przed mężczyzną szklankę z pomarańczowym napojem, na co William uniósł brew.
− Co to?
− Soczek.
Później Rodrey podszedł do Nicolasa i uśmiechnął się do niego szeroko i... przyjaźnie. Może nie był takim złym kolesiem, za jakiego go uważał.
− Tobie też coś dam − powiedział i postawił przed nim szklankę z niebieskim płynem.
− Nie piję alkoholu.
− To nie alkohol. Powiedzmy, że to taki dobry soczek na pewność siebie, hm? − puścił do niego oczko.
Nicolas przez chwilę patrzył nieufnie na niebieski napój, po czym chwycił szklankę i wypił wszystko na raz. Odstawił z hukiem szklankę na blat i spojrzał na swoje dłonie.
− I jak?
− Nijak − wzruszył ramionami.
− Na twojego przyjaciela chyba już podziałało.
Nicolas odwrócił się, by zobaczyć Williama, króla parkietu. Szło mu całkiem nieźle, jednak niektóre ruchy sprawiały, że chłopak musiał powstrzymywać śmiech. Nagle poczuł, jak coś ciągnie go w tamtą stronę. Rodrey najwyraźniej to dostrzegł, ponieważ z zaciekawieniem patrzył na Nicolasa, po czym przeniósł wzrok na Williama.
− Aaa, tak się sprawy mają. To by tłumaczyło twój spokój przy naszej kici.
− Jak się mają? − zapytał.
− Przecież aż cię rwie do tego przystojniaka. Idź, co ci szkodzi?
Nicolas nie wiedział, czy to pod wpływem tego dziwnego napoju, czy przez namowy elfa, ale wstał i już miał zamiar skierować się w stronę parkietu, gdy nagle odwrócił się i porwał z wazonu czerwoną różę i włożył ją do ust, nie zwracając uwagi na raniące jego wargi kolce.
− Oooo! Bierz go tygrysie! − zawołał Rodrey, gdy Nicolas zaczął się oddalać.
Mijał ludzi
wokół niego, idąc prosto w stronę Williama. Nie liczył się nikt oprócz nich
dwóch. Bez ostrzeżenia chwycił mężczyznę za rękę i pociągnął go w swoją stronę.
Towarzysz spojrzał na niego zaskoczony, a Nicolas uniósł tylko brew w niemym
pytaniu.
Nie wiedział, jak to się stało, ale po chwili szalał z Williamem wśród niezwracającego na nich uwagi tłumu, nigdy nie wypuszczając róży z ust. Muzyka dudniła w ich uszach, Nicolas pozwolił sobie na chwilę zapomnieć, że prawdopodobnie tam utknęli. Z tym człowiekiem mógłby spędzić wieczność nawet w piekle.
Nie wiedział, co nim kierowało, jednak zbliżył się do Williama i pogładził jego szyję gładkimi dłońmi, zjechał na jego ramiona, by następnie objąć go w talii.
Jego plecy uderzyły o ścianę, chłopak jęknął cicho. Chwycił mocno rękawy mężczyzny i spojrzał na niego, czarna grzywka zasłaniała jedno z jego oczu. Nicolas zadrżał, kiedy przyjaciel odgarnął włosy z jego twarzy, jednak uparcie wpatrywał się w jego oczy. Nigdy nie spuści z nich wzroku. Nigdy.
− Twoje usta są poranione. Brudne od krwi − powiedział William, dotykając kciukiem jego dolnej wargi. Nicolas wziął głęboki i drżący wdech, po czym machnął głową i wyrzucił różę z ust.
− W takim razie je wyczyść − powiedział Nicolas, chwytając go za kołnierz i przyciągając do siebie.
Dzieliły ich milimetry, chłopak mógł poczuć oddech mężczyzny na swoich ustach. Chciał, żeby odległość miedzy nimi zniknęła. Teraz, już, natychmiast.
− Mój boże... − wyszeptał. − Tak bardzo cię kocham, William...
Zamrugał kilkukrotnie i właśnie do niego dotarło, co powiedział. Najwyraźniej napój, który dodawał mu pewności siebie przestał działać i teraz Nicolas znów był małym, bezbronnym dzieciakiem.
Chwycił Williama za ramiona i odsunął go od siebie delikatnie.
− Wybacz... − mruknął. − Nie powinienem zajmować się takimi rzeczami. Trzeba nas stąd wydostać.
Ruszył przed siebie pewnym krokiem i podszedł do Rodrey'a. Oparł się o blat i pochylił w jego stronę.
− Coś ty mi podał? − warknął.
− Nic specjalnego.
− Co to było?! Eliksir? Miał mi dodać pewności siebie, czy jak?
− Co? − zaśmiał się. − Nie! Co ty, nic z tych rzeczy. Podajemy to naszym dzieciom. To taki nasz soczek, chociaż podejrzanie wygląda.
− Czyli...
− Czyli robiłeś to wszystko, bo po prostu chciałeś − oparł się o blat i uśmiechnął szeroko.
Nicolas znieruchomiał na moment, przywołując obrazy sprzed pięciu minut.
− A William...?
− On dostał coś na rozluźnienie, bo straszny z niego sztywniak. Taki niedogotowany ziemniak. Zaraz znowu wróci do siebie.
− Czy on...?
− Czy będzie pamiętał? Nie wiem. Może.
− Rodrey, błagam, bądź dobrym facetem i wypuść nas stąd.... Chcę stąd wyjść...
Elf przez chwilę patrzył na Nicolasa, który wydawał się z każdą sekundą coraz bardziej załamany.
− Dobra, dobra. Idź po niego i przyprowadź tutaj. Zrobię dla was wyjątek. Polubiłem was, ciebie i tego ziemniaka.
− William nie jest ziemniakiem.
− Owszem, jest.
Nicolas przewrócił oczami i poszedł po Williama, o dziwo bez trudu przyprowadził go z powrotem do elfa. Rodrey zrobił kilka dziwacznych ruchów rękami i przejście nad nimi otworzyło się. William wydawał się już całkiem przytomny, jednak Nicolas unikał jego wzroku, nie wiedząc, czy raczej nie chcąc wiedzieć, czy cokolwiek pamięta.
− Ej, to niesprawiedliwe! − usłyszeli. W ich stronę szła ta cizia z początku, ta, która ocierała się o Williama.
− Jeden raz...
− To wbrew zasadom, Rodrey, Jeśli ty ich tu nie zatrzymasz, to ja to zrobię − powiedziała i sięgnęła do swojego pasa, a chłopak dopiero teraz zauważył, że ma do niego doczepiony mały, świecący sztylet.
Nagle rozległ się huk i elfka padła. Wszyscy spojrzeli na trzymającego w dłoni pistolet Nicoalsa, który beznamiętnie wpatrywał się w kobietę. Nie zabił jej, chciał po prostu, by nie była w stanie im przeszkodzić.
− Ktoś jeszcze ma jakiś problem? − zapytał, jednak odpowiedziała mu cisza.
Odwrócił się, podziękował cicho elfowi i wyszedł na powierzchnię, a William zaraz za nim. Rodrey wskazał im najkrótszą drogę do chatki, a on podziękowali mu ponownie i odeszli.
Całą drogę Nicolas milczał i niepokoił go fakt, że jego towarzysz również nie wypowiedział ani słowa.
W chatce chłopak wziął kąpiel i położył się na łóżku, które odstąpiła im dziewczyna, mówiąc, że ma też inne miejsce na nocleg.
Chłopak skulił się, gdy usłyszał siadającego na skrzypiącym materacu Williama. Leżał odwrócony do niego plecami i za wszelką cenę starał się zasnąć.
Chociaż raz sen przyszedł wtedy, kiedy Nicolas tego chciał.
Nicolas otworzył powoli oczy i ziewnął. Rozejrzał się i zdziwił faktem, że wszystko jest takie duże, łącznie z leżącym obok niego Williamem. Coś było wyraźnie nie tak. William normalnie był wyższy od Nicolasa, ale przecież nie skurczył się do rozmiarów kota!
Nagle zobaczył małe, białe łapki. Jego łapki. Wstrzymał oddech. Powoli podniósł łapę i dotknął swojej twarzy. Miał mały pyszczek, a gdy przejechał nią dalej, wyczuł, że ma też duże uszy. Kiedy się odwrócił spostrzegł krótki, biały ogon.
Wrzasnął i wskoczył na towarzysza, zaczął uderzać w jego klatkę piersiową małymi, białymi łapkami.
− William! William! William!
<William? c: >
Nie wiedział, jak to się stało, ale po chwili szalał z Williamem wśród niezwracającego na nich uwagi tłumu, nigdy nie wypuszczając róży z ust. Muzyka dudniła w ich uszach, Nicolas pozwolił sobie na chwilę zapomnieć, że prawdopodobnie tam utknęli. Z tym człowiekiem mógłby spędzić wieczność nawet w piekle.
Nie wiedział, co nim kierowało, jednak zbliżył się do Williama i pogładził jego szyję gładkimi dłońmi, zjechał na jego ramiona, by następnie objąć go w talii.
Jego plecy uderzyły o ścianę, chłopak jęknął cicho. Chwycił mocno rękawy mężczyzny i spojrzał na niego, czarna grzywka zasłaniała jedno z jego oczu. Nicolas zadrżał, kiedy przyjaciel odgarnął włosy z jego twarzy, jednak uparcie wpatrywał się w jego oczy. Nigdy nie spuści z nich wzroku. Nigdy.
− Twoje usta są poranione. Brudne od krwi − powiedział William, dotykając kciukiem jego dolnej wargi. Nicolas wziął głęboki i drżący wdech, po czym machnął głową i wyrzucił różę z ust.
− W takim razie je wyczyść − powiedział Nicolas, chwytając go za kołnierz i przyciągając do siebie.
Dzieliły ich milimetry, chłopak mógł poczuć oddech mężczyzny na swoich ustach. Chciał, żeby odległość miedzy nimi zniknęła. Teraz, już, natychmiast.
− Mój boże... − wyszeptał. − Tak bardzo cię kocham, William...
Zamrugał kilkukrotnie i właśnie do niego dotarło, co powiedział. Najwyraźniej napój, który dodawał mu pewności siebie przestał działać i teraz Nicolas znów był małym, bezbronnym dzieciakiem.
Chwycił Williama za ramiona i odsunął go od siebie delikatnie.
− Wybacz... − mruknął. − Nie powinienem zajmować się takimi rzeczami. Trzeba nas stąd wydostać.
Ruszył przed siebie pewnym krokiem i podszedł do Rodrey'a. Oparł się o blat i pochylił w jego stronę.
− Coś ty mi podał? − warknął.
− Nic specjalnego.
− Co to było?! Eliksir? Miał mi dodać pewności siebie, czy jak?
− Co? − zaśmiał się. − Nie! Co ty, nic z tych rzeczy. Podajemy to naszym dzieciom. To taki nasz soczek, chociaż podejrzanie wygląda.
− Czyli...
− Czyli robiłeś to wszystko, bo po prostu chciałeś − oparł się o blat i uśmiechnął szeroko.
Nicolas znieruchomiał na moment, przywołując obrazy sprzed pięciu minut.
− A William...?
− On dostał coś na rozluźnienie, bo straszny z niego sztywniak. Taki niedogotowany ziemniak. Zaraz znowu wróci do siebie.
− Czy on...?
− Czy będzie pamiętał? Nie wiem. Może.
− Rodrey, błagam, bądź dobrym facetem i wypuść nas stąd.... Chcę stąd wyjść...
Elf przez chwilę patrzył na Nicolasa, który wydawał się z każdą sekundą coraz bardziej załamany.
− Dobra, dobra. Idź po niego i przyprowadź tutaj. Zrobię dla was wyjątek. Polubiłem was, ciebie i tego ziemniaka.
− William nie jest ziemniakiem.
− Owszem, jest.
Nicolas przewrócił oczami i poszedł po Williama, o dziwo bez trudu przyprowadził go z powrotem do elfa. Rodrey zrobił kilka dziwacznych ruchów rękami i przejście nad nimi otworzyło się. William wydawał się już całkiem przytomny, jednak Nicolas unikał jego wzroku, nie wiedząc, czy raczej nie chcąc wiedzieć, czy cokolwiek pamięta.
− Ej, to niesprawiedliwe! − usłyszeli. W ich stronę szła ta cizia z początku, ta, która ocierała się o Williama.
− Jeden raz...
− To wbrew zasadom, Rodrey, Jeśli ty ich tu nie zatrzymasz, to ja to zrobię − powiedziała i sięgnęła do swojego pasa, a chłopak dopiero teraz zauważył, że ma do niego doczepiony mały, świecący sztylet.
Nagle rozległ się huk i elfka padła. Wszyscy spojrzeli na trzymającego w dłoni pistolet Nicoalsa, który beznamiętnie wpatrywał się w kobietę. Nie zabił jej, chciał po prostu, by nie była w stanie im przeszkodzić.
− Ktoś jeszcze ma jakiś problem? − zapytał, jednak odpowiedziała mu cisza.
Odwrócił się, podziękował cicho elfowi i wyszedł na powierzchnię, a William zaraz za nim. Rodrey wskazał im najkrótszą drogę do chatki, a on podziękowali mu ponownie i odeszli.
Całą drogę Nicolas milczał i niepokoił go fakt, że jego towarzysz również nie wypowiedział ani słowa.
W chatce chłopak wziął kąpiel i położył się na łóżku, które odstąpiła im dziewczyna, mówiąc, że ma też inne miejsce na nocleg.
Chłopak skulił się, gdy usłyszał siadającego na skrzypiącym materacu Williama. Leżał odwrócony do niego plecami i za wszelką cenę starał się zasnąć.
Chociaż raz sen przyszedł wtedy, kiedy Nicolas tego chciał.
Nicolas otworzył powoli oczy i ziewnął. Rozejrzał się i zdziwił faktem, że wszystko jest takie duże, łącznie z leżącym obok niego Williamem. Coś było wyraźnie nie tak. William normalnie był wyższy od Nicolasa, ale przecież nie skurczył się do rozmiarów kota!
Nagle zobaczył małe, białe łapki. Jego łapki. Wstrzymał oddech. Powoli podniósł łapę i dotknął swojej twarzy. Miał mały pyszczek, a gdy przejechał nią dalej, wyczuł, że ma też duże uszy. Kiedy się odwrócił spostrzegł krótki, biały ogon.
Wrzasnął i wskoczył na towarzysza, zaczął uderzać w jego klatkę piersiową małymi, białymi łapkami.
− William! William! William!
<William? c: >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz