wtorek, 4 września 2018

Od Williama do Nicolasa

Przekręcił się na plecy i zarzucił ramię na oczy, gdy jasne światło dnia przebiło się przez powieki, zganiając z jego twarzy sen. Wymruczał pod nosem niezrozumiałe słowa, prawdopodobnie przekleństwa i poruszył niespokojnie z zamiarem powrotu do spania. Przedtem jednak zawędrował myślami do poprzedniego dnia. Przypomniał sobie spacer po ogrodzie Cyry, potem zarwanie się ziemi, bolesny upadek i dziwny, elfi klub. Wyglądał trochę jak egzotyczny dom rozkoszy dla nadnaturalnych istot oraz nocna dyskoteka w jednym. Potem razem z Nicolasem poznał niejakiego Rodreya, który zaproponował mu pomarańczowy napój, rzekomo miał to być soczek, trochę tak smakował. Jak mieszanka pomarańczy z marakują i mango, ale podejrzanym faktem było, że akurat po jego wypiciu cały film się Williamowi urwał i nic więcej nie pamiętał. Co najwyżej powrót do domu Cyry.
Przeklął siarczyście pod nosem, zwyzywał siebie w duchu, a potem przewrócił na bok. Z cichym pomrukiem niezadowolenia rozmasował dłonią bolące skronie, zastanawiając się co się mogło stać, gdy nie panował nad sobą. Cholerny idiota. W ogóle jakim popieprzonym prawem pozwolił sobie wziąć do ust wyglądający na niebezpieczny napój i to od obcego gościa, który stwierdził, że do końca życia zostaną w tym głupim klubie. Nawet nie miał po tym wszystkim kaca. Oraz jakim popieprzonym cudem się stamtąd wydostali?
Mruknął cicho pod nosem, a potem drgnął niespokojnie, gdy poczuł niewielki nacisk na klatce piersiowej. Po chwili rozległ się spanikowany głos Nicolasa, na co prawie natychmiast poderwał się do pozycji siedzącej. Gwałtownie otworzył oczy, jednak gdy silne światło słońca o poranku uderzyło go w twarz, musiał przymknąć powieki. Aż pojawiły mu się mroczki przed oczami i stracił widoczność.
— Nicolas? — odezwał się zachrypniętym głosem. Odchrząknął głośno, po czym rozejrzał się dookoła, ale po chłopcu nie było nawet śladu. — Gdzie jesteś? Co się stało?
— Na dole. — Usłyszał i poczuł jak w jego uda wbijają się drobne, trochę przypiłowane pazurki. Przetarł bolące od za dużej ilości światła oczy, po czym ze zmarszczonymi brwiami zerknął w dół. Na jego nogach siedziało małe, urocze stworzonko trochę mniejsze od przedramienia dorosłego mężczyzny. Poruszyło szybko dużymi uszkami, a William nie bardzo wiedział jak powinien zareagować, więc po prostu wpatrywał się w oczka zwierzątka bez słowa.
— Co się wczoraj stało? — wykrztusił wreszcie, a stworzonko tylko odwróciło zakłopotane głowę i położyło krótki ogon u drobnych łapek. Jego uszy znów poruszyły się niespokojnie. Aż mężczyzna poczuł dziwny przypływ chęci pogłaskania go po główce, ale z drugiej strony to wciąż był chłopiec i nie powinien naruszać jego prywatności. Pomijając, że sam siedział mu na udach.
— Nie pamiętam — powiedział zwierzak, trochę za szybko i trochę zbyt nerwowo, głosem Nicolasa. — Wieczorem jeszcze byłem człowiekiem, to kojarzysz, prawda? — spojrzał na Williama z nadzieją w oczach, a ten skinął krótko, dalej z niedowierzaniem wpatrując się w chłopca zamienionego w miniaturkę lisa. Nicolas coś potem jeszcze mówił, ale mężczyzna nie do końca zrozumiał przekaz, ponieważ był za bardzo skupiony na obserwowaniu drgających non stop uszek. W końcu uniósł dłoń i położył ją na łebku stworzonka, smyrając delikatnie za uchem.
— William? Co ty robisz? — spytał zszokowany Nicolas, całkowicie sztywniejąc pod dotykiem mężczyzny, który puścił pytanie mimo uszu i skupił się na mizianiu. Wkrótce wydał z siebie cichy pomruk, mrużąc oczka i wyciągając łebek do przodu. Trącił noskiem nadgarstek Williama, a potem poruszył ogonem z zadowolenia. Przez myśl przemknęło mu, że jest przeuroczy. Aż było mu szkoda przerywać smyranie za uszkiem.
Nagle do domku tylnym wejście weszła Cyra z koszykiem świeżych ziół. Z raźnym uśmiechem na ustach powitała Williama oraz Nicolasa, ale gdy dostrzegła małe zwierzątko, zamiast chłopca, zamilkła skonfundowana. Spojrzała z uniesioną brwią na mężczyznę w niemym pytaniu.
— Nie mam pojęcia — odpowiedział, wzruszając niedbale ramionami, po czym z żalem odsunął dłoń od stworzonka. Cyra westchnęła cicho. Lekkim, tanecznym krokiem podeszła do stojącego pośrodku domku stołu i zostawiła na nim wiklinowy koszyk. Wyciągnęła z niego kilka gałązek rośliny nieznanej Williamowi i położyła je na posłaniu rannego ptaka, aby ją oskubał z liści. Delikatnie pogładziła palcem jego piórka na czubku łebka.
— Wygląda na to, że da się go uratować — szepnęła ślicznym głosem, a potem wyprostowała się i spojrzała jeszcze raz na Nicolasa. — Ale nie mam pojęcia co zrobić z tobą.
Założyła kosmyk rudych włosów za ucho i zmarszczyła śmiesznie nos, sprawiając wrażenie, jakby nad czymś głęboko myślała.
— Czy coś się wczoraj stało? — spytała wreszcie, siadając na łóżku obok Williama.
— Ostatnie, co pamiętam to nocny klub elfów i pomarańczowy napój, który przypominał soczek — odparł zakłopotany, dotykając dłonią czoła. — Nicolas twierdzi, że też nie pamięta co się działo. — Spojrzał na chłopca uwięzionego w ciele zwierzątka, a ten tylko zatrząsł nerwowo uszkami.
— Chyba nie będę w stanie wam pomóc — powiedziała. Jej głos zawsze brzmiał jak ulotna mgła o smaku dzikiej róży. Tak samo się zachowywała. Poruszała z niebywałą gracją piórka, co nigdy nic nie ważyło. Była jak istota stworzona z wiatru oraz rosy, a ludzkie oko nie potrafiło objąć jej całej w swojej wyjątkowości. — Niestety nie znam się na magii elfów. Jestem zbyt młodą driadą — dodała i posłała zasmucone spojrzenie Nicolasowi. — Ale znam kogoś, kto mógłby wam pomóc. Babcia Wierzba wie wszystko o tych ziemiach, więc pewnie rozpozna elfie sztuczki.
— Babcia Wierzba?
— To najstarsza w tym świecie hamadriada. Pamięta początki i zna koniec, wie ile źdźbeł trawy tu rośnie i ile kwiatów wypuszcza pąki, ale ciężko z nią porozmawiać, bo zamieszkała w kieszeni międzyczasowej, która otwiera się tylko o jednej porze dnia i tylko dla tych, których sama uzna za godnych przyjęcia w gości. — Cyra wstała i ostrożnie wygładziła pofałdowane prześcieradło na materacu. Przeszła przez pokój, znów siadając przy rannym ptaku. — Mogę wam pokazać miejsce, gdzie znajduje się wejście, ale nie zapewniam, że Babcia Wierzba zgodzi się was zaprosić.
William spojrzał na siedzącego mu na udach Nicolasa. Mężczyzna nie miał zamiaru wracać do tego dziwnego burdelu u elfów. Obawiał się, że następnym razem naprawdę nie uda im się z niego wydostać, więc bezpieczniejszą opcją było przystanie na propozycję Cyry, nawet jeśli nie dawała stu procent gwarancji, że coś z tego wyniknie.
— Spróbujmy — powiedział głośno Nicolas. Jego głos w żadnym stopniu nie pasował do tak uroczej, zwierzęcej formy.
— W porządku, kieszeń powinna się otworzyć przed zachodem słońca, wtedy was do niej zabiorę — rzekła i uśmiechnęła się ciepło, głaszcząc ptaka po szyjce.

~*~

Wieczorem, po sytym obiedzie, tym razem przygotowanym przez Cyrę, zabrała Williama oraz Nicolasa w miejsce, gdzie powinna znajdować się kieszeń czasoprzestrzenna. Poprowadziła ich przez małą, leśną ścieżkę, ukrytą za wielkimi krzewami akacji. Wydeptana jedynie przez zwierzęta i gęsto obrośnięta roślinami wydawała się całkowicie zatopić w tle drzew i gdyby Cyra nie wiedziała, gdzie jej szukać, prawdopodobnie nikt inny by tego nie wiedział.
Dnia 2 września 2018
, 12:38
Przeprowadziła ich przez chaszcze do malutkiej, ale uroczej polanki mnogo obsypanej stokrotkami. Słońce już prawie zniknęło za horyzontem i niewiele światła tu docierało przez gęste gałęzie wysokich sosen, więc małe kwiatki chowały pąki w białych płatkach. Czyste od chmur niebo spowijały odcienie pomarańczu przyprószonego złotem, a na wchodzie wpadały w ciemny granat.
Cyra pożegnała się z Williamem oraz Nicolasem, po czym odeszła tą samą ścieżką, którą ich przyprowadziła i zniknęła w półmroku drzew.
— Mam nadzieję, że się uda — przerwał milczenie mężczyzna, spoglądając w dół na stojące u jego stóp zwierzątko, a to odwzajemniło jego spojrzenie i poruszyło uszami.
— Ja też — odparło.
William rozejrzał się uważniej dookoła. Panowała tu niemożliwa do ogarnięcia okiem i uchem cisza, jakby cała ta polana zastygła w ruchu sekundowej wskazówki zegara, pomiędzy „tik” a „tak”. Nie było tu żadnych śladów zwierząt ani owadów, nawet wiatr sprawiał wrażenie celowo pomijać to miejsce. Drzewa nie szeleściły przyjemnie, a niebo dokładnie nad nimi wydawało się niepokojąco ciemniejsze, głębsze, bardziej szare, niż to trochę dalej. Bogowie widocznie odwrócili wzrok od tej polanki i zapomnieli o niej na dobre.
Nabrał więcej powietrza w płuca, a potem zamknął oczy. Wypuścił oddech z cichym świstem i... znalazł się w zupełnie innym zakątku świata. Po prostu. Najpierw był tu, a potem tam i nie był nigdzie, a wraz z nim Nicolas. Stało się to niezwykle szybko, wykraczało poza ludzkie zrozumienie i ciało, więc potrzebował kilku minut, aby zrozumieć, że właśnie trafił do kieszeni czasoprzestrzennej.
Miał przed sobą ogromną, otoczoną gęstym lasem iglastym polanę. Panował tu późnowieczorny półmrok, który zacierał granice pomiędzy drzewami, niebem i trawą. Jedynym źródłem światła były jeszcze przygaszone gwiazdy, niewielkie kwiaty o pąkach wydzielających jasną, bladoniebieską poświatę oraz małe światełka, które udawały owady. Przypominały te otaczające staruszkę w jaskini pod nawiedzonym zamczyskiem. Wręcz tak samo się zachowywały i w dodatku masowo lgnęły do liska skulonego u stóp Williama. Nicolas węszył dookoła, ale kiedy jedno ze światełek usiadło na jego nosie, kichnął uroczo, odskakując do tyłu, a mężczyzna uniósł jeden kącik ust w szelmowskim uśmieszku. Schylił się po zwierzątko i wziął je na ręce, po czym przycisnął do piersi i ostrożnym krokiem ruszył przed siebie.
Zmierzał ku wielkiej wierzbie, wyrosłej pośrodku połaci zieleni. Wokół jej pnia oraz korzeni wyrosło najwięcej lśniących kwiatów, a pomiędzy liśćmi korony śmigały setki, jeśli nie tysiące światełek, które udawały owady.
William wpatrywał się w ten obraz jak urzeczony. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w ogóle czuł się oczarowany czymś podobnym. Raz bardzo się cieszył podczas wypadu do ZOO, bo był to jego pierwszy i zarazem ostatni raz, kiedy mama zabrała go w podobne miejsce.
— Witam was w moich skromnych progach. — Do uszu Williama dotarł zachrypnięty, lecz miły głos. Gwałtownie rozejrzał się dookoła, jednakże oprócz niego i Nicolasa nikogo tu nie było. Spojrzał wtedy na drzewo przed nim i zrozumiał, że to ono przemówiło w jego głowie.
— Witaj, szukamy Babci Wierzby, wiesz może gdzie ona jest? — odparł głośno, zatrzymując krok parę metrów od ogromnego pnia, który można by było objąć tylko, jeśli tylko zgromadziłoby się grupę kilkunastu osób.
— Jestem Babcią Wierzbą, najstarszym istniejącym drzewem. Znam wasze imiona, Williamie i Nicolasie. Znam też wasze losy, pamiętam przyszłość i widzę przeszłość. Rozumiem wszystkie myśli i pytania, których nawet nie zadaliście — rzekła, a gęstą trawą szarpnął silny podmuch ciepłego wiatru. Przy okazji smagnął po policzku mężczyznę zadziwionego potęgą tej starej hamadriady. Odruchowo mocniej przycisnął do serca zwierzątko. — Za bardzo daliście się zwieść elfom, więc teraz płacicie za lekkomyślność.
— Wiemy, Babciu Wierzbo, to było głupie z naszej strony, ale mój towarzysz potrzebuje pomocy, nie może zostać na zawsze zwierzątkiem.
— To jego kara za złe czyny. Elfy chroni natura, szkodząc elfom, zaszkodził naturze, a natura sama zdecydowała, co powinna z nim zrobić. — Wiszące gałęzie zakołysały się na wietrze. Ich szelest przypominał gniewny pomruk lwa. Williama przeszedł zimny dreszcz, gdyż czuł się wobec tej magii jak małe ziarenko wrzucone do morza, którego falami targała burza. Zagubiony, nic niewarty, zgnieciony przez potężniejszy żywioł.
Spojrzał zaniepokojonym wzrokiem na Nicolasa, a ten pospiesznie odwrócił głowę, unikając jego wzroku. Cóż on uczynił, że został tak pokarany? William nie potrafił sobie niczego przypomnieć. Dalej jego głowę wypełniała okropna pustka, a gdyby tylko mu się udało, może potrafiłby wykorzystać któreś ze wspomnień, aby przekonać hamadriadę do pomocy. Spojrzał na drzewo z błaganiem wypisanym na twarzy.
— Proszę. On jest człowiekiem, nie liskiem — powiedział cicho, czyniąc jeden krok do przodu, lecz chmara światełek natychmiast zebrała się w większą grupę i zabłysnęły mu przed twarzą oślepiającym blaskiem. Palił przeraźliwie w oczy, sycił skórę gorącem i wzniecał wewnątrz żył straszny pożar. William mimowolnie przesłonił oczy dłonią, gdy poczuł jak obraz zachodzi mu łzami, ale uparcie trwał, nie cofnął się ani o krok. Światełka brzęczały ostrzegawczo. Ich bzyczenie przeobraziło się w syk, a syk w warczenie. Okropne warczenie spowite w obrzydliwe przekleństwa, co biło w uszy, wpychało się do głowy i rozsadzało czaszkę od wewnątrz. Gałęzie wierzby szumiały coraz głośniej i coraz bardziej gniewnie. Wiatr targał na wszystkie strony jego ubraniem, wpadał w podarty materiał, rozrywając jeszcze bardziej. Drzewa trzaskały gałęziami, huczały, wrzeszczały, a wszystko to zlewało się w jedno słowo. Avayreen. William dalej go nie pojmował, ale nie sądził, aby to było coś dobrego. Zadrżał, gdy do jego ciała dostała się zimna energia i zawirowała w jego sercu.
A potem…
Wszystko ustało.
Dnia 2 września 2018
, 12:38
Poczuł jak siły uciekają z jego mięśni. Zachwiał się, nie tracąc z oczu samotnej wierzby pośród morza trawy i światełek. Ledwo ją dostrzegał zza mgły, która wpłynęła mu do myśli, ale trzymał się nadziei, że litość spłynie na nich. Kurczowo przyciskał do siebie Nicolasa, choć sam ledwo trzymał się na nogach.
— Dam wam szansę — odezwała się wreszcie Babcia Wierzba, widząc jak słabe były ludzkie stworzenia. — Raz do roku, w jedną wyjątkową noc kwitnie wyjątkowy kwiat paproci. Jeśli się go znajdzie i okiełzna, podaruje on jedno życzenie swemu wybawcy — zaszumiała miło, a dźwięk ten oczyścił myśli Williama z boleści oraz złej magii. Drobna mgła zeszła mu sprzed oczu i znów mógł wszystko widzieć. — Miejcie się jednak na baczności. Kwiat paproci to żywa istota, która będzie zwodzić was na manowce. Kto wie, jakie oszustwa w sobie skrywa i co może wam uczynić, jeśli nie będziecie wystarczająco silni, aby go okiełznać?
— Paproć nie ma kwiatów — powiedział ochrypłym i słabym głosem William, mimo że silił się, aby brzmieć przekonująco. Wciąż drżał z niemocy, a na bladej od cierpienia bólu zarysowały się widoczne żyły oraz głęboki smutek. Był tylko człowiekiem w przekonaniu hamadriady, nic nieznaczącym człowiekiem.
— Zamilcz. Nie kwestionuj słów istoty, która widziała o wiele więcej od ciebie — zawyrokowała gniewnie Babcia Wierzba. — Przedstawiam wam wasze rozwiązanie problemu, nie chcecie go, ale zawracacie mi głowę?
William skrzywił się nieznacznie, wciąż wątpiąc, aby paproć kiedykolwiek miała kwiaty, ale nie odezwał się słowem. Opuścił pokornie głowę z myślą, że Nicolas jest teraz ważniejszy niż cierpiąca duma. Musiał wrócić do ludzkiej postaci.
— Szukajcie kwiatu bieluśkiego o piątce ślicznych płatków w kształcie serc. Rozpoznacie go od razu, bo to on was do siebie przywoła. Spieszcie się, kwitnie bowiem tylko tej jednej nocy i o poranku zniknie na następny rok — dodała łagodnym tonem Babcia Wierzba. — A chłopcu zaklętemu w liska mogę podarować na jakiś czas jego naturalną formę. Zbliż się, dziecko.
Gałęzie płaczącej wierzby zafalowały na wietrze, odgrywając słodką melodię złożoną z szumu oraz cichego śpiewu hamadriady. William schylił się i pozwolił Nicolasowi zejść z jego ramion tuż przed wierzbą. Gałązki delikatnie musnęły grzbiet stworzonka, a wtedy magicznie przeobraził się w człowieka. Mężczyzna poczuł ulgę na duszy, chociaż był świadom słów Babci.
— Z czasem będziesz wracał do lisiej postaci. Czar nie utrzyma się długo. Pwodzenia, dzieci — powiedziała na pożegnanie i zamilkła, jedynie jej gałązki szeptały słowa pociechy, gdy obydwaj odchodzili w poszukiwaniu kwiatu.
Noc tutaj była spokojna. Chłodne powietrze osiadło na skórze Williama i przedostało się do kości, lecz nie czuł zimna, a ulgę. Małe światełka, które udawały owady, latały dookoła nich, oświetlając niekończącą się polanę. Gdzieniegdzie rosło pojedyncze drzewo, zwykle to był buk albo dąb, ale nie tak wielki jak Babcia Wierzba. Kwiaty siały się milionami, wszystkie wyjątkowe i piękne w swojej osobliwej magii, ale nigdzie nie zauważyli wspomnianego kwiatu paproci.
Pomiędzy dwójką młodych mężczyzn trwała niespokojna cisza. William martwił się o Nicolasa i co chwila zerkał na niego kątem oka, ale nie chciał zaczynać rozmowy. Nie zamierzał dobijać go obawami jeszcze bardziej albo wzbudzać w nim złudną nadzieję. Sam wahał się pomiędzy tymi skrajnościami, jednak wolał je zatrzymać dla siebie. Milczenie było po prostu wygodniejsze.
Czas nieubłaganie upływał, a oni dalej wlekli się przez polanę. Po kwiecie ani śladu, a czar hamadriady powoli słabł. William poczuł uścisk w sercu ze strachu, gdy u Nicolasa pojawiły się lisie uszy oraz ogon. Zamknął na chwilę oczy zdruzgotany myślą, że nie mają wieczności na znalezienie lekarstwa na urok. Westchnął głośno, na co chłopak odwrócił w jego stronę głowę i spojrzał na niego pytająco.
— Zaczyna się — wytłumaczył krótko mężczyzna i odruchowo wyciągnął dłoń w stronę towarzysza. Opuszkami palców musnął delikatnie jego lisie uszy, a ten wyraźnie zaskoczony gestem, zadrżał niespokojnie, robiąc mały krok do tyłu. Patrzył przy tym na Williama szeroko otwartymi oczami, a na jego policzki wstąpił skromny rumieniec.
— Co to miało być? — spytał przestraszony i zasłonił dłońmi uszy. Przez chwilę mamrotał coś jeszcze pod nosem, ale William nie dosłyszał, więc uznał, że to nie miało być skierowane do niego.
— Przepraszam — odparł krótko, jednak mimo świadomości, że naruszył czyjąś prywatność, jakoś nie potrafił odczuć skruchy. Wpatrywał się w speszonego Nicolasa. — Po prostu wyglądasz... uroczo — dodał i zbliżył się do chłopca, lecz ten ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy cofał się, próbując usilnie utrzymać stały dystans. Aż na drodze stanęło mu duże, przypominające lipę drzewo. Oparł się o nie plecami, wciąż śledząc ruchy Williama.
— Co robisz? — warknął wyraźnie niezadowolony, lecz nim zdążył czmychnąć w bok, William oparł rękę na pniu drzewa tuż obok jego głowy i pochylił się nad nim.
Dzieliło ich zaledwie parę centymetrów. Tak niewiele, ale wciąż za dużo. Obydwoje mogli wyraźnie poczuć na skórze oddech tego drugiego – spokojny, ciepły, miarowy, bijący w ich policzki jak wiatr w drzewa. William z tej odległości potrafił z dokładnością policzyć wszystkie pieprzyki na smukłej szyi Nicolasa i dostrzec blade zarysy żył. Chciał po nich przesunąć opuszką palca, ale tego nie zrobił. Chłopiec miał piękną, delikatną cerę, tak różną od jego – zniszczonej od słońca, blizn, mrozu, pracy.
— Przestań — wydukał poirytowany towarzysz i podkurczył jasny, puszysty ogon. Jego ton był tak surowy, że mężczyzna drgnął gwałtownie, uświadamiając sobie jak wielką głupotę właśnie robił.
— Wybacz, to po prostu niecodzienna sytuacja… Byłem ciekaw, nic więcej — powiedział cicho, powoli odsuwając się od Nicolasa. Stanął na bezpieczną odległość i włożył dłonie do kieszeni w spodniach, aby więcej go nie korciło, żeby dotykać chłopca. To nawet źle brzmiało. Dwudziestosześcioletni mężczyzna naprzykrzał się nastolatkowi. Cudownie. Co by inni powiedzieli? — Cho.lera. Dupek ze mnie. To wszystko pewnie jest dla ciebie okropnie stresujące, a ja tak po prostu dobrałem się do twoich uszu. Wybacz mi, naprawdę. — Westchnął głęboko, patrząc Nicolasowi prosto w oczy. Szukał w nich przyjętych przeprosin i modlił się w duchu, aby nie zepsuła się między nimi atmosfera, która i tak była wyjątkowo napięta przez sytuację z elfim urokiem.
— Wystarczyło uprzedzić — powiedział Nicolas z wysoko uniesioną brwią. Zatrząsł lisimi uszami, po czym odepchnął się od pnia drzewa i zbliżył do mężczyzny. Zatrzymał się tuż przed nim, machając na prawo i lewo ogonem.
— A więc… mogę? — spytał William, przekrzywiwszy lekko głowę na bok. Chłopiec przez dłuższą chwilę wyglądał, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią, ale wreszcie przytaknął krótko i uśmiechnął się. Mężczyzna tym razem trochę niepewnie zbliżył się do niego, po czym położył dłoń na jego głowie między uszami i poczekał aż Nicolas oswoi się z tym uczuciem. Delikatnie podwinął palce, a potem przesunął je za jedno ucho. Przy tym stale obserwował reakcje towarzysza. Nie chciał znowu zrobić mu krzywdy ani naruszyć przestrzeni osobistej, więc gdyby coś mu nie pasowało, natychmiast odsunąłby się. Zdawałoby się jednak, że chłopiec czerpał z tego przyjemność.
Dnia 2 września 2018
, 12:39
Z początku na jego policzki wstąpiła soczysta czerwień, ale gdy się rozluźnił, zaczął machać żwawo ogonem, mrucząc przy tym jak kot. Z czasem zamknął nawet oczy, co William wziął za dobry znak i przysunął się jeszcze trochę bliżej. Nie przerywał ani na chwilę smyrania, aż w końcu schylił się nad Nicolasem, przysunął twarz do jednego z uszu i dmuchnął w nie. Chłopiec zjeżył się na całym ciele, a potem gwałtownie odskoczył do tyłu z przerażeniem w oczach.
— Przepraszam, musiałem. — William uśmiechnął się figlarnie, po czym uspokajająco pogładził chłopca po głowie, jak czasami robił, gdy młodszy brat potrzebował wsparcia. — Nie chciałem cię przestra…
Nie dokończył przez dziwne uczucie, które nagle rozlało się w jego głowie i objęło wszystkie myśli. To były ciche szepty. Delikatne, dziewczęce, o znajomej tonacji, wywołujące najcieplejsze uczucia, jakie mogły istnieć. Powodowały gęsią skórkę na ciele, delikatnie muskały skórę i plotły warkoczyki z włosów. Śliczne głosy, co stawały się najpiękniejszymi marzeniami.
Wkrótce wlały się także do jego serca, a na duszy zapanował nieziemski spokój w postaci słodkiej mgły zapomnienia i ciszy. Lekko zmrużył ciążące powieki, a potem jego oczy zalśniły nikłym, bladym światłem, które ukazało mu prawdę, choć prawda już dawno nie istniała, więc mogła być jedynie kłamstwem.
Ujrzał przed sobą Juliette w skromnej, chabrowej sukience i ciemnymi włosami swobodnie falującymi na wietrze jak spienione morskie fale. Śmiała się, wpatrując w osłupiałego Williama i zapraszała go do wspólnego spaceru. Jej drobne, smukłe dłonie były dokładnie takie, jak zapamiętał, a ile by dał, aby znów móc ich dotknąć i pozwolić sobie na zatonięcie w ich kwiatowym zapachu. Serce radowało mu się na myśl, że znów ją widzi, a z drugiej strony płakało, bo pamiętał, że nie żyła.
Pamiętał? Nie pamiętał? Wspomnienia zlały się w wielką, niewyraźną plamę, która oblepiła całe jego ciało. Wirował pomiędzy planetami, jednocześnie stojąc przed Juliette z wyciągniętymi ku niemu rękami.
Świat szalał w rozpętanej wojnie. Nie powinien temu ufać, tego tam nie było, jej też nie było, już dawno ją stracił. Wojna niszczyła świat, a dusza Williama sama na sobie wzniosła pożar, trzaskający jak wióry drewna i wrzeszczący jak umierający ludzie.
Spojrzał przerażony na uśmiechniętą twarz Juliette. Nie, to nie uśmiech. Płakała. Nie, to też nie to. Uśmiech. Płacz. Wszystko jedno. Nic nie ma znaczenia.
— Chodź ze mną — powiedziała, lecz jej głos nie był znajomy. Wydawał się obcy, przytłumiony, jakby mówiła do niego zza szklanej ściany, a mimo to skuszony wyciągnął dłoń, aby jej dosięgnąć.
Wtedy zdał sobie sprawę, że między palcami trzyma kwiat. Kwiat paproci. Ten, który miał ocalić Nicolasa. Kolce na łodyżce boleśnie wbijały się w skórę Williama, a z nich sączył się blady sok, który osiadł na ranach. Zalśnił w tych miejscach, rysując skomplikowane znaki oraz linie, a te wkrótce objęły całe ciało mężczyzny włącznie z oczami. Zabłysła w nich dzikość.
Mężczyzna przygarbił się i warknął nisko, gardłowo, jak nie człowiek, ale wygłodniała bestia. Jego dłonie zamieniły się w wielkie grabie ze szponami dwa razy dłuższymi od palców. Obnażył wyrosłe, wielkie kły w złowrogim uśmiechu, czując jak przez ciało przelatuje pragnienie śmierci oraz krwi. Niebywały głód rosnący z każdą chwilą od samego początku jego istnienia. Spojrzał w nieludzki sposób na chłopca.
W ułamku sekundy padł na ziemię, zaś William zawisł nad nim, opierając kolana na zewnątrz jego bioder, a ręce po obu stronach głowy. Mężczyzna-bestia zawarczał wściekle i kłapnął zębami tuż przed twarzą Nicolasa.

Nicolas? XD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz