niedziela, 26 sierpnia 2018

Od Williama do Nicolasa

Ostatni raz gotował jeszcze za czasów nauki w szkole wojskowej, w ramach kary za wszczęcie bójki z pięcioma innymi chłopcami. Wtedy jednak dostał za zadanie tylko przygotowanie sosu w proszku do spaghetti i upilnowanie makaronu, żeby się nie rozgotował. Ot żadna filozofia, poradził sobie, choć nie obyło się bez narzekania kucharek, że i tak przypalił mięso oraz dosypał za mało pieprzu. Tymczasem powinny radować się pod niebiosa, że nie wysadził kuchni w powietrze, wszak należał do tego typu ludzi, którzy potrafili spalić wodę w czajniku i wywalić prąd, używając gofrownicy.
Podanie zatem czegoś, co nie było proszkiem lub konserwą, stanowiło dla Williama nie lada problem, szczególnie przy tak ograniczonych zasobach pokarmu. Na początek rozejrzał się po pozostałych półkach i znalazł starą patelnię, zakurzone talerze do kompletu ze sztućcami o takim samym kwiecistym motywie, garnek i resztki jakichś przypraw. Jeśli dobrze pamiętał zapachy, to był wysuszony rozmaryn, wegeta, papryka oraz pieprz. Ewentualnie zamaskowany arszenik.
Domek, w którym wylądowali, z zewnątrz mógł wyglądać na średniowieczną chałupę trochę bogatszego sołtysa, ale wewnątrz był wyposażony nawet w małą kuchenkę gazową z dwoma palnikami i piecykiem, więc nie było tragedii. Od razu zabrał się do roboty. W dużej misce, znalezionej gdzieś na dnie szafek kuchennych, przyniósł z płynącej niedaleko rzeczki wodę. Opłukał owoce oraz warzywa, a potem naczynia i zostawił je do wyschnięcia na parę minut. W tym czasie obejrzał kawałek mięsa. To była nie najświeższa, ale jeszcze wciąż jadalna jelenina. Uznał, że ją upiecze, więc przyprawił wedle marnej kucharskiej intuicji i włożył do małego piecyka, a następnie zajął się warzywami dla Nicolasa. Usmażył je na patelni według wskazówek, które udzielała mu mama w dzieciństwie, zanim poszedł do szkoły wojskowej i zniknął z domu na kilka ładnych lat.
Wiele z nich umknęło, więc nie mógł zapewnić pełnowartościowego albo chociaż przeciętnie smakującego dania. Nie oszukujmy się, William był zakałą wśród kucharzy, nie mógł się nawet pochwalić dobrym smakiem, bo aż za bardzo przywykł do suszonego albo konserwowanego prowiantu. Wręcz potrafił przełknąć wszystko, żeby nasycić głód.
Nagle zamarł z ręką zawieszoną tuż nad patelnią i szczyptą skruszonego rozmarynu między palcami, gdy usłyszał, przytłumiony przez syczenie warzyw oraz kamienne ściany domu, głos Nicolasa. Odruchowo rozluźnił mięśnie ramion, przypominając sobie, jak grał na fortepianie podczas spotkania z hordą kościotrupów. Musiał być bardzo utalentowanym muzykiem. W dzieciństwie William marzył o zostaniu artystą podziwianym przez tłumy ludzi, jednak szybko jego głupie pragnienia zostały przygniecione przez rzeczywistość. Okazało się, że jest kompletnym tłukiem, który nie potrafi ani rysować, ani pisać, ani śpiewać. Z zazdrością zerkał na niesamowicie uzdolnionych kolegów, podczas gdy sam jedyne do czego się nadawał, to do trzymania broni.
Westchnął ciężko i otworzył drzwi, za którymi zniknął Nicolas. Przez chwilę stał oniemiały, wpatrując się w ogromny ogród, kompletnie niepasujący do zwykłej, kamiennej chatki, a do co najmniej szlacheckiego dworu. Pełen zadbanych i dokładnie przyciętych krzewów, obfitych w kwiaty grządek oraz drzew tak wielkich i równo zasadzonych, że niemożliwością byłoby znalezienie podobnych gdziekolwiek indziej. Kolory igrały w muzykalnym szaleństwie ze świeżym zapachem jabłek, wiśni oraz bzu, tworzyły obraz słodki i upajający zmysły. A całość przełamywała surowość rzeźb, przypominających te z czasów antycznej świetności. Nieskazitelne, blade ciała oraz twarze, które wyglądały, jakby zastygły w kamieniu, wyciągały się do słońca lub sięgały do ziemi, udając pracę.
Mężczyzna rozchylił lekko usta, z których wydostało się ciche westchnienie zachwytu, lecz gdy jego wzrok odnalazł Nicolasa siedzącego przy fontannie na kamiennym murku, momentalnie spoważniał.
Chłopak sprawiał wrażenie totalnie przybitego, a William nigdy nie sprawdzał się w pocieszaniu. Miał śmieszny talent polegający na tym, że wszystko, co mówił brzmiało bardzo źle, nawet jeśli sam nie miał na myśli niczego okrutnego. Na chwilę uciekł wzrokiem w bok, niechlujnie przeczesując palcami włosy. Zastanawiał się, czy w ogóle powinien ingerować w problemy chłopca, wszak nie wszyscy i nie zawsze potrzebowali głupich rad albo pocieszeń od ludzi, którzy się kompletnie nie znali. Czasem wystarczyła jedynie chwila ciszy i spokoju, aby opanować szalejący w głowie rozgardiasz. Niektórym samotność bardziej pomagała w odpoczynku od ciążących myśli, niż płakanie na cudzym ramieniu.
William kiepsko sobie radził w odróżnianiu stanów, w których człowiek potrzebował wsparcia, a w których wolał pobyć na osobności.
Wrócił spojrzeniem do chłopca i przygryzł w zastanowieniu dolną wargę, nawet nie zauważając, kiedy zęby przebiły się przez skórę aż do krwi. Przełknął głośno ślinę, po czym żwawym krokiem ruszył przed siebie. Przez chwilę wydawało mu się, że jest pewny swojej decyzji, ale gdy Nicolas uniósł głowę znad wymiętoszonej, czarnej róży i William dostrzegł smugi łez na jego jasnych policzkach, uderzyła go prosto w głowę myśl, że powinien był wrócić do domku, zanim okazja uciekła mu sprzed nosa.
Od chłopca dzieliło go zaledwie parę kroków. Z wyraźną troską wymalowaną na twarzy, wpatrywał się w niego, myśląc co robić dalej. W dzieciństwie czasami pozwalał sobie na przytulenie brata albo mamy, ale nigdy nie potrafił im dać wystarczającego ciepła, aby odbudować to, co zostało zniszczone przez ojca. Aż z czasem dotyk nabrał dla Williama nowego znaczenia. Zamiast być czymś kojącym, co dawałoby mu poczucie swobody, paliło szalenie skórę, wyrywało na wierzch żyły i gotowało krew aż do wrzenia. Teraz jednak patrząc na załamanego towarzysza, coś w duszy kazało mu usiąść obok niego i objąć mocno, jak to czynił za młodu. A potem to samo podszepnęło mu, aby przycisnął chłopca do serca, aby delikatnie pogładził dłonią włosy i aby musnął opuszkami palców chłodną skórę na karku.
Pozwolił Nicolasowi oprzeć głowę na jego ramieniu i odpocząć w milczeniu od tego, co go dręczyło. Raz po raz William odruchowo poruszał kciukiem, zahaczając o mały fragment szyi tuż nad kołnierzykiem koszulki chłopca, jakby chciał mu w ten sposób uświadomić, że nie musi czuć się samotny. Leniwie upływały minuty liczone jedynie równomiernymi oddechami i świstem wiatru, który szalał w tańcu pomiędzy liśćmi drzew. Znosił w stronę dwójki ludzi drobne krople wody, a te osadzały się na ubraniach i skórze, studząc gniew oraz destrukcyjne myśli. Oparł brodę o czubek głowy chłopaka i sam zamknął na moment oczy, wzdychając cicho pod nosem. Wcześniej tego nie zauważył, ale Nicolas pachniał latem o poranku. Złotym zbożem na polu w okresie żniw i bladą mgiełką, co dopiero wznosiła się ponad polany i znikała pomiędzy czubkami drzew. Trzepotem skrzydeł bocianów albo przeszywającym na wskroś grzmotem podczas potężnej burzy. Wszystko to zlało się w jedno, a potem stało człowiekiem siedzącym teraz tuż obok niego.
Trwali tak przy sobie, dopóki Nicolas nie poruszył się i nie podniósł głowy. William chciał coś powiedzieć, aby dodać mu otuchy, lecz nie zdążył, bo jego uwagę przykuł raptowny ruch pomiędzy krzewami z boku. Natychmiast poderwał się z miejsca, zasłaniając ciałem towarzysza. Zmrużył podejrzliwie oczy i uważnie obserwował miejsce, gdzie wydawało mu się, że jeszcze przed chwilą coś widział. Zacisnął dłonie w pięści i napiął nieświadomie mięśnie, gotów do obrony, ale dookoła znów nastała głucha cisza oraz niepokojący bezruch. Do czasu.
— Kim jesteście? — Wzdrygnął się gwałtownie na dźwięk głosu zza pleców. Momentalnie odwrócił się i położył dłoń na ramieniu Nicolasa, jakby chciał się upewnić, że nieznajoma istota zza roślin go nie dotknie.
— A kim ty jesteś? — warknął niskim tonem, który mógłby wzbudzić w ludziach dreszcze, szczególnie w tych, którzy go nie znali i nie wiedzieli czego się po nim spodziewać. Wpatrywał się bezustannie w gęste krzewy przed nim i czekał. W końcu liście zaszeleściły, a spomiędzy nich wygrzebała się drobna i na pierwszy rzut oka delikatna kobietka, ubrana w białą, zwiewną sukienkę do kolan. Miała ładne, kasztanowe włosy splecione w luźny, trochę skołtuniony warkocz, który prawie sięgał łydek. A w niego wplątały się mnogie źdźbła trawy, liście oraz pojedyncze kwiatuszki stokrotek. Kobietka obserwowała mężczyznę małymi, zielonymi oczami w kształcie migdałów. Zmierzyła go podejrzliwie od stóp do głów, a potem odruchowo zmarszczyła piegowaty nos niczym królik.
— Mam na imię Cyra — powiedziała łagodnym głosem. — A to mój ogród i mój dom. — Zatoczyła łuk dłonią dookoła siebie, jakby chciała zaznaczyć, że to wszystko należy do niej. William zamrugał szybko zbity z tropu, ale po chwili wyprostował się i rozluźnił mięśnie, choć cały czas śledził wzrokiem dziewczynę. Nie wyglądała groźnie, ale mogła taka być. Pozory lubią mylić.
— Co tutaj robicie? — spytała. Najwidoczniej starała się brzmieć groźnie, jednak jej delikatny, wysoki głosik mógł co najwyżej przestraszyć mysz.
— Przepraszamy za najście. Zgubiliśmy się i znaleźliśmy to miejsce, a ponieważ nie było nikogo, postanowiliśmy się tu zatrzymać. Zwłaszcza, że mój towarzysz... — przerwał na moment i wskazał na Nicolasa. — znalazł rannego ptaka, który potrzebuje pomocy.
Mężczyzna cofnął się krok do tyłu, stając tuż obok chłopca, zaś kobieta oparła dłoń na biodrze i zerknęła na Nicolasa, a potem znów na Williama. Wydawała się nad czymś intensywnie myśleć. Znów pokręciła zadartym i zasypanym piegami noskiem, a na jej czole wykwitła drobna zmarszczka, lecz jej rysy twarzy wyraźnie złagodniały na wzmiankę o poszkodowanym zwierzątku.

Nicolas? A żarcie to już pewnie się sfajczyło XDD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz