Nicolas był zdziwiony zachowaniem Williama. Jeszcze nigdy nie słyszał w jego
głosie takiej niechęci i... nienawiści – w sumie, faktycznie nigdy jej nie
słyszał.
Dni mijały i chłopiec czuł się coraz lepiej, jednak tylko fizycznie. Ze
wszystkich sił starał się ukryć ból wywołany zmianą zachowania Williama. Nie
wiedział, dlaczego mężczyzna tak nagle zmienił do niego nastawienie. Za każdym
razem, gdy Nicolas próbował nawiązać rozmowę z przyjacielem, ten zbywał go
krótkimi, prostymi odpowiedziami. Chłopak często powstrzymywał się wtedy od
płaczu, nie chcąc okazywać słabości, jednak zdawał sobie sprawę z tego, że William
jest zbyt spostrzegawczy, by tego nie zauważyć.
Czasami, gdy Nicolas miał ochotę się przespacerować, prosił Williama o pomoc.
Mężczyzna pomagał mu wtedy wstać i przytrzymywał go tak, by nie upadł. Bywało,
że siadali na murku fontanny i William pozwalał mu spać na swoim ramieniu.
Niekiedy chłopak tylko udawał, że śpi, chcąc chociaż na chwilę wrócić do czasów
sprzed tamtej pamiętnej nocy.
Ale i spacery dobiegły końca, gdy Cyra uznała, że Nicolas nie musi już nosić
opatrunku i że kość się zrosła.
Ptak, którego kiedyś znaleźli, również wydobrzał, ale nie spieszyło mu się na
wolność, jeszcze nie do końca przypomniał sobie, na czym polega latanie. Często
człapał za chłopcem po całej chatce, zadzierając główkę i skrzecząc cicho. Gdy
Nicolas zmieniał opatrunek na poranionej ręce i klatce piersiowej, zwierzak
przyglądał mu się z zainteresowaniem, a raz nawet dziobnął go w ogromny strup
na brzuchu, zyskując w ten sposób bolesny krzyk chłopaka.
Pamiętał noc, kiedy za nic w świecie nie umiał zasnąć. Leżał wtedy na plecach i
wpatrywał się w sufit. Poczuł, jak William niespokojnie się porusza. O dziwo
pomimo unikania go jak ognia nadal dzielił z nim łóżko, na co chłopak nie
narzekał.
Podniósł się na łokciu i stęknął cicho, gdy poczuł ból w ranach na brzuchu.
William zaczął wydawać z siebie niepokojące, pełne bólu odgłosy. Nicolas
dotknął jego policzka i pogładził go delikatnie, po czym pochylił się i zaczął
szeptać mu do ucha, że wszystko jest dobrze, że nic się nie dzieje.
Mężczyzna powoli otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie. Spojrzał zdziwiony na
Nicolasa, który nadal głaskał go po policzku, patrząc na niego z czułością i
zmartwieniem.
− Miałeś zły sen? − zapytał, odgarniając czarne włosy z jego twarzy.
William spuścił wzrok i przytaknął.
− Juliette?
Mężczyzna podniósł na niego zaskoczone spojrzenie i otworzył usta, by coś
powiedzieć, jednak Nicolas go uprzedził:
− Dużo razy słyszałem, jak wypowiadasz jej imię przez sen.
Chwycił go za rękę i splótł jego palce ze swoimi. Gładził jego dłoń kciukiem, a
William wciąż patrzył na niego zaszokowany.
− Ona odeszła, prawda? − zapytał cicho, patrząc mężczyźnie w oczy.
Zobaczył błyszczące łzy w oczach Williama, który pokiwał szybko głową. Nicolas
przytulił go do siebie, pozwalając, by wylał z siebie cały, niemający tyle
czasu ujścia, ból.
Nagle William podniósł się i spojrzał na swoją dłoń, po czym odrzucił kołdrę,
popatrzył na Nicolasa i wstał.
− Przyniosę bandaże − powiedział, a chłopak uniósł pytająco brew.
Dopiero gdy spojrzał na swój brzuch, zrozumiał, o co chodzi. Jego opatrunek
przesiąkł krwią, najwyraźniej młodzieniec zbyt dużo i zbyt gwałtownie się
poruszał, a strupy na jego brzuchu popękały.
William usiadł na materacu i rozłożył przed sobą wszystkie potrzebne rzeczy.
− Połóż się − nakazał, a chłopiec posłusznie wykonał polecenie.
Mężczyzna zdjął stary opatrunek i oczyścił ranę przyjaciela, po czym przyłożył
do niej duży kawałek waty. Spojrzał na liczne strupy i blizny na ciele Nicolasa
i skrzywił się nieco, odwrócił wzrok.
− To dlatego tak się zachowywałeś? Czujesz się winny?
− Jestem winny.
− Ja cię nie winię − powiedział, podnosząc się.
− Czekaj, nie skończyłem. Połóż się, bo otworzy się jeszcze bardziej...
Chłopiec chwycił jego rękę i położył dłoń mężczyzny na swojej poranionej klatce
piersiowej.
− Lubię twój dotyk, uspokaja mnie − powiedział cicho.
Poczuł, jak dłoń Williama drży. Delikatnie wziął jego nadgarstek i przesunął
dłonią mężczyzny po swoim poranionym ciele, po czym przyłożył ją sobie do
policzka i wtulił w nią twarz, uśmiechając się delikatnie.
Nie wiedział, skąd pojawiały się u niego takie akty odwagi, ale wiedział, że
robi to, co chce robić i co chciał zrobić już od dawna.
− Bardziej niż te rany bolało mnie to, że się ode mnie odsunąłeś...
Otworzył oczy i posłał Williamowi rozmarzone spojrzenie lśniących, błękitnych
oczu. Sięgnął do niego i dotknął opuszkami palców blizny na jego twarzy,
przesunął po niej aż do samego końca. Dłoń Nicolasa zatrzymała się na szyi
mężczyzny. Chłopak jeszcze chwilę patrzył przyjacielowi w oczy, po czym zbliżył
się do niego, jego powieki opadły, a usta Nicolasa delikatnie zetknęły się z
ustami Williama. Poczuł, jak towarzysz sztywnieje z zaskoczenia i jak jego
własne serce zaczyna niewiarygodnie szybko bić. Wsunął palce w puszyste i
miękkie włosy Williama, tym razem całując go nieco odważniej.
Odsunął się powoli i oparł swoje czoło o czoło przyjaciela.
− Zakochałem się w tobie w momencie, w którym po raz pierwszy cię zobaczyłem i
usłyszałem twój zachrypnięty głos. Kocham cię, William.
Mężczyzna po chwili otworzył usta, żeby coś powiedzieć, jednak przerwało mu
ostre, zawzięte pukanie do drzwi.
Przyjaciele zwrócili głowy w tamtą stronę, po czym spojrzeli na siebie. William
podniósł się powoli i podszedł do drzwi.
To nie mogła być Cyra, nie pukałaby do własnego domu.
− Kto tam? − zapytał pewnym głosem.
− Jakiś czas temu zestrzeliliśmy sporego ptaka − przemówił męski głos. −
Nigdzie go nie znaleźliśmy i jesteśmy pewni, że nic go nie zżarło. Wiemy, że go
macie. Oddajcie go po dobroci, a nic wam się nie stanie.
− O czym ty mówisz? − zapytał William, dając Nicolasowi znać, że ma się czym
prędzej ubrać.
Chłopiec owinął się nowym bandażem, ubrał i wziął wystraszonego ptaka na ręce.
Pogładził go po grzbiecie i popatrzył na Williama.
− Nie leć w kulki − odezwał się ostrzegawczym tonem. − Oddajcie ptaka albo
wchodzimy do środka i załatwiamy wszystkich. Liczę do trzech. Raz. Dwa.
William zabarykadował drzwi własnym ciałem. Zaczęły się wykrzywiać, było tam co
najmniej trzech rosłych mężczyzn.
− Nicolas! Bierz go i uciekaj!
− A ty...?
− Już!
Nicolas zerwał się na równe nogi i wybiegł drzwiami prowadzącymi do ogrodu.
Wbiegł do lasu, czując, że kilku napastników siedzi mu na ogonie. Rozglądał się
w poszukiwaniu jakiegokolwiek schronienia, jednak nie widział niczego oprócz
drzew. Ptaka przytulał do piersi, uważając, by nie zrobić mu krzywdy.
W pewnej chwili zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Szybko zbiegł po
stromym zejściu i rozejrzał się, by sprawdzić, czy aby go nie dogonili. Czekał,
lecz nic się nie wydarzyło.
−
Rodrey! − zawołał, czując, jak zdziera mu
się gardło.
Nagle ziemia rozstąpiła się pod nim, a Nicolas wpadł do półciemnego
pomieszczenia wypełnionego kolorowymi światłami, do jego uszu docierała głośna,
melodyjna, dudniąca muzyka.
− Nico! − usłyszał znajomy głos. − Szybko do nas wróciłeś.
−
Rodrey, pomóż mi, proszę.
− Dobrze, dobrze. A gdzie twój ziemniaczany kolega?
− William nie jest ziemniakiem, rozmawialiśmy o tym.
− Tak, tak. To co dokładnie się dzieje?
− Przyszli jacyś dziwni ludzie, chcieli nam zabrać ptaka, uciekłem z nim, a
William został w chatce...
Przerwał mu odgłos uderzania gdzieś nad jego głową. Próbowali się przekopać.
Znaleźli go.
Rodrey
chwycił go za rękę i poprowadził w stronę przejścia zasłoniętego zwisającymi
diamentami.
− A jak tam ci idzie z Williamem?
− To nie pora na takie pytania!
− Powiedz, co ci szkodzi?
− Pocałowałem go i wyznałem mu miłość.
Elf zatrzymał się, odwrócił i chwycił chłopca za ramiona.
− O mój boże! I co? Co zrobił?
− Nic nie zrobił, bo przyszli jacyś ludzie i próbowali nas zabić!
− No tak, racja... Posłuchaj mnie teraz. Niedługo się przekopią. Pójdziesz
teraz tym korytarzem i będziesz szedł tą drogą tak długo, aż dotrzesz do
wioski. Po wszystkim cię znajdę i odprowadzę do chatki driady, dobrze?
−
Rodrey, William tam został, nie
wiem, ilu ich było... Błagam, pomóż
mu...
− Pomogę − powiedział, zaciskając dłoń na jego ramieniu i uśmiechnął się
pokrzepiająco. − Idź.
Nicolas ruszył długim, ciemnym korytarzem, trzymając ptaka przy piersi. Muzyka
powoli cichła, chłopiec słyszał już tylko stukot ciężkich butów o podłogę, swój
przyspieszony oddech, nerwowe skrzeczenie ptaka i bicie własnego serca.
Zatrzymał się, widząc dużą, grubą szybę, a za nią nieprzeniknioną ciemność.
Rozejrzał się, jednak nie było innego wyjścia. Kopnął w szklaną ścianę, na
której nie pojawiło się na niej żadne pęknięcie. Postawił ptaka na ziemi i
chwycił stojący w rogu kij, trzasnął nim w szybę, ale i tym razem nie pojawiła
się na niej nawet najmniejsza rysa. Chłopak upuścił narzędzie i oparł się z
rezygnacją o szybę. Spojrzał na ptaka, usłyszał głośny trzask i po chwili
runął. Widział spadające odłamki szkła i oddalającą się coraz szybciej ścianę.
Zobaczył też zbliżający się do niego złotoczerwony punkt. Szybko zorientował
się, że to jego pierzasty podopieczny. Ptak chwycił go za ramię, wbijając w nie
swoje szpony. Nicolas syknął cicho, a później obejrzał się na niosące go ku
górze zwierzę.
Oślepiło go jasne światło, gdy wydostali się z głębi. Ptak puścił go, a chłopak
upadł na miękką trawę. Zwierzę szturchnęło dziobem jego ramię i zaskrzeczało
cicho.
− Nie szkodzi − powiedział, uśmiechając się delikatnie.
Podniósł się i jęknął, gdy poczuł okropny ból na całym ciele. Gdy
spuścił wzrok, zobaczył, że jego
opatrunki są przesiąknięte krwią.
− Będziemy musieli poszukać pomocy w wiosce. Chodź, widać ją stąd.
Zwierz wskoczył mu na ramię i wspólnie ruszyli w stronę osady. Słońce wisiało
na niebie już od około godziny, rzucając na otoczenie blade światło. W wiosce
ludzie już wyszli na ulice, by sprzedawać na straganach rozmaite towary,
wypasać zwierzęta, lub po prostu udać się na poranny spacer.
Nikt nie zwrócił uwagi na przekraczającego granicę między lasem a wioską
zakrwawionego chłopca z ogromnym ptakiem na ramieniu. Nikt, oprócz wysokiej,
chudej kobiety o sympatycznej twarzy, rudych włosach i fioletowych oczach.
Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie, zbliżając się.
− Witaj, cudzoziemcze. Co cię sprowadza do naszej wioski?
− Potrzebuję pomocy − powiedział,
odchylając nieco płaszcz i pokazując
kobiecie brudne opatrunki.
− Chodź, zajmę się tym.
Ruszył za nią, nie mając innego wyboru. Skoro nikt inny nie rzucił mu się z
pomocą, musiał jej zaufać.
− Jak masz na imię? − zapytała.
− Nicolas, proszę pani.
− Możesz mi mówić
Adrea. Jestem tutejszą szamanką.
Zaprowadziła go do dużego budynku stojącego w miejscu, które wyglądało na coś w
rodzaju rynku. Wnętrze było ciemne, ale czyste, a na drewnianej podłodze białą
kredą wyrysowano dziwne symbole przywodzące na myśl dawne okultyzmy.
− Rozbierz się, proszę.
Nicolas posłusznie zdjął z siebie ubranie, pozostając w samej bieliźnie.
Adrea delikatnie ściągnęła jego stary
opatrunek i oczyściła rany, po czym zajęła się ich zasklepianiem przy pomocy
zaklęć, a spod jej dłoni wyłoniła się zielona poświata. Gdy to
robiła, poprosiła go, aby opowiedział,
co się wydarzyło. Chłopiec zawahał się chwilę, jednak powiedział kobiecie, co
spotkało jego i Williama.
Kiedy
skończyła, dała mu czyste ubrania i
kubek ciepłej herbaty. Podeszła do ptaka i pogłaskała go po łebku.
− Dziękuję ci bardzo za pomoc,
Adrea − chłopak uśmiechnął się przyjaźnie
i odłożył kubek na ławę.
− Nie ma za co, Nicolasie − odpowiedziała, biorąc do ręki zakrzywione ostrze. −
Miło było cię poznać.
Chłopak zbladł, kobieta zrobiła kilka kroków w jego stronę i nagle rzuciła się
na niego. Uderzył o krawędź dużego stołu, ptak podskoczył zaskoczony i
zaskrzeczał głośno.
Adrea chwyciła go za szyję i uniosła dłoń,
w której trzymała narzędzie i zaczęła mówić jakąś formułkę, jej oczy zalśniły
na
jasnozielono.
Ona składała go w ofierze!
Nicolas zaczął wodzić wokół oczami, szukając czegokolwiek, czym mógłby się
obronić. Ptak znów
zaskrzeczałi rzucił się na kobietę, która
zaczęła wymachiwać trzymanym w ręku ostrzem, jednak nadal mocno zaciskała palce
na jego szyi.
Chłopak chwycił leżący nieopodal duży, błyszczący kamień i uderzył nim kobietę
w głowę. Ta natychmiast przestałą się ruszać i upadła na ziemię. Z jej skroni
toczyła się krew, a oczy wpatrywały się w czubki jego butów.
Upuścił kamień i zachwiał się, oparł się o blat stołu i wbił przerażone
spojrzenie w leżącą na ziemi
Adreę.
Zabił ją.
Po raz pierwszy w życiu odebrał komuś życie.
Zwierzę szturchnęło go delikatnie łebkiem w policzek, co wyrwało go z
zamyślenia. Spojrzał na towarzysza z przerażeniem w oczach.
Nie mógł jej tak zostawić.
Podniósł kobietę i położył ją na stojącym w rogu pomieszczenia łóżku. Złączył
jej dłonie, chociaż sam nie wiedział, dlaczego to robi. Może po prostu miał
szacunek do zmarłych, nieważne, czy chcieli go wcześniej nakarmić cukierkami,
czy złożyć w ofierze.
Przykrył ją białą kołdrą, nie zdobywając się na to, by zamknąć jej oczy. Nie
chciał, żeby wyglądała, jakby spała.
Bo nie spała. Była po prostu martwa.
− Przepraszam − powiedział cicho, dotykając pościeli tam, gdzie powinna
znajdywać się dłoń
Adrey, po czym wyszedł z chatki, czując,
jak jego nogi drżą na każdym kroku.
Musiał uciekać z wioski, zanim zaczną szukać mordercy, ale przecież miał czekać
na Rod...
Morderca.
Nicolas był mordercą.
Z zamyślenia po raz kolejny wyrwało go szturchnięcie ze strony ptaka.
− Musimy znaleźć schronienie, dopóki
Rodrey po nas nie przyjdzie. Trzeba też
znaleźć nam coś do jedzenia.
Nicolas zaczął wędrować między ludźmi i prosić o pomoc, jednak nikt nie chciał
dać im schronienia, ani nawet kawałka chleba. Chłopiec martwił się nie tyle o
siebie, ile o ptaka. Wiedział, że zwierzątko nie wytrzyma zbyt długo bez
pokarmu, zwłaszcza że wciąż było osłabione.
Nadszedł wieczór, a po elfie nie było ani śladu. Nie zjawił się też następnego
dnia ani kolejnego. Nicolas nie tracił jednak nadziei, że jemu i Williamowi
udało się wyjść z tego cało.
W końcu nadszedł dzień, w którym odkryto, że
Adrea nie żyje. Podejrzenia padły na
jedynego obcego w wiosce.
Znów musiał uciekać, ile sił w nogach. Miejscowi strażnicy mieli za zadanie
schwytać go i przyprowadzić do wioski żywego, by tam został publicznie
powieszony.
Zabij ich.
Masz broń.
Zabij ich, już.
Nie, nie jesteś taki, nie możesz...
Adreeę
zabiłeś.
Zabij ich, zanim oni zabiją
ciebie.
***
Minął miesiąc, odkąd Nicolas stał się największym postrachem w wioskach w
okręgu najbliższych kilkuset kilometrów.
Przechadzał się leśną ścieżką z ognistym ptakiem na ramieniu. Nigdy nie nadał
mu imienia, nie chcąc odbierać mu tym wolności. Zwracał się do niego po prostu
„przyjacielu” lub „ptaszku”.
Kilkukrotnie próbował go wypuścić, jednak zwierzak za każdym razem wracał.
Minął kolejny przedstawiający go portret pamięciowy wiszący na drzewie. Zerwał
go jednym ruchem dłoni i zgniótł.
− A monster, a monster, I've
turned
into
a monster, A monster, a monster, And it
keeps
getting
stronger
− podśpiewywał, wkładając papier do kieszeni.
Przez ten czas nabył broń, jaką była długa, ostra katana. Jak to zrobił?
Otóż wygrał walkę wręcz, kiedy to kilkoma ruchami prawie zabił przeciwnika i
jako nagrodę otrzymał jego katanę, którą sprzedał, a następnie nabył tę jedyną.
Dlaczego nie chciał katany tamtego mężczyzny? To proste, chciał mieć własną
broń, która będzie należała tylko do niego.
Czy zapomniał przez ten czas o przyjaciołach?
Oczywiście, że nie.
Jak mógł zapomnieć o tych cudownych, miękkich, czarnych włosach i pięknych,
niebieskich oczach? O tej delikatnej, pokrytej bliznami skórze i miękkich,
szorstkich ustach? Jak mógł zapomnieć o ich niezwykłym smaku?
Nie mógł.
Myślał o Williamie codziennie, a nawet próbował go odnaleźć, jednak pomimo
największych starań nie udało mu się to.
Co wieczór patrzył w rozgwieżdżone niebo, mając nadzieję, że William robi to
samo.
„Dobranoc, William” − mówił wtedy, a następnie kładł się spać, by spotkać
ukochanego w swoich snach.
Nie mógł też oczywiście zapomnieć o
Rodrey'u, który miał po niego przyjść
miesiąc temu i jak dotąd się nie zjawił.
Zaczęło padać i Nicolas stwierdził, że pora wracać do „domu”. Mieszkał w małej
chatce na skraju lasu, tam, gdzie nikt się nie zapuszczał, gdzie miał święty
spokój.
Rozpadało się okropnie, chłopak przyspieszył kroku.
Nagle ptak zaskrzeczał cicho i zamachał skrzydłami. Nicolas zatrzymał się i
przysłuchał. Przez ten czas jego zmysły wyostrzyły się, a i ciało zyskało, co
znacznie pomogło mu w przetrwaniu w świecie, w jakim się znalazł.
Czym prędzej wspiął się na drzewo i usiadł na grubej gałęzi, wiedząc, że już
nie zdoła uciec.
Zobaczył grupę ludzi, jeden z nich trzymał w dłoni list gończy z wizerunkiem
chłopaka. Nicolasowi wydało się to dziwne, bo przecież wioski i mniejsze
miasteczka przestały wysyłać za nim pościgi, odkąd zorientowali się, że żaden z
wysłanników nie wróci więcej do domu.
Nicolas wychylił się nieco, a gałąź zaskrzypiała głośno.
Cholera!
− Tam jest! − zawołał jeden z mężczyzn.
Załatwmy to szybko, pomyślał Nicolas, przymykając oczy i zeskoczył z drzewa,
wyciągając katanę. Ciął szybko i sprawnie, parując ciosy przeciwników, którzy
padali jeden po drugim. Ich krew tryskała naokoło, brudząc też twarz i ubranie
chłopaka. Ptak skrzeczeniem dawał mu znać, czy aby ktoś nie czaił się na niego
z tyłu.
Kiedy już wydawało mu się, że uporał się ze wszystkimi, usłyszał odgłos
przeładowywania. Ptak go nie ostrzegł?
Wyjął swój pistolet i odwrócił się, trzymając palec na spuście, jednak nie
nacisnął, gdy zobaczył, kto przed nim stoi.
Naprzeciwko niego, z wycelowaną w niego bronią, stał William. Musiał się zjawić
dopiero teraz, ponieważ Nicolas nie widział go wcześniej wśród mężczyzn.
Serce chłopca zabiło mocniej, zimny deszcz mieszał się z gorącą krwią na jego
twarzy. Opuścił broń i podszedł do mężczyzny. Pozwolił katanie i pistoletowi
opaść na ziemię i uścisnął mocno mężczyznę, a po jego policzkach zaczęły
spływać potoki łez.
− Tęskniłem za tobą, William...
***
Rodrey
siedział w swoim barze, obsługując gości i podając im najróżniejsze drinki.
Tamtego dnia pojawił się tam niezwykły gość z maską na twarzy. Przedstawił się
jako
Nathaniel i niesamowicie kogoś przypominał
elfowi.
− Wiesz, kogoś mi przypominasz... − mruknął, przyglądając mu się.
− Gapisz się na mnie już piętnaście minut − burknął z pretensją
Nathaniel, odkładając swój napój.
Rodrey
patrzył na niego jeszcze przez chwilę.
−
HYYYY − zasłonił usta dłońmi. − Nicolas! O
boże, miałem po niego iść!
Wybiegł zza lady i czym prędzej ruszył w stronę drzwi zasłoniętych zwisającymi
brylantami.
<William?>