Leżał na chłodnej ściółce w środku wielkiego, dębowego lasu. Pojedyncze promienie słoneczne przedzierały się przez gęstą koronę drzewa, pod którym leżał i ogrzewały zmarznięte dłonie, twarz, nogi. Temperatura wydawała się wysoka, do jego nosa docierały wyraźne zapachy lata bogate we floksy, astry, niezapominajki i mniszki lekarskie, więc nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego czuł się jak posąg skuty lodem. Nie było to jednak zwykłe zimno, pochodziło od wnętrza ciała, a źródło zaczynało w sercu. Jego skóra śmiesznie drżała pod dotykiem mrówek leniwie przesuwających się po odkrytych ramionach i szyi. Mała wiewiórka przemknęła po jego piersi, ledwo dotykając jej zakrzywionymi pazurkami, a potem wskoczyła na pień drzewa i wspięła się wyżej. Łuskowate cielsko węża otarło się o jedną z nóg, żeby po chwili zniknąć zagrzebane w liściach. Parę metrów dalej młoda łania jelenia spokojnie skubała liście na gałęziach młodego drzewka. Nie otwierał oczu, a jednak doskonale wiedział, gdzie się znajduje, oraz co się wokół niego dzieje. Las był nim, a on był lasem. Powoli pędy roślin oraz wielkie korzenie drzew obejmowały i jego ciało. Nie panikował, uczucie pochłaniania przez naturę górowało nad wszystkimi innymi uczuciami, było tak błogie i cudowne, że pragnął go coraz więcej. Działało jak kofeina, alkohol albo narkotyki. Przy każdym uderzeniu serca, czuł serce lasu, a gdy nabierał powietrze w płuca, las oddychał razem z nim. Potem już nie wiedział, co jest czym, czy las dalej jest nim, a on lasem, pragnął tylko zakończyć życie tam, gdzie je zaczął.
— „Alteri vivas oportet, si vis tibi vivere.” — usłyszał, a głos, który to powiedział, wydał się Williamowi daleki, jak i jednocześnie bliski. Nienamacalny, a w zasięgu ręki. Spokojny, a potężny i stanowczy. Drzewa mówią po łacinie, przemknęła mu przez umysł obca myśl. Nie należała do niego, ale uderzyła prosto w duszę i wyryła ślad na stałe.
— William — w uszach rozbrzmiał mu kobiecy głos przepełniony ciepłem i miłością. Był tak przyjemny, kuszący, wspaniały, że William przemógł chęć pozostania w uczuciu pochłaniania przez ziemię. Doskonale znał ten głos. Otworzył powoli oczy i przez chwilę widział tylko rozmazany obraz, a na jego pierwszym planie niewyraźną sylwetkę kobiety. — „Aequam memento rebus in arduis servare mentem.” — powiedziała powoli, dłonią przelotnie muskając policzek Williama. Jej dotyk był jak uderzenie skrzydła motyla o skórę, a dźwięk głosu niósł spokój dla ducha i nadzieję dla ciała. Juliette, tak samo niezwykła, jak zawsze. Tęsknił za nią. Podniósł dłoń, a może pęd roślinny? Wydawała się teraz ważyć znacznie więcej niż przedtem, ziemia wciąż pragnęła go pochłonąć. Ona była nim, a on był nią, ale pokusa dotknięcia Juliette paliła Williama w sercu. Wciąż bezgranicznie kochał tę kobietę i nie potrafił pogodzić się z jej stratą. Juliette ostrożnie odsunęła się, uciekając przed nim. Zgrabną dłonią nakreśliła nieznajomy znak w powietrzu, a po chwili wszystko zaczęło się na nowo rozmazywać. Zniknęła Juliette, zniknęła wiewiórka, łania, wąż i mrówki. Zniknął las, ziemia i rośliny. Zniknął też William, bo las był nim, a on był lasem. A jednak wciąż myślał jak William. Musiał nim pozostać, żeby wrócić do domu.
Gdy sen się rozpłynął, przypomniał sobie wszystko, co się dotychczas działo i pożałował, że już nie śni. Wolałby znowu pogrążyć się w słodkim, powolnym umieraniu niż wiedzieć, że za progiem może czekać na niego długa, bolesna śmierć. Zadrżał niezauważalnie. Wróciło mu czucie w dłoniach i nogach, a po chwili odzyskał również pełną kontrolę nad całym ciałem. Znów poczuł się ograniczony do jednego serca, a nie kilku tysięcy serc drzew. Dawało to pewnego rodzaju uczucie ulgi, a jednocześnie lekkiego rozczarowania, że wszystko to się już skończyło. Być lasem i czuć las to niesamowite doświadczenie, którego nigdy nie zapomni. Otworzył ostrożnie oczy, oczekując ujrzenia własnego kata, ale dostrzegł tylko siedzącego obok Nicolasa. Chłopak nie patrzył na niego, wzrok utkwił na jednym z kwiatów. William w pierwszej chwili pomyślał, że to inny stan snu albo dziwne odrętwienie podobne do śmierci, ale uspokoił się, gdy zauważył powoli wznoszącą się i opadającą klatkę piersiową Nicolasa. Odetchnął cicho z ulgą. Wydawał się głęboko pochłonięty przez własne myśli. Dziwna nieobecność ducha wkradła się na jego bladą, łagodną twarz. Pewnie przeżył podobne spotkanie z najgorszymi lękami w labiryncie luster. Ale tutaj, otoczony soczyście zieloną trawą oraz makami wydawał się nieprawdopodobnie spokojny, podczas gdy William wciąż drżał na wspomnienie słów odbić o rodzinie, kolegach, narzeczonej… Juliette…
Nagle serce Williama uderzyło znacznie mocniej, rozlewając po jego ciele niewyobrażalny ból. Skrzywił się w agonii, zaciskając palce na brudnej i poszarpanej koszulce. Gdyby tylko mógł, wyrwałby sobie serce z piersi, nie zważając na konsekwencje. Zamglił mu się obraz przed oczami i jedyne, co widział to krótkie ruchy sylwetki Nicolasa. Nicolasa? Przez moment na jego miejscu widział zaniepokojoną twarz Juliette szepczącą do niego te same słowa po łacinie, które wcześniej usłyszał w lesie podczas snu. Wdarły się do jego głowy i wypełniły ją w całości, aż William sam zaczął je powtarzać jak zbawczą modlitwę. Zgiął się, próbując oddzielić obcy chaos panujący w ciele, duszy i umyśle od własnego chaosu. Załzawionymi oczami spojrzał przed siebie i nie wiedział, na kogo już patrzy. Widział twarz Juliette, ale nie chciał tego zaakceptować.
„Umarła, nie wróci, nie oszukuj się, razem z tobą siedzi Nicolas.”
Zakrztusił się napływającą do gardła krwią i zgiął jeszcze bardziej. Czuł ją silnie pulsującą w żyłach, jak szalona tłukła się wewnątrz niego, a ból wciąż nieubłaganie drążył dziury w jego ciele. Kropla potu spłynęła po czole, a potem zatrzymała się na rzęsach. Zacisnął mocniej szczęki, zgrzytając zębami. Pomimo wielkiego cierpienia, nie krzyczał. Dusił w sobie głos, umierając z bólu po cichu. Złudzenie przypominające Juliette poruszyło ustami, ale William nie usłyszał, co powiedziało, zagłuszył je krzyk wewnątrz jego głowy oraz cudza myśl, że potrzebuje czyjegoś dotyku. Nie wiedział skąd, dlaczego i co to ma dać, ale nie sprzeciwiał się. Z trudem oderwał dłoń od koszulki i wyciągnął ją w stronę złudzenia. Miał wrażenie, że od iluzji Juliette dzielą go kilometry. Była daleko, ale zarazem tuż obok. Nierealna, niewidzialna, ale zmaterializowana i piękna. Ku zaskoczeniu oraz szczęściu dosięgnął jednak jej dłoni. Spierzchnięta, popękana i pokaleczona skóra Williama zetknęła się ze skórą aksamitną i ciepłą. A wtedy wszystko ustało. Jak za sprawą magicznej różdżki, ciało znów objął błogi spokój. Oddychał miarowo, lecz z trudem, pozwalając opaść ciężkim powiekom i odpocząć rozbolałym oczom. Krew znów zwolniła, wróciła do normalnego rytmu. Rozluźnił sztywne mięśnie, a potem wtulił na chwilę głowę w świeżo pachnące źdźbła trawy. Mimo że ból ustał, nie odsunął ręki, jakby bał się, że wszystko się powtórzy. Gdy wróciła do niego część sił, podniósł się do pozycji siedzącej i otworzył oczy. Najpierw jego spojrzenie trafiło na zaciśnięte dłonie, a potem na wpatrzonego w Williama, zaniepokojonego Nicolasa. Raptownie odsunął dłoń jakby nigdy nic.
— Wybacz, mózg robił sobie ze mnie żarty. Wydawało mi się, że widziałem kogoś innego — odezwał się, żeby przerwać niezręczną ciszę między nimi. Na twarz Williama wróciło chłodne i surowe opanowanie, ale w oczach pozostało zakłopotanie, nie był pewny czy wynikało z tego, że trzymał rękę obcego, młodszego pewnie o parę ładnych lat chłopaka, czy z tego, że ten obcy chłopak był świadkiem chwili słabości Williama. Tak bardzo dbał o to, żeby wszyscy myśleli o nim jak o niepokonanym, a tymczasem został pokonany na oczach nieznajomego. — Zapomnij to, co widziałeś i nikomu nie mów — dodał po kilku minutach stanowczym, poważnym tonem i spiorunował Nicolasa wzrokiem, jakby w ten sposób składał przed nim cichą groźbę. Zachowywał się trochę groźniej, niż chciał, ale nie mógł pozwolić, żeby ktokolwiek patrzył na niego jak na bezbronnego chłopca, którym już od dawna nie był.
<Nicolas?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz