Minęło około godziny, zanim William stracił cierpliwość do wpatrywania się w skałę i opuścił jaskinię, przedtem jednak sprawdził, czy Nicolas na pewno śpi i dorzucił drewna do ognia. W złocistym świetle tańczącym po skórze chłopca dostrzegł gęsią skórkę na jego ramionach, więc instynktownie pomyślał, że powinien bardziej o niego zadbać. Już pokazał Williamowi, że jest silny, cwany i odważny, ale nieważne kogo przed sobą miał, zawsze czuł silny obowiązek troszczenia się o wszystkich dookoła. A akurat Nicolasowi był winien szczególną przysługę. Udał się na niewielką polanę w pobliżu ich tymczasowego obozu i tam padł ciężko na ziemię. Chociaż od kilku dni o niczym tak bardzo nie marzył, jak o śnie, nie potrafił zasnąć. Za dużo myśli kłębiło się w jego głowie i za dużo pytań kłuło jego serce, żeby mógł oddać się słodkiemu uczuciu spokoju. Leżał zatem sztywno na chłodnej trawie, napawał się pachnącym żywicą wiatrem i wpatrywał w rozgwieżdżone niebo ponad nim. Noc była chłodna jak na letnią porę roku. Kojące zimno przenikało przez skórę Williama i muskało zmęczone od wysiłku mięśnie. Powoli powietrze zaczęła wypełniać ciężka, ale odświeżająca wilgoć, a drobne krople rosy osadziły się na rzęsach mężczyzny i zalśniły w bladym świetle księżyca jak morskie perły. Zamrugał szybko, żeby je strząsnąć, a potem znów uniósł wzrok. Szukał punktów zaczepienia, które mogłyby sugerować, że Świat Wyśnionych jest częścią świata, do którego należy William.
Należeć.
Zamknął oczy, a potem zakrył je ramieniem. To potężne słowo i gdy rozbrzmiało w jego myślach z silnym echem, sam już nie był pewien, czy powinien go używać, zwłaszcza w takim kontekście. Istniało parę miejsc, które nazywał domem, lecz nie czuł z nimi emocjonalnego powiązania, ani nie dzielił szczególnych wspomnień, które targałyby go na samą myśl odejścia. Były tylko miejscami, gdzie jadł, spał, odpoczywał, nic więcej. Wydawałoby się, że sam wydźwięk słowa „dom” powinien wzbudzać w sercu ciepło, podczas gdy William miał w nim jedynie pustkę. To zapewne wzbudzało największy ból. Wiedzieć, że mógłby mieć dom, ale go nie czuć. Patrząc na odległe niebo, rozpoznawał konstelacje, które widział z Ziemi. Nie czuł się jednak spokojniejszy przez drążące w piersi uczucie wyobcowania. To, co miał przed oczami nie było tym, czego szukał i czego oczekiwał. Niebo, chociaż wyglądało jak to, czuwające nad nim od dzieciństwa, jakaś część Williama podpowiadała mu, że nie jest tym samym niebem, które znał. Tamto przynosiło mu nadzieję, chwilę spokoju, pomagało się wyciszyć, a to… było puste. Powoli podniósł się z miękkiej trawy i zmusił ciało do spokojnego biegu. Skupił się na szumie liści, pośród których tańczył wiatr. Pozwolił na chwilę odpłynąć duszy daleko stąd i zastanowił się nad tym, czego potrzebował w życiu. Nie, czego potrzebował teraz. Potrzebował więcej ruchu, więcej bólu, więcej wolności od myśli, chociaż wiedział, że nikt nigdy nie zdołał się od nich uwolnić. Potrzebował pozbyć się słabości ze swojego serca i potrzebował nauczyć się jak z nimi walczyć, gdyż sama ucieczka nic nie rozwiązywała. One na zawsze z nim pozostaną, jeśli nie stawi im czoła. A czego pragnął? Pragnął odepchnąć wszystko na bok. Powinno liczyć się tylko tu i teraz, słodka teraźniejszość spleciona z cichego koncertu świerszczy, plusku płynącej wody w małym strumyku, zapachu żywicy i sosnowej kory, uczucia potu na karku i chwilowego zapomnienia. Pragnął rzucić się w wir cudowności chwili, więc przyspieszył i pognał w niewyobrażalnym tempie w głąb lasu. Uśmiechał się, smakując słony wiatr na języku. Żył chwilą aż do świtu, jednak wrócił na ziemię, gdy pierwsze promienie słońca powoli zaczęły wkradać się na niebo. Głęboki grafit leniwie przyjmował barwę soczystego granatu, a tuż nad horyzontem wbiegał w niewinny jasnoniebieski. Widoku nie skalała ani jedna chmura, co dla Williama było bardzo dobrym znakiem i pocieszeniem, że istniały małe szanse na deszcz. Niepokój jednak szybko wrócił, gdy sklepienie nieba przeciął jasny ogon małej kulki światła. William dostrzegł ją kątem oka, a już po chwili śledził jej lot spod przymrużonych powiek, dopóki nie zniknęła wśród koron drzew oddalonych o kilkadziesiąt metrów od tymczasowego obozowiska. Przez dłuższą chwilę stał jak wryty i nasłuchiwał, bijąc się w myślach na temat tego, co powinien zrobić. Niecodziennie miał do czynienia z nieznanymi obiektami latającymi, a znając ten świat, to mogło być cokolwiek. Groźna bestia albo miły dżin z lampy, który pomógłby im wrócić na teren kampusu. Czuł się rozdarty pomiędzy tym, czego chciał, a co powinien. Przeklął w duchu na swoje niezdecydowanie i szybkim krokiem wszedł do jaskini. Przy wygaszonym ognisku leżał skulony Nicolas, który wciąż spokojnie błądził po własnych snach. William zmrużył oczy, żeby przebić się przez panujący tutaj mrok i pierwsze, co dostrzegł to wyraźny zarys długich rzęs złożonych na policzku. Potem przesunął spojrzenie przez drobny nos i zatrzymał je na lekko zaróżowionych ustach. Nabrał trochę kolorów od wczorajszego dnia i wyglądał znacznie lepiej po posiłku z ziół, a przynajmniej jak na człowieka, który przeżył śmierć. Nagle chłopiec poruszył się, poprawił na skale i uniósł kąciki ust w ciepłym uśmiechu. William odruchowo zrobił krok w tył, spłoszony przez nagły ruch, ale gdy Nicolas znowu znieruchomiał, rozluźnił mięśnie, a jego spojrzenie złagodniało. Każdemu należały się miłe sny, więc nie miał serca go budzić, mimo że chciał jak najszybciej powiadomić towarzysza o niesamowitym zjawisku. Zbliżył się do chłopca i przykucnął ostrożnie obok niego. Wyciągnął w jego stronę dłoń, lecz zatrzymał ją w połowie drogi, jakby wahał się czy powinien mu przerywać. Nicolas znowu drgnął, wymruczał coś pod nosem, czego William nie zrozumiał, a potem skupił swoją uwagę na pojedynczym kosmyku włosów, który opadł na jego policzek tuż przy oku. Odruchowo zbliżył dłoń do jego twarzy i delikatnie musnął opuszkami palców chłodną skórę, zakładając włosy za ucho. Nie powinien szukać takiego dotyku, a jednak zrobił to i nawet nie miał czasu, żeby zastanowić się, czy żałuje, bo jak na zawołanie Nicolas otworzył oczy. William ostrożnie odsunął rękę.
— Jak się czujesz? — spytał łagodnym tonem i zajął się rozgrzebywaniem popiołu w ognisku za pomocą uschniętej gałęzi.
— Nie najgorzej, a co z tobą? — odparł Nicolas, przecierając dłonią zaspane oczy. Podniósł się do pozycji siedzącej i przeczesał dłonią rozczochraną grzywkę. William przemilczał odpowiedź na to pytanie i gdy w ognisku nie było już czego rozgrzebywać, zmienił temat.
— Niedaleko na północ spadła dziwna kula ognia. Nie wiem co to jest, ale mam zamiar udać się na zwiady — orzekł i wyprostował się, odrzuciwszy patyk gdzieś na bok. Podparł się pod bok i spojrzał na towarzysza. Nicolas na to zamrugał szybko oczami, a potem leniwie podniósł się z ziemi, przeciągnął i zbliżył do mężczyzny.
— Idę z tobą — stwierdził na wpół ziewając. Położył mu dłoń na ramieniu, jakby chciał zaakcentować swoją decyzję, której z kolei William nie akceptował. Planował się sprzeciwić i surowo zakazać mu wychodzenia z jaskini, ale chłopiec prawdopodobnie wyczuł jego zamiary, bo gdy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, natychmiast zgromił go spojrzeniem. — To już postanowione — dodał i permanentnie uciął rozmowę. Pewnym siebie krokiem wyszedł z jaskini, zaś niezadowolony obrotem spraw William powlókł się za nim z poważną miną. Dogonił go dopiero przy pierwszych drzewach odgradzających polanę od reszty lasu i zagrodził dalszą drogę.
— Będę czuć się pewniejszy, jeśli zostaniesz z tyłu — przemówił surowo. — Miałbym wyrzuty sumienia, gdyby znowu coś ci się stało. — Spojrzał wymownie na jego pierś. Staruszka odwaliła kawał dobrej roboty, po ranie nie została nawet blizna, ale William wciąż w głowie widział przebitego na wylot Nicolasa. Za każdym razem strach rozdzierał go na strzępy i zaciskał wygłodniałą paszczę na jego szyi. Skrzywił się nieznacznie i złożył dłonie w pięści, żeby odgonić ten obraz. — Proszę — dodał znacznie łagodniej. Chłopak niechętnie przystał na propozycję, ale William rzeczywiście czuł ulgę, wiedząc, że Nicolas nie będzie się wychylał. Ruszył przodem w kierunku, gdzie dziwna kula ognia powinna wylądować. Nie wędrowali długo, kilka razy zabłądzili, ale wspólnymi siłami znaleźli właściwą drogę i wreszcie dotarli do niewielkiego wodospadu, z którego uchodził strumyk. U stóp skałek napędzających nurt wody, rosły krzewy róż obfite w wielkie pąki kwiatów. Jeden z nich coś mocno poturbowało, a kiedy William podszedł bliżej, żeby obejrzeć ślady po połamanych gałęziach, dostrzegł zaplątanego w ciernie ptaka. Był znacznie większy od gatunków, które widział na co dzień na Ziemi. Sam szczupły korpus z szyją oraz głową dorównywał długości męskiego ramienia, rozłożone skrzydła zaś liczyły dwa razy tyle. Były połamane, a cudowne, złotoczerwone pióra ostro postrzępione. Zwierzak nie poruszył się na widok Williama, nawet nie drgnął, ale wpatrywał się w niego czujnym okiem, przypominającym głęboką studnię wypełnioną po brzegi gwiazdami. Po krótkiej chwili Nicolas stanął obok.
— Masz przy sobie ten pistolet? — spytał William. Chłopak spojrzał na niego zaniepokojony.
— Po co ci? — Zmrużył podejrzliwie oczy, nie spuszczając wzroku z mężczyzny.
— Ten ptak cierpi, chcę mu pomóc — odparł, jakby wcale nie mówił o zastrzeleniu żywej istoty. Sam nie był pewien czy w jego głosie zabrzmiała litość, czy cierpka obojętność. Jeśli to drugie, niewiele go dzieliło od potwora.
— Oszalałeś? — Nicolas odsunął się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, na co serce Williama zadrżało.
— Nie da się go już uratować. — Spojrzał na chłopca.
— Nie da się, czy nie chcesz spróbować? — warknął przez zaciśnięte zęby. William spiął się.
— Nie mamy odpowiednich narzędzi, ani warunków. — Starał się zachować należyty spokój.
— A gdybym to ja był na jego miejscu, to też byś mnie zastrzelił? W czym zwierzęta są gorsze od ludzi?! — Nicolas posłał mu pełne gniewu spojrzenie, tak bolesne, tak ostre, że stracił na chwilę opanowanie. Poczuł się przygnieciony przez stukilogramowy ciężar.
— Tego nie powiedziałem — rozbrzmiał niskim tonem, który przypominał pomruk lwa.
— Ale tak po prostu chcesz zabić tego ptaka!
— Śmierć będzie dla niego teraz największym zbawieniem — podniósł głos i zmarszczył brwi. Nim zorientował się, co zaszło, Nicolas już stał tuż przed nim, a w policzku Williama rozlał się ognisty ból. Stał jak wryty z szeroko otwartymi oczami, a potem z szokiem wymalowanym na twarzy zwrócił głowę w stronę chłopca. Nie, mógł przysiąc, że w tamtym momencie zobaczył zamiast chłopca, mężczyznę o surowych rysach twarzy i gniewnym wyrazie.
— Wolisz więc przekładać śmierć ponad życie? — powiedział chłodno, a te słowa jak strzała wbiły się w pierś Williama i przeszyły go na wylot. Opuścił powoli głowę, a potem odsunął się w tył, robiąc miejsce Nicolasowi przy rannym ptaku.
Miał rację.
<Nicolas?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz